Artykuły

Nie taki ze mnie Frank Sinatra

- Czasami, kiedy nie chcę skorzystać z jakiejś propozycji, to rzucam dużą stawkę, żeby wszystkich odstraszyć. Mówię o takich sumach, że czasami aż sam się dziwię. Nie mam nawet agenta, bo umarłby przy mnie z głodu - mówi satyryk, aktor i reżyser STEFAN FRIEDMANN.

- To co, zaczynamy? Niech pan wyciąga ode mnie, co chce, ale uprzedzam: ja i tak kłamię. A raczej... nie mówię prawdy.

Będę czujny. Kiedy kilka dni temu oddzwaniał pan na mój numer, nie wiedząc jeszcze, że jestem dziennikarzem, zapytał pan, czy to ja jestem tym świadkiem Jehowy, co się tak do pana dobija. Aż tak często wydzwaniają?

- Różni świadkowie do mnie dzwonią. Mówiąc żartem, jeszcze z dawnych czasów pamiętam, jak jeden z moich kolegów zwykł mawiać, że on to w każdym sądzie za każde pieniądze może świadczyć, że coś widział albo że go przy tym nie było. Bo teraz mamy takie czasy, że się wszyscy plączą, celebryci jeżdżą po alkoholu, biją ich pod klubami i jak tylko zrobi się o tym głośno, to od razu zgłaszają się świadkowie. Stworzył się nam więc nowy, bardzo ciekawy zawód.

Wracając jednak do religii, pana zdaniem to dobry temat na kabaret?

- Proszę pana, ja uważam, że żartować można ze wszystkiego, tylko na poziomie i przede wszystkim ma to być nie dowcipne, ale śmieszne. Bo to różnica. Coś może być dowcipne, ale śmieszne już niekoniecznie. A to, że można żartować ze wszystkiego, udowodnił chociażby Woody Allen w swoim filmie "Przejrzeć Harry'ego". W jednej ze scen rozmawiał z ciotką Żydówką i żartował sobie. Ciotka na to: "Nie mów tak, bo w czasie Holokaustu zginęło 6 mln ludzi". Na to Woody Allen mówi, że "każdy rekord jest do pobicia". To chyba dobra odpowiedź na to, czy można żartować ze wszystkiego. Tylko musi to mieć odpowiedni poziom. Sam jestem jednak trochę poplątany z tą religią. Byłem wychowany przez babcię dewotkę między sześcioma kościołami w Krakowie. Służyłem nawet do mszy, ale prowokowałem pożary, bo przewracałem się z kadzidłem na dywan. Potem wiara mi nieco wyblakła, ale pewnie nie o tym chce pan ze mną rozmawiać.

Wpadł pan kiedyś w poważne tarapaty przez swoje żarty?

- Cały czas sprowadzam na siebie kłopoty. Chociaż z drugiej strony piszę paszkwile na telewizję i różne wydarzenia kulturalne, ale do tej pory nie miałem procesu o zniesławienie, żaden z moich kolegów raczej się nie obraził. Nie kalam jednak własnego gniazda, oceniam tylko zjawiska. Ale czasami tak dla bezpieczeństwa chowam się za postacią pana Romana Malinowskiego z Ożarowa. Że niby to nie ja piszę, tylko on. A czy nawalałem w swoim życiu? Bardzo często. Przez głupie żarty wylatywałem ze szkoły, nie dostawałem się na studia, zawalałem układy uczuciowe. Ostro było, ostro i jest na to cała masa przykładów. Moja koleżanka Agnieszka Fitkau-Perepeczko opisywała w swojej książce słynną historię, kiedy zmęczony młody student zdawał do szkoły teatralnej, mówiąc smutny wiersz Broniewskiego. Nagle prof. Jan Świderski powiedział: "Proszę pana, może powie pan teraz coś wesołego?". No to powiedział: "Wesołego Alleluja!". I go wyrzucili, chociaż potem strasznie żałowali, bo taki był oryginalny i genialny człowiek. Ale było już za późno, bo ja się obraziłem.

Dobry humor dał panu fajne życie, ale jak widzę, mogło być jeszcze lepiej.

- Uratowało mnie w pewnym sensie szczęście. Jak to mądrze określiła kiedyś jedna z moich koleżanek: trzeba mieć jeszcze szczęście do szczęścia. Bo samo szczęście to za mało.

Mówi pan, że dzisiejsza kultura telewizyjna nie zawsze ma z panem łatwo. Pan znajduje w ogóle coś dla siebie w obecnej popkulturze?

- Ma pan na myśli kulturę prawosławną? A to nie o tego popa chodzi... Mówiąc poważnie, zupełnie nie mogę wpasować się w obecne kanony żartu, ale wcale nad tym nie ubolewam i wcale mi tego nie brakuje. Myślę, że ja już swoje w żarcie zrobiłem. Mam na to dowody w postaci nagrań, książek, a nawet różnych odznaczeń. Przełożyłem to wszystko na komedię, farsę, czyli teatr. Za dwa dni (rozmawialiśmy 29 grudnia - red.) mam premierę w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Płocku, z którym współpracuję już od wielu lat. Tradycyjnie co pewien czas robię tam kolejną premierę komedii, a jednocześnie, żeby dać jeszcze upust swojej misji aktorskiej, od czasu do czasu sam występuję.

W wywiadach często nie szczędzi pan gorzkich słów pod adresem dzisiejszych kabaretów. Może pana problem z nimi polega na tym, że pan pracował w doborowym towarzystwie i zawsze będzie porównywał dzisiejszych satyryków chociażby do niezapomnianego Jonasza Kofty, z którym pan współpracował.

- Trudno jest mówić, że coś jest niepowtarzalne. Sam byłem w takiej sytuacji 50 lat temu. Wydawało mi się, że tamci starzy to już dawno powinni odejść i że to ja powinienem występować. Teraz nowi mają pewnie to samo i ja się im nie dziwię. Natomiast dopiero czas zweryfikował, że jednak nie można zastąpić ani Golasa, ani Kobuszewskiego, ani Dziewońskiego, ani Kobieli, ani Kwiatkowskiej. Nie mówiąc już o Przyborze, Wasowskim czy Młynarskim. Nie ma już takich postaci, a zwłaszcza aktorów. Bo teraz nie ma czegoś takiego jak zawodowy aktor. Zamiast tego jest aktor serialowy, filmowy czy paradokumentu. Ale co to za aktor, na Boga! Aktor to gra w teatrze.

W ostatnich latach powstało zatrzęsienie kabaretów, ale bardziej na zasadzie "nie mam co robić, więc zostanę kabareciarzem". Mało która grupa ma w sobie rzeczywiście duży talent, to coś. Pan zawsze był zgrywusem?

- Ja poczucie humoru wyssałem z mlekiem ojca proszę pana (śmiech). Tak jak powiedziałem, miewałem z tego powodu problemy, ale z czasem one się jakoś szczęśliwie układały. Cieszę się jednak, bo ludzie, widząc mnie, od razu się uśmiechają. Nie mają obojętnej miny. "Pan jest przecież reżyserem kina akcji!" - mówią. Większość z tych epizodzików sam jednak wymyślałem. Tak było chociażby z kwestią: "Patrz pan, jaki chitrus" z "Czterdziestolatka". Miło, że jeszcze ktoś to pamięta. Chociażby pan. No, chyba że panu kazali się do mnie zgłosić.

Sam rzuciłem propozycję, żeby pana wytropić. Wracając jednak do tematu, żyjemy dziś w czasach, kiedy w telewizji mamy przesyt niektórych artystów...

- ...a widzi pan przesyt artystów w mediach? Bo ja nie widzę tam w ogóle żadnych artystów.

Dobrze, celebrytów.

- Na szczęście życie celebryty jest jak życie motyla: bardzo krótkie.

Pana jednak za dużo tam nie ma. Nie szkoda?

- Nie ma mnie, bo nie ma potrzeby. Nie ma miejsca dla mnie i wcale nie jestem przez to poszkodowany, biedniejszy, nie odczuwam smutku albo niesprawiedliwości dziejowej. Bo co to jest popularność? To jest to, że znają pana ludzie, których pan nie zna. Czy to jest potrzebne?

Niektórych to kręci.

- Tak, bo nie mają się czym innym kręcić. Ja mam.

A co pana drażni dziś w aktorach?

- Dostrzegam nieco inny sposób realizowania tego zawodu niż kiedyś. Jest jednak rzecz, która bardzo mnie niepokoi i do której nie mogę się przyzwyczaić. Kiedyś pracując w teatrze, nie można było przyjść później niż godzinę przed spektaklem. Teraz młodzi ludzie wpadają 10 minut przed, bo mieli akurat serial albo grali w golfa. Dobrze, takie czasy, ale strasznie trudno jest mi się pogodzić z tym, że ten człowiek wpada tylko, żeby zagrać, bo zaraz musi pędzić. Kiedyś dyscyplina bardziej uszlachetniała ten zawód. Proszę pana, już nie ma tramwajów konnych i młody aktor nie może powiedzieć: "Cholera, stałem na przystanku, ale tramwaj konny nie przyjechał". Dzisiejszy świat nie jest moim światem, ale nie jestem nim specjalnie zdziwiony.

Zostawmy show-biznes i porozmawiajmy o panu. Skąd wzięła się ksywka Frank Sinatra?

- Miałem kiedyś propozycję występu dla Polonii w Chicago. Zapytali, ile za to chcę, więc szybko obliczyłem, ile w Polsce się dostaje i wyszło mi około 2 tys. dolarów. I tak krzyknąłem. Wszyscy nagle zbledli. I chociaż wcześniej ich o to nie podejrzewałem, zaczęli używać słów powszechnie uważanych za obelżywe. Wreszcie zapytali mnie: "A co ty, k..., Frank Sinatra jesteś?!". Okazało się, że mieli 250 dolarów.

To może dlatego nie ma pana pełno w telewizji. Bo się pan tak ceni.

- Nie cenię się, co najwyżej czasami, kiedy ewidentnie nie chcę skorzystać z jakiejś propozycji, to rzucam dużą kwotę, żeby wszystkich odstraszyć. Mówię o takich stawkach, że czasami aż sam się temu dziwię. Nie mam nawet agenta, bo umarłby przy mnie z głodu. Być może dlatego przylgnęła do mnie ta ksywka. Kiedyś zresztą koledzy z kabaretu Elita chcieli mnie zaprosić na występ. Zadzwonili i mówią: "Stefan, ale już nie jesteś chyba tym Frankiem Sinatrą i przyjedziesz?" (śmiech). No i przyjechałem.

Pieniądze mają dla pana dużą wartość?

- Tak, bardzo dużą. Zapytałem kiedyś o to na statku bardzo mądrego, bogatego człowieka, multimilionera polskiego pochodzenia. W odpowiedzi na moje pytanie - bo kiedyś też miałem taki problem, czy to tak dobrze mieć pieniądze - sformułował złotą myśl, która stała się dla mnie mottem życia: "Nie mieć pieniędzy jest bardzo niewygodnie".

Trudno z tym dyskutować.

- Prawda? Pada deszcz i jedzie taksówka, ale pan nie ma pieniędzy i leje się panu na łeb. I nie o to chodzi, że nie ma pan milionów i kilku fabryk, pan po prostu nie ma na taksówkę. Czyli faktycznie - nie mieć pieniędzy jest niewygodnie.

Niektórzy codziennie sprawdzają stan swojego konta. Pan też tak robi?

- Nie mogę ciągle patrzeć na konto, bo mnie ten debet denerwuje. Cały czas się powiększa.

Po latach wciąż nie dziwi pana, że Stefan Friedmann oprócz serialu "Na kłopoty... Bednarski", najbardziej znany jest z epizodów, jak chociażby tego z "Poranka kojota" o reżyserze kina akcji? Przecież ledwo co pan przemknął wtedy przez ekran.

- Konkurują z nim jeszcze młode wilki z "brawurowej jazdy cinquecento" z "Kilerów 2-óch", bo to również moja specjalność. Popularność takich epizodów jednak mnie nie dziwi, bo są one bardzo chwytliwe. To taki fajny znak, a każdy powinien taki mieć. Ludzie mnie z tego pamiętają i to miłe. Bo co ja mam w takiej chwili powiedzieć? Spadaj?

Zawsze jest pan uprzejmy, kiedy ktoś pana zaczepia?

- Jeśli ktoś robi to uprzejmie, to z reguły tak, bo jestem bardzo kontaktowy. Sam czasami zaczepiam ludzi, ale nie dlatego, że jestem znany, tylko dlatego, że w jakiś sposób budzą moje zainteresowanie.

To na koniec... ciekaw jestem, z czym kojarzy się panu Olsztyn.

Uprzedzam, że pytanie jest podchwytliwe.

- (dłuższa chwila ciszy) Kilka historii by się znalazło, ale jedna jest taka, że nie mogę, bo żona też umie czytać. Hmm... Olsztyn kojarzy mi się z teatrem Janusza Kijowskiego, bo go cenię i bardzo dobrze znam. Innym razem moi koledzy z zespołu VOX wyjeżdżali w Olsztynie ze stacji benzynowej i wjechali pod samochód, ale nic im się nie stało. Tylko musieli wracać autobusem. Z niczym więcej mi się wasze miasto chyba nie kojarzy, bo nie łowię ryb, nie posiadam kajaka, nie staram się mieć działki nad jeziorem. Olsztyn nawet z komarami mi się nie kojarzy. Ale to akurat chyba dobrze?

A żaden występ dla partii politycznej się panu nie kojarzy?

- Aaaaa, widzi pan! Miałem agentkę, która to organizowała i nie wiedziałem, że mam wystąpić dla pewnej obecnie opozycyjnej partii. W Olsztynie właśnie. Na koniec tamta kobieta mnie zresztą okradła, bo nie zapłaciła mi za występ. Podobno też nie bardzo spodobał się on niejakiemu posłowi Jackowi Kurskiemu. I tyle. Ale to stare dzieje. Od tej pory staram się nikogo nie popierać, najwyżej siebie. No, to mogę już pędzić na próbę...?

Stefan Friedmann urodził się 2 września 1941 r. w Krakowie. Aktor, reżyser i satyryk. Jako nastolatek aż do stanu wojennego odtwarzał w radiowych "Matysiakach" pierwszoplanową postać Eugeniusza "Cienka" Matysiaka. Aktor Teatru Współczesnego w Warszawie (1968-1974), obecnie związany z Teatrem Dramatycznym w Płocku. Odtwórca głównej roli w serialu TVP "Na kłopoty... Bednarski". Z Jonaszem Koftą stworzył radiowy duet satyryczno-komediowy. Autor książek satyrycznych i płyty satyrycznej, na której znalazły się m.in. piosenki: "Cienki Bolek", "Dziadek Prokop robi podkop", "Przemysłowa straż", "Jak pies w studni", "Country, country to mój kraj", źródło: wikipedia

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji