Artykuły

U kapucynów miałem swoją celę

- Dzwoniło się rano do kasy i pytało, czy dziś zagramy a kasjerka mówiła, że pan dyrektor nie podjął jeszcze decyzji, bo na razie sprzedane są trzy bilety. I telefon o 17: "Panie Adamie, gramy!" Uff! Więc ja szybko w autobus - bo przecież taksówka pochłonęłaby całe moje honorarium - i na spektakl. Na scenie 11 aktorów, widzów siedmioro, ale graliśmy. Tak rodziły się te słynne, kultowe "Rozmaitości", do których dziś nie można dostać biletu! - mówi ADAM WORONOWICZ, aktor TR Warszawa.

Popiełuszko nosił halabardę?

- Żebym chociaż halabardę mógł ponosić, ale nie! Grałem Drugiego Zbója czy psa, największe ogony. Trzy lata po szkole to była taka bieda, że można zdechnąć. To była totalna bryndza, to była, k..., totalna bryndza! Żadnej propozycji. Wtedy pomyślałem: "Ale się wpier...m, co to ma być?!"

Pan wie, że zostawiam brzydkie wyrazy?

- Nie! No dobra, ale wykropkowane. Uznajmy, że powiedziałem "kurczę" i "wpierniczyłem się".

Nie miał pan propozycji, nie grał i nie miał ochoty rzucić tego wszystkiego?

- Mimo to byłem przekonany, że to jest moje miejsce. Choć było strasznie ciężko. Razem z kumplem i koleżanką wynajmowaliśmy mieszkanie. Moja pierwsza pensja w 1997 roku to było 480 zł brutto. Za spektakl miałem 60-70 zł brutto, więc jak uskrobałem z kilku spektakli, to nie wiedziałem co z kasą robić, zwłaszcza że nie paliłem, nie piłem i prowadziłem się bardzo dobrze.

I nie jadł pan.

- Już powoli zaczynałem.

No tak, to jest ta słynna historia, że Adam Woronowicz w dzieciństwie nie jadł.

- Mama zabrała mnie nawet do szeptuchy na białostockiej wsi. Pod chałupą stała kolejka ludzi, w środku miska z wodą, świeczka i prawosławna szeptucha modląca się po białorusku. Na koniec dała mamie suchy chleb, który kazała wyrzucić na rozstajach dróg.

Na rozstajach?

- To była komedia, przyjechaliśmy tam autobusem, więc mama stoi w autobusie, wygląda rozstajów, przez okno autosana ten chleb wyrzuca... Babcia na mamę nakrzyczała: "Czy wyście powariowali?! Krzyże na ścianach, a wy do znachorki jeździcie!" No, ale jak postępować z dzieckiem, które je pół jajka dziennie, a drugie pół oddaje siostrze?

I nic więcej?

- I hektolitry wody. To wszystko. Wyglądałem strasznie, jak z obozu koncentracyjnego, naprawdę. Na plaży budziłem konsternację - jedyny człowiek z wklęsłym brzuchem! Wszystkim modelkom mogę powiedzieć, że płaski brzuch to jest nic. Wyzwanie to mieć brzuch zapadnięty!

Nawet przy takiej diecie trzeba jednak zarabiać.

- A czasem nie było łatwo. Dzwoniło się rano do kasy i pytało, czy dziś zagramy a kasjerka mówiła, że pan dyrektor nie podjął jeszcze decyzji, bo na razie sprzedane są trzy bilety. I telefon o 17: "Panie Adamie, gramy!" Uff! Więc ja szybko w autobus - bo przecież taksówka pochłonęłaby całe moje honorarium - i na spektakl. Na scenie 11 aktorów, widzów siedmioro, ale graliśmy. Tak rodziły się te słynne, kultowe "Rozmaitości", do których dziś nie można dostać biletu! A dziś kasjer potrafi rzucić do kobiety: "Proszę pani, bilety? Tu każde przedstawienie jest wydarzeniem!".

Ale wtedy nie wiedział pan, że tak to się skończy.

- Na szczęście miałem swoją cudowną Agnieszkę, żonę, która mnie utrzymywała!

A skąd się wzięła żona?

- Z Białegostoku, przecież po dziewczyny jeździ się na wschód, nie wie pan? Kiedy przyjechaliśmy do Warszawy, mieliśmy: materac, półkę z Ikei, toster, dywanik i 4990 zł, czyli tyle, ile dostaliśmy z prezentów ślubnych. Chłopaki z Montowni dali nam telewizorek i było super...

Zaczął pan grać, dostawał nagrody teatralne

- ...Byłem środowiskowo doceniany ale nie miałem propozycji filmowych.

Czyli ani sławy, ani pieniędzy?

- Zero.

I wtedy trafił się "Popiełuszko".

- Od niego wszystko się zaczęło. A wszyscy mówili, że z tego filmu nic nie będzie, że scenariusz słaby, reżyser niedoświadczony i pieniędzy na produkcję nie ma.

Wierzył w niego pan mimo wszystko?

- Modliłem się, żeby to kto inny zagrał! Jak mam grać kapelana "Solidarności", charyzmatyczną postać, właściwie ikonę! To było trudniejsze, niż zagrać "Krzyżaków", bo po ulicach chodzi niewielu ludzi, którzy pamiętają Ulricha von Jungingena czy Jagiełłę, a ks. Popiełuszkę owszem. Co więcej, dla wielu ludzi on był ważną postacią. O fałsz w tej roli bardzo, bardzo łatwo.

Jak się pan przygotowywał?

- "Styka, ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze" - zna pan tę anegdotę. I tyle wiedziałem. Błyskawicznie okazało się, że nas w szkole nie uczą, jak się przygotowywać do takich ról. Do Fredry tak, do Czechowa owszem, ale jak zagrać Popiełuszkę?

I co pan zrobił?

- Czytałem jego kazania, spotykałem się z ludźmi, którzy go znali, byłem w jego mieszkaniu Za Żelazną Bramą, gdzie do dziś są jego książki, rzeczy. Ale to nie było najważniejsze. Zrozumiałem, że mam grać kapelana "Solidarności", który mówił ludziom prawdę. I pytałem samego siebie, czyja mówię prawdę? Jakim jestem ojcem, mężem, kolegą, czy jestem w tym uczciwy? Czy nie mówię jednego, a potem na boku obrabiam komuś d...ę, co jest bardzo charakterystyczne dla naszego środowiska?

To jest plan rekolekcji, a nie przygotowania do roli.

- Do tej roli idealne. Dobro jest bardzo trudno zagrać. Zły przykuwa uwagę, jest charakterystyczny. A dobry? Pierdoła i już.

Nie bał się pan, że do końca życia zostanie księdzem z filmu?

- Kiedy zobaczyłem na hotelu Metropol w samym centrum Warszawy gigantyczną płachtę na całą ścianę ze mną, to pomyślałem, że naprawdę nie będzie łatwo się odkleić. Na szczęście równolegle pojawiła się mała, epizodyczna rola księgowego w "Rewersie", zupełnie innej postaci, żenującego, zakłamanego alkoholika. I dopiero to połączenie dało mieszankę wybuchową.

To niesamowite, że koledzy z pokoju w akademiku: Dorociński i Woronowicz wystartowali z wielkimi karierami w tym samym czasie.

- On jest amant, a ja sędzia Andrejew, płk Wasilewski z "Czasu honoru", Gruby z "Chrztu"...

Pan zawsze był charakterystyczny?

- Zawsze, przecież łysieję.

Od kiedy?

- A od studiów. Ale stwierdziłem, że nie będę się golił ani nic. Dzięki temu mogę wszystkich katów stalinowskich zagrać od razu. Jak coś, to loki z boku dorobię i jestem Józefem w "Rewersie".

Był pan absolutnym dziwakiem.

- Ja?

Student szkoły teatralnej zaczynający dzień od mszy świętej...

- A tak, wstawałem rano i jechałem na Miodową do kapucynów. Potem kilka kroków i...

...Akademia Teatralna?

- Nie, wcześniej Pałac Arcybiskupów. Mama wysyłała pieniądze cioci, która była zakonnicą i robiła mi kanapki. Więc ja co rano na mszę, potem po kanapki i na drugą stronę ulicy do szkoły. Oczywiście kanapkami się dzieliłem.

To był początek lat 90...

- ...Szał kapitalizmu, szczęki pod Pałacem Kultury, Ułan Bator i Pekin w jednym, żyjemy i handlujemy! No i dzikie imprezy.

Dla kogo imprezy, dla tego imprezy. Pan był katolem.

- Ale traktowano mnie z tym dobrze, trochę pobłażliwie. Oczywiście były takie przycinki: "Woron, dziewczyna do ciebie przyszła", a to była ciocia w habicie. Bo wiadomo, że Woronowicz musi mieć dziewczynę zakonnicę... (śmiech) Mimo to miałem normalne relacje z kolegami.

Ale nie z koleżankami.

- Bo z nimi nie sypiałem? No nie, faktycznie. Ale przecież nie wszyscy...

Oj, co mi pan tu będzie mówił. Miałem przyjaciół w PWST trzy lata wyżej od pana...

- No tak, to był legendarny rok, hardcore, ale u nas w szkole każdy rocznik był inny. Nas takie życie dopadło na ostatnim roku.

Pana też?

- Moją pierwszą kobietą była moja żona, ja byłem jej pierwszym facetem i wcale się tego nie wstydzimy. Wiem, że dziś to zabrzmi jak opowieść sprzed I wojny światowej albo ze szpitala psychiatrycznego...

...Nie zaprzeczę.

- Ale to było coś zupełnie fantastycznego. Noc poślubna staje się wtedy wręcz zupełnie nadzwyczajnym, mistycznym przeżyciem. To było piękne. Naprawdę nie musieliśmy się wcześniej sprawdzać, uczyć, wszystko przychodzi razem. Jesteśmy małżeństwem od 15 lat i mamy trójkę dzieci.

Wróćmy jednak do szkoły aktorskiej.

- Ascetą nie byłem, ale musiałem wcześniej wstawać, bo na mszę do kapucynów, potem oni mnie też dokarmiali, a na końcu u nich zamieszkałem.

Słucham?!

- Widywali mnie codziennie przez trzy lata, to mi w końcu zaproponowali pokój. Wcześniej mieszkałem w internacie, w pokoju z Marcinem Dorocińskim. A u kapucynów miałem swoją celę. Normalnie pokój u góry, za klauzurą, wszystkie klucze, pełne zaufanie. Koledzy nieraz żartowali: "Hej, dzisiaj impreza u Worona, idziemy na górę!". Kapitalny okres i swoją drogą chciałbym im za to wszystko serdecznie podziękować.

I co, mieszkaniec kapucynów nie zostaje mnichem?

- Miałem ogromne dylematy, mama z ciocią przygotowały już całą wyprawkę! To byłoby zresztą zgodne z moimi wcześniejszymi planami, bo nie chciałem tego zawodu uprawiać.

Jak to?

- Myślałem: "Skończę studia i do klasztoru". Nie chciałem ich rzucać, bo skoro zacząłem, dobrze szło...

Co zdecydowało?

- Pojechałem w 1997 roku na Światowe Dni Młodzieży do Paryża i usłyszałem Jana Pawła II mówiącego, by iść w głąb, do swoich środowisk. Nie po to, by ich nawracać, ale by być znakiem. Pomyślałem wtedy: Kurczę, może nie trzeba wymiękać, tylko iść pod prąd? Tu miałbym wszystko gotowe - powiedziałbym słowo i mógłbym od razu iść do nowicjatu...

Kończy się szkoła i co dalej?

- Dostałem angaż w Rozmaitościach u Piotra Cieplaka, który znał moje rozterki i powiedział: "Wybieraj sam, ale jak zechcesz wrócić po wakacjach, to miejsce czeka". No, a potem był Paryż i wróciłem.

Nie od zawsze miał pan być aktorem.

- Od zawsze to ja miałem problemy z nauką, nawet powtarzałem czwartą klasę w podstawówce z powodu matematyki.

Czwartą klasę?!

- Ułamki...

I nie dało rady?

- Ja wtedy byłem totalnie destrukcyjny, miałem nierozpoznane ADHD, dysleksję. Mama wracała z wywiadówek załamana: dwóje od góry do dołu, zero skupienia, na lekcje przynosiłem zabawki. Badano, czy ja się przypadkiem nie nadaję do szkoły specjalnej.

Ale nie przyjęli?

- Nawet tam... (śmiech) Kiedyś chciałem pocieszyć tę moją udręczoną matkę po jednej z wywiadówek i powiedziałem jej: "Mamo, jeszcze kiedyś będziesz ze mnie dumna". Ona mi to niedawno przypomniała! A ja po prostu próbowałem ratować skórę, żeby nie dostać pasem, bo się tata jakoś uruchomił. Ciężko ze mną mieli, to prawda.

Jaki związek z aktorstwem ma Ruch Światło-Życie, czyli oaza?

- Mówiłem kiedyś, że bycie animatorem ośmiela, uczysz się mówić do ludzi. A oaza to była podstawowa formacja. Ona mnie postawiła do pionu, dzięki niej spiąłem się jakoś, ogarnąłem. Zresztą wtedy wszyscy jeździliśmy na oazy.

Doświadczenie pokoleniowe?

- Jasne, jeździliśmy tam, jedliśmy jakieś najgorsze puszki z darów, których nikt nie chciał tknąć... (śmiech) To po niej mama przestała wyganiać mnie w niedzielę do kościoła - sam zacząłem chodzić.

To się ładnie składa w życiorys ekscentrycznego księdza, nie aktora.

- Aktorstwo trafiło mnie nagle. Pojechaliśmy na wycieczkę do Warszawy, na "Mistrza i Małgorzatę" do Teatru Współczesnego i mnie zamurowało. To było coś, co zmieniło moje życie, olśniło mnie. Nawet nie wiem, czy koledzy zagrali wyśmienicie, czy to była siła tekstu, ale w przerwie podszedłem do sceny, żeby sobie koło niej po prostu postać.

Już pan wiedział: Tak, zostaję aktorem?

- Wiedziałem, że coś z tym muszę zrobić. W domu spotkałem chłopaków z amatorskiego teatru pani Tosi Sokołowskiej w długich szalach. Matko, co to była za bohema! Normalnie Piwnica pod Baranami, tylko w Białymstoku.

I pana tam nie mogło zabraknąć?

- Musiałem być taki jak oni. Też poszedłem do teatru amatorskiego. Pani Tosia spytała, czy chcę zdawać do szkoły teatralnej, skłamałem szybko, że nie. "I bardzo dobrze" -odpowiedziała, ale mnie przyjęła. Coś tam próbowałem, ale przede wszystkim chodziłem na każde przedstawienie, na jakie się dało.

Oczywiście zdawał pan do szkoły teatralnej.

- Najpierw do filmowej w Łodzi, ale się nie dostałem. Dwa tygodnie później próbowałem w Warszawie. Byłem charakterystyczny, ruchliwy, dziki, ale szczery, z ogniem w oczach. Mówiłem wiersz białostockiego poety Kazaneckiego o samobójstwie pisarza i powiedziałem, że to autentyczna historia mojego kolegi z teatru amatorskiego.

Było tak?

- Tak, chłopak pojechał z kumplem do Zakopanego, strasznie się wkręcili w Witkacego i też postanowili się zabić. Jeden próbował pięć razy i przeżył, drugi spróbował raz, a dobrze. Drugim tekstem był Papkin i mówiłem do Englerta: "Teraz, bratku, daj mi wina" i po drugim etapie usłyszałem, jak ktoś z komisji mówi: "Brać go".

A teraz, po 20 latach jest pan gwiazdą.

- Nie wiem, czy jestem gwiazdą. Nie jestem bywalcem warszawskich salonów, unikam tego. Ludzie mnie na ulicy poznają, ale nie robią sobie ze mną słit foci, tylko się uśmiechają.

No tak, w końcu ksiądz...

- A kobiety jak patrzą! Z szacunkiem, respektem... Gorzej jak później z dziećmi na spacerze zobaczą... (śmiech)

A kariera?

- Tu, do kawiarni, codziennie rano przychodzi kilku sześćdziesięcio-, siedemdziesięciolatków, by pograć w brydża. Bardzo chciałbym w ich wieku pospotykać się rano na brydżu z kolegami.

Adam Woronowicz nie chciałby zrobić kariery w Ameryce?

- A po co wozić drewno do lasu? Można robić dobre rzeczy wszędzie. Spielberg był zachwycony, kiedy robił w Krakowie "Listę Schindlera" i spotkał tam genialnego Henryka Bistę. A Krystyna Feldman, która dopiero pod koniec życia zagrała naprawdę dużą rolę Nikifora i dostała nagrodę w Karlowych Warach? Ona w filmach grała największe ogony! Mnie takie postaci zawsze fascynowały.

Aktor może coś stworzyć czy jest tylko odtwórcą?

- Są takie role, które trzeba zagrać odtąd dotąd, reżyser mówi, że tak to ma być zrobione i już. Wtedy to w ogóle nie jest rajcujące. Ale czasem masz tylko zarysowaną postać i ją kreujesz, masz wrażenie, iż ją współtworzysz.

Współtworzysz postać, ale czy film, spektakl?

- Ile razy bywa tak, że dostajesz scenariusz i mówisz: "Dobre, biorę to". A potem tak cię zmontują, tak nakręcą, że idziesz do kina i można westchnąć tylko "Boże święty!". Na to, co się dzieje poza planem, nie mam już żadnego wpływu.

Zagrałby pan w "Kac Wawa"?

- Czytam scenariusze przed podjęciem decyzji, więc bym nie zagrał. Choć niezły scenariusz, jak mówiłem, też niczego nie gwarantuje.

Widać na planie, że to będzie chała?

- Oj widać, widać i zdarzyło mi się grać w takich filmach, ale pan pozwoli, że nie będę wymieniał tytułów... Na szczęście czasem jest odwrotnie, przy "Chrzcie" Marcina Wrony, "Ki" Leszka Dawida, wspomnianym "Rewersie" było widać, że to może być coś interesującego.

Dejmek mówił brutalnie, że "D...a jest od sr...a, a aktor od grania", a wy wszyscy ze Stanisławskiego, przeżywacie, wcielacie się...

- Ależ skąd, podpisuję się pod tym, co mówił Dejmek, że aktor jest od grania. Mam wystrzelić pocisk i zapomnieć.

Czyli zagrać obleśnego pedofila i zapomnieć?

- Szczerze mówiąc, chyba bym nie zagrał. Można sobie taką rolą napytać wielkiej biedy i może się do człowieka przykleić bardziej niż Popiełuszko.

Jak Arkadiusz Janiczek zagrał w "Placu Zbawiciela", to kobiety pluły na niego w tramwaju.

- No właśnie, no właśnie... Jestem od grania, więc mogę w jakimś dobrym filmie zagrać kogoś naprawdę złego, choćby i tego pedofila, by potem być świętym. Zgodnie z tym, co mówił jeden z cadyków: "Jedną nogą jestem w niebie, drugą w piekle". Bo takie napięcie jest w człowieku. To fantastyczne, że człowiek ma świadomość absolutu, tego, do czego został powołany, czyli do wiary i wyznawania Boga, do tego, co dziś tak niemodne. A z drugiej strony zło spycha człowieka. I to jest kapitalne, że wszyscy wielcy święci, to byli ludzie z krwi i kości, ludzie w stu procentach, choć tak trudno ich poznać w tych wymalowanych, słodziutkich obrazkach. I dlatego zostali świętymi, że najpierw byli ludźmi.

Nie jestem pewien, czy jest jakiś kanonizowany aktor, nie licząc młodego Karola Wojtyły.

- Ten zawód bardzo człowieka niszczy, robi z niego potwornego egocentryka, egoistę nastawionego wyłącznie na siebie. Grasz w filmie i jak masz przyczepę z napisem "Woronowicz", a raz tak miałem, to jest coś! Myślisz tylko o swoich przeżyciach, tylko na nich się koncentrujesz - to nie jest normalne. Gdybym nie miał rodziny, dzieciaków, dla których jestem tatą, a nie jakimś tam aktorem, to bym zwariował.

E tam, wielu żyje i nie wariuje.

- Tak? Nie wyobrażam sobie powrotu do pustego domu czy apartamentu, bo przecież teraz nie ma mieszkań, tylko są apartamenty, nawet jeśli mają 30 metrów. Gdybym był tam sam lub z jakąś chwilową sympatią, to oszalałbym. Przecież widzę, jak niektórzy koledzy nie wyrabiają, odklejają się...

I piją.

- Albo wciągają koks. Wtedy też nie musisz jeść, w końcu to pożywienie duchów.

Zna pan aktorów, którzy przepili swój talent?

- Wszyscy znają i tych, którzy przepili, i tych, którzy cały czas przepijają, i będą przepijać. Wybitne nazwiska, ludzie wrażliwi, wspaniali, którzy mogliby się znaleźć w najlepszych europejskich, a nawet światowych produkcjach.

A można być dobrym aktorem i nie zwariować?

- Można być nawet świetnym aktorem i się odnaleźć. Można wymienić długą listę: Sean Penn, Robert Downey Jr, który po genialnym zagraniu Chaplina znalazł się na samym dnie: narkotyki, wóda, kobiety, pełen total. A dzisiaj żyje normalnie, gra w komercyjnych, świetnych produkcjach i jest genialnym aktorem, świetnie się tym bawi.

Ale najpierw upadł.

- Jasne, ale można być dobrym aktorem i jednocześnie ojcem, mężem i nie trzeba kupować wyspy na Karaibach za miliony dolarów. Choć generalnie to nie jest zawód dla ludzi, którzy siedzą w pierwszych ławkach w kościele.

A pan siedzi.

- Nie, ja siadam gdzieś w środku... (śmiech)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji