Artykuły

Koniec Dziadów

W pewnej chwili ktoś podszedł do prezy­dialnego stołu. O do licha! - pomyślałem. - Jeszcze jeden chce zapisać się do głosu, ale się pomyli­łem. Facet powiedział coś z grobową miną i odszedł. Wtedy dostrzegłem tam w prezydium nagłe poruszenie: pospieszne szepty między panią pre­zes a asesorami, jej manewry ze szklanką wody (nie wiadomo, czy chciała się jej napić, czy tylko ją od­stawić), po których podniosła się ciężko z krzesła, no wiesz, ona taka otyła, i powiedziała coś, od czego przeszył mnie dreszcz. Nie dlatego, żebym się zląkł, lecz że było to tak, jakby ktoś zgasił nagle te wszystkie w "pająkach" tak jasno rozżarzone świece, a jej głos doszedł nas już z ciemności.

- Zaufajcie mi, koledzy - tak powiedziała. - Starałam się prze­wodniczyć i dać wam dowód swo­jej lojalności. Ale są bardzo poważ­ne powody, abyśmy to zebranie na­tychmiast skończyli. Bardzo was o to proszę. I zamykam obrady.

Zaległa cisza. W ustach tej za­wsze zrównoważonej, znanej z życzliwości, kobiety te słowa za­brzmiały jak ogłoszenie bezwarun­kowej kapitulacji. Nikt na sali nie wiedział, o co chodzi, padły pyta­nia, co, dlaczego...?! Lecz ona tyl­ko raz jeszcze odsunęła dalej tę szklankę i jakby błagając o ciszę uniosła wysoko drżącą rękę. Nie chciała odpowiadać, by nie wzbu­dzić fali oburzenia tych już i tak dość wzburzonych umysłów.

No więc obrady zamknięte, wid­mo jakiejś niewiadomej draki wisi nad nami, nie wiemy, wychodzić, czy czekać. Zaczęło się szuranie krzesła­mi, powstawaliśmy, ale nikt nie spie­szy się z opuszczeniem sali, wszyscy ciekawi wyniku głosowania. Gwar głosów niepewnych najbliższej mi­nuty, ktoś zauważył, że tych, co naj­głośniej gardłowali za partyjną rezo­lucją, a potem nagle umilkli, nie ma już na sali. Musieli wiedzieć, co się święci, i wymknęli się cichaczem. Dobora też nie było. Przyznam, że poczułem się nieswojo, bo jak szczu­ry ze statku, to ze statkiem coś źle. Podszedł do mnie Krzysztoń i mówi, że jest, jak jest, ale najważniejsze, że rezolucja już uchwalona. Właśnie za­glądał do pokoju, gdzie liczono gło­sy i tam powiedziano mu, że nali­czono ich już wystarczającą ilość.

Istotnie w chwilę potem zjawiła się komisja skrutacyjna. Przeszli przez salę takim krokiem, jakby wracali spod Maratonu, choć jej przewodniczący z tak nieprzeniknio­ną miną, że nie domyśliłbyś się, czy ma nam do przekazania dobrą czy też złą wieść. Nawet ja, który już sły­szałem o wstępnym wyniku głoso­wania, zwątpiłem. Słyszałem, tak, ale czy to prawda?

Tymczasem przewodniczący ko­misji wszedł na mównicę, rozpostarł zwinięty w rolkę dokument (nie wia­domo było jeszcze, który, bo przecież złożone zostały dwa), chwilę osadzał na nosie oprawkę okularów, po czym oświadczył, iż nadzwyczajne walne zebranie Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich zdecy­dowaną większością głosów przyjęło rezolucję następującej treści... i za­czął czytać. Wszyscyśmy wiedzieli, że z dwu rezolucji, tej partyjnej, zna­czy pisarzy partyjnych, wiernopoddańczej, uniżonej, wyrażającej wiele zaniepokojenia i jeszcze więcej na­dziei oraz tej, drugiej, naszej, wła­śnie ta druga zaczynała się słowami: "Polscy pisarze zgromadzeni na nadzwyczajnym Walnym Zebra­niu..!', a on tak właśnie zaczął. Więc huknęły brawa i rozległy się krzyki radości...

- A może jednak powiesz, co się takiego stało - odezwał się Dunajew­ski. - Dlaczego Żółkiewska zamknę­ła obrady.

- Zamknęła, bo znowu tam na dworze... Ale tym razem nie pancerki, a ciężarówki. Podjechały właśnie pod budynek, wysypały się z nich watahy jakichś kobiet i mężczyzn i poczęły do­magać się, by wpuszczono ich na salę obrad. Zapytani, kim są, odpowiadali, że delegatami zakładów pracy stołecz­nego miasta, że przyszli wyrazić swoje oburzenie tym, co się tutaj mówi i że jeśli nie zostaną im otworzone drzwi, to oni wejdą siłą. Powiem ci, iż dziwi mnie, że nikt nie zapytał ich, jak się im udało tak nagle skrzyknąć o półno­cy. Byli przecież z różnych zakładów. Czy zerwali się z łóżek, czy może przy­szli tu z nocnej zmiany? I skąd wiedzą, o czym my tu radzimy, skoro radio nie transmituje naszych obrad? Więc wła­ściwie skąd mają tę pewność, że nie zgadzają się z nami? Nikt ich o to nie zapytał i lepiej, gdyż wywołałoby to tyl­ko furię. Bo nie sądzę, żeby ktokolwiek z nich był na przedstawieniu "Dzia­dów" i miał cokolwiek do powiedzenia na ten temat. Myślę natomiast, że wielu z nich nigdy nie było w tej dzielnicy, a z pewnością pod tym pałacem.

Stali tam przyglądając się temu pocz­towi królewskich głów pod gzymsem i pewnie samo miejsce wydało im się podejrzane, bo przecież rewolucja ści­na głowy królom nie po to, żeby nimi później przyozdabiać gmachy. Więc myśleli pewnie, że ci literaci specjalnie wybrali sobie to miejsce "pod króla­mi" na swój kontrrewolucyjny spisek i tym bardziej trwali w postanowieniu, by tam wejść. A było ich mniej więcej tylu, co nas, więc każdy znalazłby dla siebie literata, z którym mógłby wy­mienić poglądy. Pałek chyba nie mieli, może pod kurtkami, ale na tych jajo­głowych, na tych książkowych molów, niezdarnych skrybów, jakimi dla nich byliśmy, wystarczyłyby robociarskie pięści i babskie paznokcie.

Więc dobijali się do tego zabytko­wego budynku zupełnie nie spesze­ni widokiem milicji, przeciwnie, czu­li się jakby bardziej pewni mając ją za sobą. Kobiety pokrzykiwały histe­rycznie, a jedna z nich wyciągnęła zza stanika złożony w czworo papier, skorzystała z uchylonych na chwilę drzwi i pokazała go oświadczając, że przywieźli z sobą rezolucję potępia­jącą przebieg zebrania oraz wystąpie­nia niektórych pisarzy. Zastanawia­jące, co?

Zebranie jeszcze nie skończone, a ta nocna ćma ma już gotowy tekst jego potępienia. Nigdy, nawet abstrahując od tej ich dewizy: "czy się stoi, czy się leży, dwa patyki się należy", nigdy nie posądziłbym polskich robotników o tak błyska­wiczną reakcję na czyjeś tam gada­nie o jakimś teatralnym przedsta­wieniu i myślę, że ta uchwalona przez nas rezolucja musiała być już dużo wcześniej znana moczarowskim esbekom, a przebieg zebrania potajemnie im transmitowany. Bo niby skąd ta nocna ćma znałaby na­zwiska mówców, których zamierzała napiętnować? Jasienicy, Kisiela, Ki­jowskiego, autora uchwalonej rezolu­cji...?! No, może szkoda, że nie do­szło między nimi do pojedynku słownego, tej wyszczekanej aktywistki z jednym z najwybitniejszych pol­skich intelektualistów... Byłby to nie­zły ubaw. No, tylko te racje, przynie­sione za stanikiem, to miało być oddolne poparcie Partii, jej ideowe­go rdzenia utwardzanego przez mi­nistra spraw wewnętrznych i nie mo­gły zostać podważone. Taki cyrk mógłby się źle skończyć. Wataha sta­ła za drzwiami i w każdej chwili go­towa była je wyważyć.

Tymczasem ciężarówek przybywa­ło i napór "delegacji robotniczych" wzrastał. Wtedy wyszedł do nich Pucio. Przedstawił się i zapytał, o co im chodzi. No wiesz, jego nazwisko, Pu­trament, było im dobrze znane. Nieko­niecznie jako pisarza, nawet nie jako wędkarza, kata na szczupaki, lecz z pewnością jako członka KC. Więc uciszyli się, a ta nocna ćma powtórzyła, że są aktywistami z Woli i że chcą wejść, żeby wziąć udział w dyskusji.

Pucio odparł, że dyskusja jest już skończona i że właśnie odbywa się głosowanie.

- No to bardzo prosimy - powie­działa ta ćma, pokorniejąc już wo­bec tego wysoko postawionego w Partii wędkarza. - Prosimy, wpuście nas, niech usłyszą, co myślą robotni­cy Warszawy.

Była pewna, że partyjny towa­rzysz wyda natychmiast polecenie wpuszczenia ich do zbuntowanych literatów, gdzie ona, mająca się za zbiorowy mózg robotniczej stolicy, zabierze głos przed tak niezwykłym audytorium, co niewątpliwie trafi na łamy gazet, może nawet z jej zdję­ciem. Zawiodła się jednak okrutnie. Putrament, jak sądzę, musiał wy­obrazić sobie naszą reakcję na widok nocnych gości ładujących się na tę zatłoczoną, nie ostygłą jeszcze z emocji, podminowaną salę i nie mógł im nic innego powiedzieć, jak tylko to, że się spóźnili. W tłumie, jak potem opowiadano, dały się sły­szeć pomruki niezadowolenia. Lecz on powołując się na swoje partyjne funkcje i tytuły - co było już tak, jak za burżuazyjnej rewolucji, kiedy to najwyższe autorytety rewolucyjnej władzy w strachu przed gilotyną sta­rały się wykazać przed wzburzonym ludem swoje nieocenione dla rewo­lucji zasługi - bardzo opanowanym głosem tłumaczył tej zgrai, że ich wejście na salę obrad przyniesie wię­cej szkody Partii niż pożytku. Więc nie doszło do tego najgorszego i tyl­ko ta ćma powiedziała z żalem:

- No jeśli tak sądzicie, towarzy­szu, to trudno. Chcieliśmy wam po­móc. Chodźcie, towarzysze - zwró­ciła się do watahy i poszli.

Ale zanim odeszli, musieli chyba jeszcze usłyszeć te oklaski i krzyk ra­dości z powodu przegłosowania re­zolucji.

Wyszedłem z zebrania razem z Krzysztoniem. Szliśmy do placu Dzierżyńskiego, żeby złapać tam jakiś nocny tramwaj albo gablotę. Niosło nas radosne podnie­cenie, choć w głębi ducha nurtowała ponura myśl, że to, cośmy tam uchwalili, nie przywróci "Dziadów" na scenę, nie przytępi ostrza cenzury, nie przybliży bodaj namiastki nie­podległości. Noc była ciemna, mo­kra, ulice puste, nigdzie ani milicjan­ta, ani pijaka. Za rogiem Bielańskiej i Senatorskiej wyłonił się podświetlony latarnią narożnik Teatru Narodowe­go. Krzysztoń nachmurzył się i przy­pominał to ostatnie przedstawienie. Dziwił mi się, że nie poszedłem, tak jak on, za studentami, którzy spod te­atru ruszyli pod pomnik wieszcza, wznosząc okrzyki: "Niepodległość bez cenzury!" i gdzie, nim milicja za­częła ich pałować i pakować do bud, złożyli biało-czerwone kwiaty. Mówił, że władza zdjęła ten historyczny dramat, ponieważ panujący nam wowczas car przemieniony teraz w genseka, wziął za słuchawkę telefonu i po­wiedział Gomułce "point de reveries, monsieurs", a te kibitki gnające na północ i ta wywożąca już tylko zwłoki zakatowanego w śledztwie, to wiesz­cza wizja tego, co miało przyjść w sto lat później. Krzysztoń, on ma tę ob­sesję, wiesz, i chyba nawiedzają go we śnie te miliony wywożonych po wrze­śniowej klęsce, zamarzających w by­dlęcych wagonach i wyrzucanych z nich na tory; tysiące trupów doro­słych i dzieci... Więc znowu zaczął o tym i to tak gwałtownie, tak przejmu­jąco wymachując przy tym jedną rę­ką, jak chyba wtedy, gdy szczęśliwy, że opuszcza wreszcie ten sowiecki raj, uległ wypadkowi i zmiażdżyło mu tę drugą. Bo chyba wiesz, że stracił ją ja­ko dziecko w drodze z Kazachstanu do Indii.

- Tak, wiem - powiedział Duna­jewski. - Był tam deportowany wraz z rodziną.

- No właśnie. Więc idziemy, a tam na rogu Bielańskiej i Senator­skiej ta oszklona parterowa buda, kawiarnia "Teatralna". W tym kraju, jak wiesz, najpóźniej o dziesiątej za­myka się wszystkie lokale. Spoglą­dam na zegarek, kwadrans po pół­nocy, a tam się świeci i widać przez szybę, siedzą jacyś przy stolikach. Kursokonferencja - myślę, czy jaka inna oficjałka. Ale Krzysztoń pchnął drzwi, otwarte.

- Ominął nas bal u Senatora - powiada. - Uszło nam jakoś na su­cho, to teraz nie zaszkodzi parę kro­pel siwuchy. - Lubił znajdować róż­ne nazwy na wiecznie tę samą czy­stą wyborową. Ale patrzymy, dziwne to jakieś towarzystwo, jakby monte­rzy po fajrancie. I choć pełno wol­nych stolików, prawie wszyscy siedzą przy jednym. A wśród nich Grześczak, otoczony przez nich wiankiem. Dostrzegł nas.

- Chodźcie, siadajcie! - mówi i z dala kiwa dłonią.

Zawahaliśmy się. Co to za go­ście? Z kim on się tam brata?

Widzi, że mamy wątpliwości, wstaje, podchodzi i ciągnie. Mówi­my, że nie znamy. A on, że też nie zna, ale że to są ci towarzysze, co przyjechali z nami podyskutować. No, tak podejrzewaliśmy, ale kłopo­tliwe spotkanie. Krzysztoń zesztyw­niał, obrzucił Grześczaka gniewnym spojrzeniem.

- Czy oni chcą przeczytać nam tę ich rezolucję? - warknął. - Potę­pić nasze zebranie, ot tak, już bez wyłamywania drzwi?

Dodałem od siebie, że skoro już ominął nas zaszczyt poznania ich na sali obrad, to po jakie licho mieli­byśmy odwracać tak szczęśliwe zrzą­dzenie losu. Ale Grześczak nie da­wał za wygraną, nadal z tajemni­czym uśmiechem zachęcał do zajęcia miejsc przy ich stoliku. No wiesz, wreszcie moja reporterska żył­ka... a i Krzysztoń w końcu dał się przekonać i podeszliśmy.

Byli to już chyba jedynie maru­derzy tej bojowej grupy, która dobijała się do domu "Pod Królami". Posępni, zgaszeni, mil­czący. Musieli czuć się okrutnie upo­korzeni tym odprawieniem ich spod drzwi. Partia przysłała i Partia w osobie Putramenta odprawiła jak posługaczy. Nie mogli tego zrozu­mieć. Wokół stolika krzątała się fertyczna kelnereczka kręcąc ponętnie swymi wypukłościami. Tylu chłopa, noc za szybą, w każdej innej sytuacji nie daliby jej spokoju tłustymi żarta­mi, a oni jakby jej nie dostrzegali. Patrzyli na nas.

- To są koledzy literaci z nasze­go zebrania, bezpartyjni - przed­stawił nas Grześczak, oni zaś usłużnie poczęli przyciągać wolne krzesła. Siedliśmy, a Grześczak na­lał nam po kieliszku, po czym uniósł wzrok i zatoczył krąg szyjką butelki. - Panowie... towarzysze - poprawił się - nie widzieli przed­stawienia "Dziadów". I nie mają wyrobionego o nim zdania. Nato­miast dziś w nocy zostali odwoła­ni od stanowisk pracy, polecono im jechać potępić zebranie litera­tów i, powiedzcie sami - zwrócił się do nas - co mieli zrobić, jak im kazano?

- A kazano, kazano...! - ode­zwali się nieśmiało z różnych stron stolika. Grześczak patrzył na nich nieco z góry, z pobłażaniem, lecz nie bez sympatii. Wszak byli to je­go towarzysze, tak zwane partyjne doły, dezinformowane, manipulo­wane... Zdążył już zapewne wyło­żyć im swoje racje, może nawet za­cytować ważniejsze kwestie ze swego wystąpienia, bo zdawali się jacyś tacy zmieszani, zażenowani, przepraszający i w gruncie rzeczy chyba radzi, że spotkali tych litera­tów, którym przynajmniej mogli powiedzieć, że oni to nie z własnej inicjatywy, nie sami, lecz, że im kazano. Im, robotnikom z "czer­wonej Woli", na których, na takich jak oni, wspierała się cała Partia.

Więc siedzieli wokół tego stolika milczący, zamyśleni, przegrani, a pośrodku na zachlapanym blacie, jak przed pokutnikami gromnicz­na świeca, stała opróżniona już butelka.

- I wypiliście z nimi następną? - powiedział Dunajewski, ale nie w formie wymówki, prędzej z cie­kawości.

Wypiliśmy, tak. A Krzysztoń, no, on miewa czasem taki prowoka­cyjny sposób bycia. Więc zaczął py­tać ich, czy w ogóle wiedzą coś o zsyłkach za cara i czy słyszeli o wy­wózkach za Stalina, o całych rodzi­nach deportowanych do raju. Jeśli nie, mówił, to on może im opowie­dzieć, bo tam był. Z pewnością nie mieli ochoty na tę jego opowieść, choć Grześczak ostentacyjnie stukał się z nim kieliszkiem, dając do zrozumienia, że nie miałby nic prze­ciwko tej opowieści. Niebezpiecznie słuchać takich rzeczy. Ale też nie śmieli mu się sprzeciwić. Domyślali się, że nie bez ryzyka otwiera przed nimi swą tajną szkatułę zakazanej narodowej pamięci, więc taktownie milczeli i potulnie kiwali głowami. Tylko ta fertyczna kelnereczka z bia­łym wgłębieniem między piersiami i w obciśniętej na pośladkach spód­niczce, ta kelnereczka, której pewnie kazano dyżurować tu tej nocy, żeby ci towarzysze po rozpędzeniu nasze­go zebrania mieli gdzie wypić, mu­siała usłyszeć, o czym tu się mówi, gdyż nagle zaczęła stawiać na wol­nych stolikach krzesła do góry noga­mi na znak, że zamyka budę. No i zaraz wszystkich nas wygnała. Wy­szliśmy. Siąpił drobny deszcz, ulicz­ne latarnie w kokonach mgły stały jak białe zjawy. I, wiesz, przypo­mniałem sobie wtedy tego starego guślarza z dramatu, który odpra­wiał całą ceremonię. A wiadomo już było, że cenzura, że przedstawienie jest zdjęte i że już nie wróci. Otóż, kiedy ten stary w podartym łachu wyszedł na scenę, kiedy stanął przed widownią z takim sękatym kosturem, kiedy stuknął nim w sce­niczne deski tak, że aż przeszło mnie mrowie i ogłosił koniec: do­słownie powiedział: "koniec dzia­dów" - to było tak jakby sam wieszcz stanął przed nami i swym zagrobowym wzrokiem pragnął wy­dobyć od nas prawdę: "Czy zapadł już ostateczny wyrok? Czy spadnie za chwilę na scenę ta żelazna kurty­na?". Więc najpierw zaległa śmier­telna cisza, a potem zerwała się bu­rza oklasków, okrzyki, owacja, a kur­tyna, ta zwykła kurtyna, opadała i szła w górę, opadała i znów szła w górę i tak kilkanaście razy. I to było ostatnie przedstawienie.

(Rozdział z czwartego tomu cyklu powieściowego "Na stracenie", nad którym autor pracuje)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji