Artykuły

Spotkać Barańczaka to było jak spotkać żywego Mickiewicza

Stanisław Barańczak uważał, że literatura polska jest na świecie niedoceniana. Że ogląda się ją jedynie przez pryzmat historii i martyrologii, tymczasem nie ustępuje ona innym literaturom. Mówił o sobie, że jest adwokatem, a nie ambasadorem polskiej literatury - pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

To było w 1994 roku, byłem wtedy na stypendium dziennikarskim w rozgłośni radia publicznego WBUR w Bostonie. Redaktorzy namawiali, abym nagrał własną audycję, a nie tylko ciągle patrzył, jak robią to inni, zaproponowałem więc, że zrobię wywiad ze Stanisławem Barańczakiem. W redakcji nikt nie wiedział, kto zacz. Dopiero kiedy wyjaśniłem, że to profesor literatury polskiej na Uniwersytecie Harvarda, emigrant i wielka postać polskiej kultury, dali mi magnetofon.

Spotkaliśmy się w jego zawalonym książkami gabinecie w Bibliotece Widenera, centralnej bibliotece campusu w Cambridge. Profesor właśnie skończył zajęcia z doktorantkami, z którymi całe popołudnie analizował liryki Mickiewicza. Usiedliśmy przy biurku, a ja z przejęcia zapomniałem wszystkie pytania. Barańczak był dla mnie jednym z najważniejszych literackich autorytetów: wychowywałem się w liceum na jego politycznych wierszach ze "Sztucznego oddychania", na studiach zaśmiewałem się z felietonów "Książki najgorsze", w których się pastwił nad PRL-owską grafomanią, później, już po przełomie, recenzowałem spektakle według jego przekładów Szekspira. To było jak spotkać żywego Mickiewicza.

W końcu wydusiłem jakieś ogólnikowe pochwały, poeta przyjął je z wyrozumiałością, a następnie sam zaczął mówić o problemie, który wtedy był dla niego najważniejszy - o obecności literatury polskiej na świecie. Uważał, że jest niedoceniana, że ogląda się ją jedynie przez pryzmat historii i martyrologii, tymczasem nie ustępuje ona innym literaturom. Mówił o sobie, że jest adwokatem, a nie ambasadorem polskiej literatury. Jego rola polega na pokazywaniu, że oprócz Miłosza, Herberta i Różewicza istnieje cała masa pisarzy równie ciekawych, których poznanie przydałoby się amerykańskiemu czytelnikowi.

"Amerykanie strasznie nie lubią tych, którzy jęczą nad swoją niedolą. Tu trzeba pokazać studentom, że taki Mickiewicz czy Norwid próbowali znaleźć jakieś recepty na katastrofalną sytuację, w jakiej znalazł się naród" - mówił, przypominając doświadczenia innego profesora slawistyki - Czesława Miłosza, który w bibliotece uniwersyteckiej w Berkeley znajdował dzieła Słowackiego i Mickiewicza z dopiskami: "A dobrze wam tak!". Na odczarowywanie literatury polskiej Barańczak poświęcił tyle samo energii, ile na przyswajanie polskiemu czytelnikowi anglojęzycznych poetów, o czym nie zawsze się pamięta. Tłumaczył Herberta, Krynickiego, Szymborską, pisał wstępy do angielskich wydań polskich autorów i eseje do "New Republic", a jego tom esejów "Oddychanie pod wodą" o literaturze Europy Wschodniej został entuzjastycznie przyjęty w Stanach.

Paradoksalnie emigracja zbliżyła go do polskiej literatury. Mówił, że jego pierwsze doświadczenia z pisaniem po angielsku nie były łatwe, wydawcy mieli zastrzeżenia do jego języka, że zbyt ogólny, za mało precyzyjny. Angielski nie znosi braku konkretu, tymczasem on był przyzwyczajony do polskiej wody i waty. Z drugiej strony czuł się wyobcowany ze współczesnej polszczyzny. Opowiadał, że kiedy na początku lat 90. po długiej przerwie pierwszy raz pojechał do Polski, odkrył, że nie zna wielu nowych słów, np. "reklamówka". Za jego czasów po prostu plastikowych toreb nie było. Ale nie chciał się ścigać z szybko zmieniającym się językiem. "Poezja polega nie na tym, aby używać ciekawych słów, tylko żeby je łączyć w ciekawe skojarzenia" - mówił.

Kiedy skończyliśmy rozmowę, przypomniałem sobie, że mam jeszcze jedno zadanie do wykonania. Redaktorzy z radia WBUR prosili, abym nagrał ciszę w pokoju, w którym będziemy rozmawiać. Miała być później potrzebna do montażu. Potraktowałem prośbę dosłownie i poprosiłem Barańczaka, aby na chwilę wyszedł z gabinetu. Profesor podniósł brwi, ale spełnił moje życzenie. Włączyłem magnetofon i wstrzymałem oddech. Przez półtorej minuty słychać było tylko szum wentylacji i skrzypienie śniegu za oknem. Tę ciszę mam na taśmie do dzisiaj. Teraz wydaje się głośniejsza niż jego wiersze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji