Artykuły

Szedł w góry, a ja ufałam, że wróci

- Góry są niewinne. To człowiek musi się do nich dostosować - mawiał Andrzej Zawada. I przestrzegał, żeby ich nie lekceważyć - wspomina aktorka ANNA MILEWSKA, żona himalaisty.

Nasz związek z Andrzejem polegał na wzajemnej tolerancji, a w małżeństwie to jest najważniejsze - opowiada Anna Milewska. - Z tej prostej zasady wynika wszystko inne: i miłość, i wzajemny szacunek, i zrozumienie. Bo jak się toleruje, to trzeba zrozumieć tę drugą osobę.

On - Andrzej Zawada, pionier himalaizmu i wspinaczki zimowej. Ona - Anna Milewska, aktorka. Mogłoby się wydawać - dwie odległe, odpychające się gwiazdy, których tory rzadko się przecinają. A tu wręcz przeciwnie...

- Ja jechałam w jedną stronę - mąż w drugą. On wracał z gór, a mnie nie było w domu, bo wyjechałam z teatrem w kolejną podróż zagraniczną - wspomina pani Anna. - Z Teatrem Studio jeździliśmy dużo, nasza menedżerka miała kontakty z organizatorami festiwali teatralnych na Dalekim Wschodzie. Byliśmy w Japonii, Australii, na Tajwanie, w Singapurze, Izraelu. Jeździliśmy jak szaleni.

Mówi, że czuła się jak żona marynarza.

- Spotkanie było odnalezieniem się, samą radością. No dobrze, nie tylko samą, nie było tak idealnie. Były też zadziory, jak w każdym związku, małżeństwie. Dlatego literka "z" w tytule książki "Życie z Zawadą" ucieka, wyłamuje się z szyku.

Nigdy nie próbowała walczyć z pasją męża, którego poznała przez góry. Anna Milewska też chodziła po górach, wspinała się, skończyła kursy taternickie i podczas jednego z zebrań w klubie wysokogórskim zobaczyła przyszłego męża.

- Od razu wiedziałam - ten! - uśmiecha się.

- Bronił się, nawet skutecznie, przez lat dziesięć. W tym czasie wyjeżdżał z Instytutu Geofizyki PAN na egzotyczne wyprawy: do Wietnamu, Egiptu i na Spitsbergen. Ja skończyłam historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Wyjechałam na studia do szkoły teatralnej w Krakowie. On był głównym motywem tej decyzji. Nie tyle dalej od niego, co od domu. Byłam lojalną córką. Wtedy nie było w zwyczaju, jak teraz, żeby przedstawić rodzicom kolegę, z którym chce się jechać pod namiot. Wszystko trzeba było rozgrywać dyplomatycznie, aranżować spotkania, już nie mówiąc o nocach, bo z tym był kłopot. Wolność na odległość - między Warszawą a Krakowem - bardzo się przydawała.

- Dwukrotnie towarzyszyłam mu w Himalajach, pod Mount Everestem i w bazie pod Czo Oju. Mąż brał w niej udział, ale nie atakował szczytu. Zajmował się organizacją. Andrzej uważał, że najważniejsza jest wyprawa bez wypadku - nieważne, kto wejdzie na szczyt. Wzbudzał zaufanie, był trochę kierownikiem, dyktatorem, ale ludzie go słuchali i przyjmowali jego argumenty.

Mówi, że czasem ludzie ją pytają: czy himalaiści to twardziele? - A co to znaczy twardziel? "Naładowany" facet ćwiczący w siłowniach swoje mięśnie? Na ogół, akurat tacy faceci w górach się nie sprawdzają. Wielkim twardzielem według mnie jest np. Krzysiek Wielicki, który ma ksywkę "Mały rycerz", bo z charakterystycznym wąsikiem podobny do pana Wołodyjowskiego. Twardy, chodzi po górach, do dziś prowadzi wyprawy. Kiedy odmroził sobie stopy i stracił pierwsze człony palców u stóp, pytali go: Krzysiek, jak ty sobie dajesz radę? - Wiecie, nawet mi się lepiej chodzi, bo mnie mniej wyważa. To jest prawdziwy twardziel! A przecie jest drobny, zwinny... Był kolega, bardzo silny, wręcz osiłek, który bardzo źle znosił wysokość, ponieważ serce musiało napompować tlenem to wielkie ciało i było kiepsko. Zapadał na choroby wysokościowe, którą też przeżyłam. Towarzyszyłam Andrzejowi w wyprawie do bazy pod Everestem na wysokości prawie 5,5 tys. metrów. Szłam bez specjalnego przygotowania razem z nimi od lotniska w Lukli (ponad 2 tys. metrów, polowe lotnisko, na którym lądują samoloty z Katmandu, stolicy Nepalu). Stamtąd wspinałam się, gdy doszłam, to dowiedziałam się później, że przeżyłam typową euforię wysokościową. Weszłam do namiotu jadalnego - wielkiego, rozpiętego z czaszy spadochronowej. Podeszłam do Szerpów przygotowujących jedzenie i łamaną angielszczyzną rozpoczęłam konwersację. Szybko zachciało mi się spać, to poszłam do namiotu i się zdrzemnęłam. Śpię, śpię, a nagle czuję na twarzy mokrą żabę. Chciałam to ściągnąć, a tu okazuje się, że to maska tlenowa. Odetchnęłam parę razy i pytam Andrzeja: - Co się dzieje? A on pyta: - Wiesz, ile czasu śpisz? - Może dwie, trzy godziny - odpowiadam. - Drugą dobę zaczynasz!

Ale nie dała ściągnąć się do niżej położonej bazy. Jedynym radykalnym lekarstwem na chorobę wysokościową było natychmiastowe zejście w dół. Widziała, jak jeden z kolegów został zniesiony w wielkim koszu na plecach Szerpy. Tylko mu nogi dyndały przez dwa otwory wycięte w dnie kosza.

- Jak ja to zobaczyłam, to powiedziałam: O nie, to jest poniżej mojej godności! Nie dam się za żadne skarby w ten sposób ściągnąć na dół. I zostałam. Organizm kobiety jest bardziej elastyczny, matka natura tak nas stworzyła. Rodząc dzieci musimy być elastyczne i wydajne. Przystosowałam się do tych warunków i całkiem nieźle radziłam sobie przez następne dwa tygodnie.

Z czasem musiała wracać, ale nie z powodu choroby, a teatru, bo wizja przyszłych ról i obowiązków nad nią wisiała.

- Himalaiści, alpiniści są indywidualistami. To nietypowe zajęcie. Teraz już spowszechniało - kręci głową Anna Milewska. - Obecnie jest sprawą pieniędzy. Masz je - wynajmujesz agencję, która wciąga cię na Everest. Andrzej dlatego wymyślił zimową wyprawę na Everest, ponieważ latem jest tłoczno. Pierwszą wyprawę zimową zrobili na przełomie 1979/80. Teraz mamy do czynienia z karykaturą, paranoją. Widziałam film pokazujący - "ogonek" - kolejkę na najwyższy szczyt świata - opowiada. - Oczywiście latem. Zimą tego nie ma. W zimie, przez wichury, panują tam tak ekstremalne warunki i ludzie - na szczęście - się tam nie pchają.

- Pomysł zimowego wejścia na Everest nie podobał się nikomu - wspomina. - Związek Polskiego Alpinizmu był przeciwny, inni też. Przeciwny był rząd Nepalu. Od lat było ustalone, że wyprawy możliwe są przed i po monsunie. To były okresy wspinaczkowe w Himalajach. A tu nagle zrobił się trzeci sezon. A kochane pieniądze wszędzie mają ten cudowny zapach i one, poniekąd, zdecydowały, iż rząd Nepalu się ugiął. Zimowe wyprawy otwierały dla nich nowe możliwości finansowe, powstał trzeci sezon - zimowy.

- Kiedy mąż wyjeżdżał w góry, to absolutnie go rozumiałam - zapewnia aktorka. - Pomagałam mu, byłam wsparciem w zabiegach dyplomatycznych, bo jego wyprawy były ciężkie i zawsze nowatorskie. Szczególnie pomysł zimowych wypraw. Później zorganizowali wyprawy międzynarodowe. Ciągle w domu było pełno gości: Belgowie, Brytyjczycy czy Japończycy. Dużo mocniej wciągnęłam się w jego sprawy niż on w moje.

Bo kiedy on chodził po górach - ona grała w teatrze i filmie. Czy Andrzej Zawada interesował się tym, co robiła Anna Milewska?

- Był ze mnie bardzo dumny, ale nie znosił chodzić na moje premiery, strasznie się denerwował. Zaprosiłam go na mój dyplom w szkole teatralnej, w krakowskim Barbakanie. Biegałam po krużganku mówiąc: "Cóż za hałasy w domu moim". Mąż przyznał się później, że odetchnął słysząc mój głos, bo nie straciłam głosu, nie potknęłam, nie spadłam. Były to dla niego tak wielkie przeżycia, że powiedział, iż na premiery chodzić nie będzie. Może później, jak spektakl się "uładzi".

Anna Milewska: - Kiedy mąż był na wyprawach, wiedziałam, od kiedy się denerwować - kiedy zaczynały się ataki szczytowe. Dzwoniły do mnie zaprzyjaźnione żony alpinistów, a ja uspokajałam: jeszcze macie czas. Jeszcze są w bazie. Powiem, od kiedy możecie się denerwować, od kiedy zaistnieje realne niebezpieczeństwo. Mąż miał szalone doświadczenie. Ufałam mu, bez tego nie dałabym rady. Zjadłby mnie niepokój.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji