Artykuły

O krok od zagłady

Niewiele brakowało już nieraz w dziejach aby ród ludzki wyginął doszczętnie. Lodowce, potop, wojny doprowadzały świat o krok od całkowitej zakłady. Ale jednak do ostatecznej katastrofy nie dochodziło. Człowiek zawsze dźwigał się z upadku i zaczynał życie od nowa. Po to by znowu przychodził kolejny kataklizm, by znowu świat się walił i by znowu życie się odradzało. To nie kończące się dziejowe "da capo al fine" połączone z wiarą w niewyczerpaną siłę biologiczną człowieka jest treścią sztuki Thorntona Wildera "Niewiele brakowało". Napisana w czasie ostatniej wojny miała szczególną wymowę w atmosferze ówczesnego "końca świata" a wyróżniała się na tle katastroficznej literatury optymistycznym "wydźwiękiem". Dzięki temu też i dzięki dość ekscentrycznej formie cieszyła się w pierwszych latach po wojnie dużym powodzeniem na wielu scenach amerykańskich i europejskich.

Teatr w teatrze, burzenie iluzji scenicznej i przechodzenie od gry do bezpośredniego kontaktu z publicznością - to chwyt bardzo stary i nie w jego zastosowaniu tkwi niezwykłość formy sztuki Wildera. Pewna jej oryginalność polega na zburzeniu granic czasu, na pomieszaniu różnych płaszczyzn czasowych. Tak przynajmniej jest w dwóch pierwszych aktach. Autor pokazuje rodzinę przeciętnego Amerykanina, niejakiego pana Antrobusa w epoce czy też raczej w epokach, w których obcują z sobą Homer i Mojżesz, Kain i muzy, dinozaury i kanarki w klatce. Przed nawałą lodów z północy w epoce lodowcowej uciekają tłumy uchodźców, którzy są ludźmi nami współczesnymi. Potop zalewa rozbawionych kongresmanów a pan Antrobus z różnymi gatunkami rodzaju ludzkiego chroni się do arki Noego. Wszystkie epoki zachodzą tu na siebie. I zawsze powtarzają się te same typy ludzkie i ten sam tok dziejów prowadzący do katastrofy, w której do ostatniej zagłady "niewiele brakowało". Wilder przeprowadza tę myśl z pomocą różnych metafor teatralnych i symboli.

Tradycyjne, naturalistyczne czy zbliżone do naturalizmu formy teatralne tak się nam znudziły i przejadły, że skłonni jesteśmy z zainteresowaniem i z góry życzliwym nastawieniem przyjmować sztuki, które swą metaforycznością i umownością teatralną tamtym formom się przeciwstawiają. Ci zaś, którzy je nie tak dawno jak najmocniej tępili, dziś biją brawa z największym entuzjazmem.

Mimo to trudno mi w sztuce Wildera znaleźć upodobanie. Jej zawartość myślowa wydaje mi się bardzo uboga, ustrojona w pretensjonalne szaty, które nie mogą ukryć pustki artystycznej. Po pierwszym akcie następne nie przynoszą już właściwie nic nowego, są tylko powtórzeniami tej samej wersji. I jakiż to ideał przyświeca tej ludzkości wyprowadzonej w sztuce poza czas i miejsce? Jakież to nieśmiertelne wartości ludzkie zawsze zwyciężają w walce o nowe życie nie tyle lepsze co wygodniejsze. A więc jakiś biologiczny pęd do utrzymania rodziny i do... posiadania mieszkanka z kanarkiem i zegarem kukającym godziny. Z żoną, której nie należy rzucać ze względu na świętość domowego ogniska i pokojówką, którą można poklepywać i podszczypywać ze względu na jej ponętne kształty. Ostatecznie dla okrasy mogą być jeszcze książki. Jednakże wszystko to razem nie jest zbyt budujące.

A forma? Film, jazz, megafony - to dość zabawne dodatki, które mają urozmaicić przedstawienie, ale bez szkody dla całości można by z nich zrezygnować. Natomiast metaforyk? poetycka jest tu ciężkawa i dość niestrawna. Przeradza się często w symbole i alegorie, dobrze tracące już myszką. Widać, że amerykańskie pióro nawet tak utalentowanego autora nie porusza się w tej dziedzina sprawnie. Można sobie wyobrazić co by zrobił z takim tematem np. Francuz o równym Wilderowi talencie. Ile lekkości, dowcipu, paradoksów uroczego bezsensu, intelektualnej przenikliwości i specyficznej poezji byłoby w takiej sztuce. Tego wszystkiego brakowało w "Niewiele brakowało". Dlatego pozostało ogólne wrażenie nużące. Poza tym akt trzeci pokazuje, że tzw. deklaratywność i łopatologia może doskonale prosperować także w sztuce symbolicznej, także wtedy kiedy gwiazdy mówią pytaniami Spinozy czy Arystotelesa.

Sztukę Wildera reżyserował w Teatrze Narodowym JERZY RAKOWIECKI. Włożył w przedstawienie dużo pracy i starania aby nadać całości jakiś wspólny ton. Udało mu się to w dużej mierze. Wydaje mi się jednak, że styl gry rodziny Antrobus winien silniej zrywać z dosłownością i przenosić także te postaci w jakąś inną, nierzeczywistą rzeczywistość. To samo można by powiedzieć o dekoracjach (ROMUALD NOWICKI) i kostiumach (IRENA NOWICKA). W tej konwencji jednak HALINA CZENGERY, WŁADYSŁAW KRASNOWIECKI, KALINA JĘDRUSIK i BRONISŁAW PAWLIK stworzyli dobrą amerykańską rodzinkę a IRENA KRASNOWIECKA była pokojówką z wdziękiem i sexem, aczkolwiek nie dość wyraźnie i zdecydowanie podkreślała w grze przemianę w chwilach kiedy przestawała być Sabiną a stawała się wychodzącą z roli i zwracającą się do publiczności aktorką.

Pozostałe role to tylko niewielkie epizody, z których wymienić można jeszcze Krystynę Kamieńską jako wróżkę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji