Artykuły

Spadek królewski

Widać otrzymanie w spadku całego "theatrum" jest nie tylko szczęściem, ale i po trosze dopustem bożym, a w każdym razie - wydarzeniem kłopotliwym. Tym gorzej, gdy owo "theatrum" jest całym kombinatem teatralnym, jak by to dziś przystało nazwać. W tej chwili Łazienki są wszystkim niemal po kolei: miejscem przechadzek, celem wycieczek, punktem spotkań ostatnich perypatetyków rodzimych, słowiańskim Hyde-Parkiem, kawiarnią i salonem jednocześnie. Najmniej są za to teatrem. Przynajmniej - nie są chyba ciągle jeszcze teatrem na skalę swych możliwości. Miejsce jest w istocie dość niezwykłe: park łazienkowski to i spory szmat historii, tło niejednego z tzw. wydarzeń dziejowych, i literatura, i architektura; to wreszcie dwa piękne, gotowe teatry. Posłuchajmy: "gdy Gordon Craig wracając z Moskwy, po wielu latach przyjechał do Warszawy, było mi smutno, że nic godnego widzenia nie mogę mu pokazać w niesławnej pamięci teatrach TKKT, zaprowadziłem go tedy do Łazienek, do Teatru na Wyspie. Gdy mu przypomniałem, że na tle tej dekoracji odgrywa się jedna z najpiękniejszych scen dobrze mu znanej Nocy listopadowej, łzy zakręciły mu się w oczach. Łzy w oczach Anglika, dla którego Polska mogła być przecież Hekubą, łzy w oczach formalisty..." - pisał L. Schiller. Teatr na Wyspie, projektu Merliniego, wzniesiony około r. 1790, zdaniem historyków najcenniejszy w Europie zabytek monumentalnej ogrodowej architektury teatralnej XVIII wieku; nie tylko zresztą zabytek, trwała przecież przez cały czas tradycja dawanych tu przedstawień. Obok - teatr w Pomarańczarni, zbudowany pięć lat wcześniej według planów tegoż Merliniego, znowu - by zacytować opinię historyka - "jedyny w Polsce teatr XVIII-wieczny, który w stanie niemal niezmienionym przetrwał do naszych czasów". Wreszcie same Łazienki, zabytek i plener historyczny, kuszący możliwościami - i to jakimi możliwościami! - teatralizowania historii rodzimej, której nie brak było nigdy cech teatralnych. Dokumenty, pamiętniki, literatura czasów stanisławowskich, noce listopadowe (no tak, choćby owa "Noc listopadowa", skrupulatnie uwzględniająca w części łazienkowskiej szczegóły najdrobniejsze topografii) - historia sama pisała scenariusz wielkiego widowiska "parkowego", w którym nareszcie sensownie dałoby się spożytkować technikę dzisiejszą.

To niezwykły spadek, iście królewski; ale spadek kłopotliwy. Teatry łazienkowskie figurują i dziś w repertuarze tygodniowym teatrów warszawskich. Teatr na Wyspie jako scena letnia Teatru Powszechnego, który stawiając czoła deszczom i chłodom już drugi rok wystawia rzecz "z epoki", Króla w kraju rozkoszy Zabłockiego. W teatrze w Pomarańczarni, będącym we władaniu Teatru Narodowego, grana jest od maja Szkoła obmowy Wojciecha Bogusławskiego. Do Łazienek chodzi się więc już nie tylko na spacery i na wiewiórki. Jest wreszcie i teatr łazienkowski, przynajmniej jego zalążki. Teatr niby "normalny", a przecież inny, "anachroniczny i marginesowy", jakby powiedział energiczny postulator - bo nie mieszczący się w tradycyjnym modelu widowiska dramatycznego na co dzień. Oczywiście inny, oczywiście posłuszny innym nieco prawom niż sceny działające w dzielnicach "mniej parkowych", gęsto obstawionych znakami przyzwolenia i zakazu nowoczesnej sceny dramatycznej. A nawet staroświecki, zgoda;tyle, że te staromodne zabytki mogłyby się stać jedną z ważniejszych szans teatru współczesnego, w którym coraz częściej właśnie "marginesy" pełnią funkcje renowatorów, w którym nieraz boczne furtki otwierają dostęp na trakt główny. Myślę o formach widowiskowych wracających w przeszłość, o odnowieniu stylistyki, o wyjściu z zaklętego kręgu sztamp współczesnych. Mieć więc taki szlachetny instrument, do którego pogubiono nurty, mieć okazję - i nie móc jej konsekwentnie, do końca wykorzystać, tak, to istotnie kłopot nie lada.

Kłopot najmniejszy ma oczywiście Teatr Narodowy, który zdobył sobie Pomarańczarnię. Widownia niewielka (300 miejsc), "wystrój" sali i warunki sceniczne sugerujące dość jednoznacznie rodzaj zainteresowań artystycznych - i chyba rozsądnie dopasowane do tego wszystkiego zamierzenia repertuarowe, oparte przede wszystkim na sporym dorobku teatralnym Oświecenia; było więc z czym wystartować. Na inaugurację nowej Pomarańczarni poszła Szkołą obmowy Bogusławskiego, parafraza oświeceniowa Sheridana, spektakl zręcznie wkomponowany w naturalne otoczenie. Oczywiście, nie wszystko tu jeszcze było "wygrane" do końca, widać, że teatr nie miał w tej chwili do zaproponowania własnej, "łazienkowskiej" wersji stylizacji, utknął trochę na pół drogi między placem Teatralnym i Pomarańczarnią stanisławowską. Myślę, że ta pierwsza Szkołą obmowy nie była ciągle zbyt "czysta", że zmącił jej osiemnastowieczną klarowność osad wszechobecnej maniery współczesnej, każącej szukać bardzo naskórkowych dróg dojścia do miąższu oryginału. Brakowało jeszcze "doczyszczenia się" do autentycznej stylistyki teatralnej "z epoki", nawet drogą obnażenia tuszowanych dziś szwów historycznych, "podrobienia" zgęszczonej, przerysowanej nawet kopii współczesnej osiemnastowiecznego pierwowzoru, prosiło się o mniej szkolny, mniej serio stosunek do puścizny oświeceniowej, którą trzeba chyba cenić i szanować, ale - nie przesadzając w pietyzmie, doprawionym zresztą lekkim cieniem nudy. Piszę o tym raczej na marginesie przedstawienia, bez chęci wystawiania cenzurki, nieśmiałe postulaty czynione są na wyrost; przyznaję, biorą się z pewnego "zapatrzenia się" na praktykę włoskiego Piccolo Teatro, który sięgając po autentyczne wzory commedii dell'arte dał czystą, współczesną wersję "steatralizowanego teatru". Nie o powielanie tamtych wzorów idzie, idzie raczej o kierunek. Odświeżenie martwej z pozoru poetyki daje czasem wyniki rewelacyjne, przypomina, że teatr może być także miejscem znakomitej zabawy. Łazienkowska Pomarańczarnia jest przecież miejscem jak najbardziej stosownym dla tego rodzaju prób.

Bardziej jeszcze frapująco ma się rzecz z Teatrem na Wyspie; i kłopot z tym większy. Jest to przecież jeden z nielicznych teatrów plenerowych w Polsce, do tego teatr plenerowy o niezwykłym, autentycznym kształcie; coś w rodzaju "autentycznego" dziedzińca wawelskiego, jeśli szukać równie stylowej obudowy przestrzennej. Teatr plenerowy - z dużą widownią! - gdzie teoretycznie najłatwiej byłoby zgromadzić tzw. publiczność masową, trochę wzorem Vilarowskiego Avignonu, jugosłowiańskiego Dubrownika; to jest problem niebłahy, wiemy przecież, że tzw. teatr elitarny sublimujący z roku na rok swój warsztat "martwieje" równocześnie coraz bardziej, że widowiskiem masowym stał się film - że sprawą istotnie najważniejszą teatru współczesnego jest od pewnego czasu widownia, a właściwie brak widowni masowej. Teatr plenerowy, gdzie w grę wchodzi trochę inna skala środków artystycznych, odmienność rozwiązania architektonicznego likwiduje większość kłopotów współczesnego inscenizatora z "pudełkiem" scenicznym, rampą, ramą sceniczną... Jednym słowem coś dla współczesnego teatru, który choruje na walkę z konwencjami.

Teatr Powszechny gra tu więc Króla w kraju rozkoszy Zabłockiego; tę niedawno odnalezioną komedię wystawiano zresztą już raz na scenie w Łazienkach. Trochę na przekór pogodzie (co byśmy bowiem nie sądzili o dobrodziejstwach pleneru, klimat nasz nie bardzo przypomina południe Francji; nie nauczył się jeszcze widz teatralny znosić siąpiącego deszczyku równie cierpliwie jak kibic sportowy), trochę na przekór tradycji (najwdzięczniejszą widownię tysiąc pięćset osobową miały tu zazwyczaj rewie mody), przyzwyczaja teatr publiczność warszawską do spektakli dramatycznych na wolnym powietrzu. Jest to plener z gatunku nieśmiałych, może trafniej - zaimprowizowanych. Król w kraju rozkoszy kursuje między Pragą i Łazienkami, ze względów praktycznych obliczony jest na granie na dwóch typach scen jednocześnie; a więc kompromis. Trochę jak z Fircykiem w zalotach, którego przeniesiono kiedyś mechanicznie z sali Teatru Powszechnego do Łazienek. Oczywiście, nie było w tym wypadku mowy o powiązaniu tła naturalnego ze spektaklem kameralnym, o pomysłach inscenizacyjnych czy scenograficznych komponowanych z myślą o scenerii otwartej. Król w kraju rozkoszy trafił wprawdzie od razu na scenę plenerową, ale również i ten spektakl narodził się w kręgu konwencjonalnego modelu scenicznego. Niewiele konsekwencji inscenizacyjnych wynikało z faktu, że naprzeciw amfiteatru widowni wznosi się scena klasycystyczna "teatru ruin", obramowana gęstą zielenią drzew, z ciemniejącym powoli niebem wieczornym, oddzielona do tego wszystkiego wodą. Pływała łódź po stawie, czarnoksiężnik Alzor zjeżdżał na drucie, w finale zobaczyliśmy fajerwerk z prawdziwego zdarzenia. To trochę mało. Plener nie został przecież wygrany ani nie zmienił się kameralny warsztat aktorski, ani nie zmieniły się linie konturowe samego widowiska. Pozostała więc jedynte satysfakcja, że teatr wyszedł wreszcie - nieśmiało bo nieśmiało, ale przecież z własnej woli - poza pudło sceniczne.

Są to pierwsze próby, rzecz jasna. Zbyt silnie wżarły się w teatr współczesny tradycje "pudełkowe", tradycje "subtelnego psychologizmu", zbyt głęboko sięgają korzenie mieszczańskiego modelu teatralnego, by od razu zbierać owoce. Tym bardziej że nie zmienia się tu przecież funkcja społeczna teatru; ani granie na otwartym powietrzu nie oznacza powrotu do teatru kultowego, ani maksymalne nawet zwiększanie widowni nie prowadzi do widowisk masowych. Zastanawiam się: może należałoby pójść dalej, próbować wzorem francuskim konsekwentnej teatralizacji plenerowej, w rodzaju wersalskiego "Son et lumiere"? A może za wcześnie na marzenia o "Łazienkach teatralnych", o pełnym wykorzystaniu tego "theatrum"? Spadek królewski jest kłopotliwy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji