Trochę pretensji o "Kucharki"
1.
Rzecz nazwana została prowokacyjnie - "Kucharki". Chyba i prowokacyjnie była przez autorkę pomyślana; kucharki, o których mowa w tytule, są kucharkami z "Antygony", z "Hamleta", z "Czekając na Godota". Jest w sztuce coś z tła, z zarysu fabularnego, z charakterów kreślonych kiedyś przez Sofoklesa, Shakespeare'a, Becketta. Tyle, że zmienił się dość radykalnie wzajemny układ odniesienia. "Antygona" przeniesiona została z pałacu do kuchni tebańskiej; do kuchni na zamku w Elsynorze zawędrował "Hamlet"; "Czekając na Godota" oglądamy w nowoczesnym zakładzie zbiorowego żywienia. Antygona, Ismena, Kreon, Hamlet, Ofelia, Gogo i Didi są zdegradowani do rangi figur marginesowych, z planu pierwszego zostali zepchnięci niemal w kulisy. Zamiast nich bohaterkami stały się kucharki. Jest to sztuka o kucharkach, które nie istniały w "Antygonie", ani w "Hamlecie", ani w "Czekając na Godota". Tytuł prowokacyjny jest więc tytułem sprawiedliwym.
Kucharki: Stara, Jurna i Mała - są wciąż te same, nie zmieniają się. Są przecież kucharkami. Nie mają imion, bo tragedie imion im nie nadały; nie były tam potrzebne. W "Antygonie", rzecz jasna, kucharki nie mogły się nawet pojawić. W "Hamlecie" rejestr ludzi z dołu ogranicza się jedynie do aktorów i grabarzy. W "Czekając na Godota" kucharzem mógł być właściwie każdy; obeszło się jednak bez kobiet. Zresztą, gdyby nawet umieszczone były przez autorów na scenie, musiałyby się tam poruszać bez słowa, nie miałyby wiele do powiedzenia, co najwyżej sprowadzałyby - prymitywnym dość sposobem - tragedię z pozornych koturnów na ziemię, przypominając swą obecnością, że człowiek, poza swoim losem, ma również żołądek. Wszystko rozgrywało się na piętrach wyższych, albo w ogóle nie było pięter społecznych. Tu Stara, Jurna i Mała urosły do rangi jedynych bohaterek. Jest to więc nie tylko prowokacyjny tytuł i zamysł, ale i jakaś próba rewizji literackiej, traktująca pierwowzory dramatyczne trochę na prawach realnej rzeczywistości.
Trzy tragedie odwrócone w ten sposób niejako podszewką do góry są oczywiście częścią integralną Kucharek. Zabieg, jakiego dokonuje na nich Szczepańska, nie ma jednak charakteru li tylko przedrzeźniania, zabawy w szukanie jakichś nowych sprężyn poruszających akcję. Owszem, coś z tego zostało zrobione; ale autorka chciała i czegoś więcej: na spreparowanym po swojemu płótnie próbuje umieścić coś własnego, buduje szkielet dramatu filozoficznego. Trzy scenki literacko-rodzajowe są nanizane na sznureczek własnych propozycji dramatycznych. Jest to więc - po trzecie - sztuka w miarę oryginalna, w której elementy prowokacyjnej rewizji literackiej mają stanowić raczej punkt wyjściowy, odskocznię, niż cel ostateczny.
Jest to więc debiut na swój sposób niezwykły, ambitny, prezentujący coś więcej niż grymas drwiny, coś więcej niż rozpisany na głosy traktat "filozofujący" - i coś więcej niż wprawkę dramatyczną. Dodajmy jeszcze, że rzecz cała jest na tyle dojrzała, wolna od naiwnych błędów początkujących adeptów literatury dramatycznej, na tyle gładka, bez młodzieńczej chropawości, na tyle wreszcie wymuskana i wychuchana, że właściwie mówienie o "debiucie" wydać się może nieporozumieniem. A więc debiut "antydebiutancki", sztuka - powiedzmy - nietypowa, nieprzyzwoicie dorosła? Nie rozpędzajmy się. Jest to doprawdy zastanawiające: przy wszelkich znamionach dojrzałości sztuka jest nijaka, w ostatecznym rachunku chybiająca szczytnego celu, mimo - czy wskutek - mierzenia w "głębię" dość płaska, wbrew usilnym zabiegom pusta od środka. Trudno, muszę być niesprawiedliwy - za dużo było tu rzeczy niby to sprawnych, rozsądnych, udałych, żeby kończyć lekturę bez irytacji. Z czego zacznę się oczywiście tłumaczyć.
2.
Akt pierwszy. Kuchnia, legowiska kucharek, palenisko, piec, dzieża z ciastem. Z tyłu scena z Antygony. Antygona i Ismena we wprowadzającym od razu w sedno sprawy fragmencie z Sofoklesa: "Więc ty zamierzasz grzebać wbrew rozkazom? - Tak, brata mego, a dodam, i twego". I jeszcze uwaga autorki, że Antygona "mówi z wzrastającym wciąż, prawie radosnym niepokojem." Światło przechodzi na przód sceny i pokazuje kuchnię. Mała płacze. Stara opowiada sen: surowe, "czerwoniutkie" mięso pokrywało pałac, ziemię, "do samego brzegu... do morza... het... czerwono od tego miecha". W polu leży niepogrzebany trup Polinika; jutro pieczenie chleba. Przyjdzie Kreon po ziółka do kuchni, "lubi tu siedzieć (...) i żreć prosto z miski, i pluć przed siebie, i drapać się po tyłku..."; podobnie królowa, podobnie Ismena - "jak zwyczajne baby przychodzą i golą piwo, wcinają kiszone ogórki i wszystko inne, na co tam, w pałacu, kręcą nosem." Inna jest tylko Antygona, bo "dziwna", bo "nazbyt mądra". I inni byli Eteokl i Polinik. Po nim to płacze Mała - "kochali się już dawno. Mocno ją kochał, sama widziałam". Krótko: Mała grzebie Polinika, wkracza w sprawy rodu nieszczęsnego Labdakidów. Antygona bierze czyn i karę na siebie. Potrzebne jej to jest, żeby być sobą - "Chciałam tego czynu! Chciałam siebie samej! Przemienionej! Nowej!" Interes zostaje ubity, podczas gdy Kreon podrzyna w kurniku gardła ptactwu domowemu. Jak widać, lubi i umie smakować posiadaną władzę. Niegłupi jest ten Kreon, niegłupi jest wydany poprzedniego dnia zakaz grzebania ciała - psujący się ząb trzeba wyrwać, "kowal bierze obcęgi, wyrywa ząb i sprawa załatwiona. Przedtem jednak, żeby się przekonać, czy to rzeczywiście ten ząb, a nie inny, uderza w niego lekko młotkiem" - czyli władca rozsądny dobrze czyni, skoro zostawia ciało niepogrzebane i czeka. Antygona przyznaje się: "pogrzebałam go mimo zakazu"; wyznanie musi jeszcze zyskać pieczęć oficjalną, wybiega więc na scenę Antygony. "Jam to sprawiła" - odzywa się znowu Sofokles. Czytamy w didaskaliach: "Ciemność pokrywa scenę. Seria karabinu maszynowego".
Akt drugi, to kuchnia z Hamleta. Zamiast pieczenia chleba odbędzie się liczenie bielizny (w czasie którego na podstawie plam zostanie zrekonstruowana zbrodnia popełniona na królu Danii), oraz wielkie kiszenie kapusty z tańcami w beczce, z zabójstwem Poloniusza i szaleństwem Ofelii jako tłem. Mała kocha tym razem Hamleta, Jurna ma ochotę tym razem na kapuściarza, a Stara spokojnie uruchamia mechanizm tragedii shakespearowskiej.
Akt trzeci to ciąg dalszy i zakończenie "Czekając na Godota". Trzy plany: "Czarny, pusty widnokrąg z czarnymi zdezelowanymi krzyżami wysokiego napięcia". Bliżej - samotne drzewko, pod którym Gogo i Didi czekają zwykle na Godota; z przodu nowoczesna kuchnia zbiorowego żywienia. Świat ginący w bezsensownej katastrofie; bohaterowie Becketta, metafora eschatologiczna; nasze trzy stare znajome, kucharki, oglądające ostatni etap historii ludzkości. Mała kocha Didi, Jurna wydaje się za Pozzo, który jest handlarzem drobiu z aktu pierwszego i kapuściarzem z drugiego, Stara będzie jedyną osobą, która nie posłucha Godota i nie powędruje do wielkich schronów pod łożyskiem rzeki, gdzie zginie ludzkość. Wyciągając spod gruzów patelnię z ostatnią pieczenia ("Nie przypaliła się...") ujrzy nowego człowieka: "dziwaczna postać, jakby małpa antropoidalna, stwór stamtąd".
Tyle streszczenie, z którego wynika wszystko - i zarazem nic. Konstrukcja dramatyczna sztuki oparta na transformacji znanych powszechnie wątków literackich, kronika dziejów ludzkości, w których niebłahe słowo mają do powiedzenia kucharki, żart przeradzający się natychmiast w próbę trochę demagogicznej historiozofii - z pretensjami do pofilozofowania? Na dobrą sprawę należałoby w tym zdaniu postawić znak zapytania po każdym słowie. Rzecz jest skomplikowana i zarazem dość prosta. Błąd, którego szukamy, tkwi w założeniu realizacyjnym.
Mamy oto wątek "prowadzący", szkielet dramatu filozoficznego zaproponowany przez autorkę, będący niewątpliwie własnością prywatną Szczepańskiej. Całość wypunktowana jest tak jasno, że nie będzie chyba kłopotów z jego wyłowieniem. Po prostu: "Kiedyś wielka wrzawa była o jednego takiego, co go zabronili pogrzebać... (...) No, a patrzcie dziś! Kto tam ich pogrzebie wszystkich? I kto o tym w ogóle myśli!" Antygona odbiera Małej jej czyn, chce, jak mówi, odwrócić bieg historii, bo to Antygona miała pogrzebać Polinika - "czym byłabym jutro? Bezimiennym próchnem" - i płaci za to imię cenę najwyższą: życie. Zresztą, chciała umrzeć. Na zamku Elsynorskim odbędzie się rzeź, zapoczątkowana zabójstwem przypadkowym Poloniusza, za sprawą puszczonej w kuchni plotki o duchu, która zrodzi histerię masową; poddadzą się jej wszyscy, na to tylko czekali. Bo "kiepsko jakoś w tym naszym duńskim państwie", jak mówi Stara, i jak sądzi książę Hamlet. Wystarczy coś gdzieś szepnąć, by mechanizm psychozy masowej zaczął działać. Zapach krwi unosi się od dawna w powietrzu. Wiadomo, tym z pałacu "tylko głupstwa w głowie. Wojny, polityka, spiski, hulanki". Wreszcie, równie irracjonalne a nawet bezsensowne - bo tym razem już dla każdego niepojęte - są przyczyny, które sprawiają, że ginie cała ludzkość. Dziwni, nierozsądni i bezradni są ci ludzie: .....gdy przechodzisz czasem koło mrowiska, lubisz podnieść patyk i wetknąć w kopiec, żeby zobaczyć... (...) Ruchają się tak strasznie, że nie można od tego oczu oderwać! (...) Mrówki, czy ludzie... (...) Ludzie, jak mrówki. Pogrzebiesz kijkiem, popatrzysz... (...) Kto mówi, że mieszam się do spraw mrówek, jeśli wetknę kij w mrowisko!... tylko mały kamyczek, tylko mały patyczek, a reszta sama się ruszy". Mrówek jest coraz więcej, mrówki są coraz bardziej nierozsądne, mrówki "ruchając" się nie potrafią dostrzec, że są coraz bliższe zguby.
Przed banalnością ratuje Szczepańską za każdym razem fakt, że owe, powiedzmy, spostrzeżenia uogólniające dotyczą sytuacji czy postaci skądinąd dobrze już znanych, których rysunek, wraz z naturalnymi asocjacjami myślowymi, jest od lat utrwalony na kliszy "literackiej" świadomości każdego z nas. Antygona, Kreon, Hamlet. Ofelia - wiadomo, kim są, jak się muszą zachować, znamy i sytuacje, w których przyszło im się poruszać, i słowa, które wypowiedzą. Z chwilą przeniesienia tego o dwa piętra niżej, do kuchni, zaczyna działać oczywiście mechanizm parodii: stereotypy literackie widziane z kuchni wykrzywiają się nagle w zabawny sposób, motywy działania zostają jakby skompromitowane, sprowadzone do spraw najprostszych, a więc ośmieszone. Rzecz śmieszna - w zamierzeniach autorskich przynajmniej - nie może być pretensjonalna. Jak zwykle w takich wypadkach, zabieg ośmieszający w wyniku ostatecznym prowadzi do uszlachetnienia rodzaju dramatycznego. Zderza się stereotyp kliszowy z parodią: już sama intencja zrewidowania schematów klasycznych jest z natury rzeczy tyle ambitnym, co wdzięcznym zamierzeniem. Co dopiero, kiedy w grę wchodzą kucharki, których sama obecność może bezlitośnie wyszydzić pozę tragiczną! Pojęli to świetnie, choć na inny nieco sposób, autorzy librett amerykańskich musicali; "story" oparta na tzw. wielkiej literaturze (przystosowanie Shakespeare'a czy Voltaire'a do gustów i możliwości percepcji odbiorcy masowego jest tu z reguły nie uproszczeniem, zwulgaryzowaniem pierwowzoru, ale po prostu wykrojeniem zeń partii "współczesnych" - oczywiście, "współczesnych" w rozumieniu najbardziej prymitywnym) potrafi unieść i niegdysiejszą sentymentalność, i piosenkę sławiącą dobrą jakość pasty do zębów. Nie twierdzę, że wnioski historiozoficzne Szczepańskiej mają wagę songu reklamującego pastę "Colgate"; po prostu, gdyby nie miały otoczki parodiującej pierwowzory literackie, zgrzytalibyśmy zębami na ich banalność.
Stało się to jednak, zdaje się, trochę nieoczekiwanie. W ten sposób bowiem wszystko odwróciło się o 180 stopni. Szkielet, dramatu, który miał dźwigać sztukę z aluzjami do trzech tragedii (piszę o "trzech tragediach" gwoli przesadnej może prostości; nie tu jednak okazja do zastanawiania się nad gatunkiem dramatycznym, nawet ujętym w cudzysłów, Beckettowskiego Czekając na Godota), otóż szkielet ten okazał się tak wątły, kruchy, że nie tylko popękał przy pierwszej próbie użycia, ale zwalił całą misterna konstrukcję dramatyczną. Sztukę dźwigać musi warstwa aluzyjna Sofoklesowo-Shakespearowsko-Beckettowska, która zamierzona była początkowo raczej jako pretekst. Po prostu wyszło inaczej niż było pomyślane. Zdarza się; aresztowany Szwejk także musiał podczas swej anabasis Budziejowickiej sam doprowadzić do rotmistrza żandarmerii Koniga w Pisku konwojującego go oficjalnie frajtra. I nic w tym złego, gdyby nie dalsze konsekwencje takiego obrotu sprawy. I gdyby nie fakt, że również persyflaż literacki okazał się mało "nośny" - o czym jednak dalej.
Zresztą, przy okazji ujawniły się i inne sprawy. Czy potrzebne są w ogóle dwa plany akcji - "kuchenny" i plan rzeczywistych tragedii? Bez uszczerbku dla całości dałoby się wyrzucić tło z autentycznej Antygony (dialog Antygony z Ismeną, partie chóru), jak i scenę Hamleta (bo i po co jeszcze "scena obrotowa, poruszająca się przez cały czas z aktorami, którzy pantomimicznie przedstawiają fragmenty sztuki"?) Całość byłaby czystsza - i równie czytelna. Nie dlatego, że akcja "kuchenna" jest sama w sobie dość zwarta i samodzielna. Niepotrzebne są tylko bezpośrednie przebitki, mechaniczne przeciwstawienie dwóch planów. W kuchni nic się prawie nie dzieje. Pieczenie chleba, przygotowywanie ziółek, kiszenie kapusty, czyszczenie ryb, odgrzewanie zupy, obcesowe zaloty... Reszta jest z Antygony, z Hamleta, z Czekając na Godota. Kuchnia to tylko punkt obserwacyjny, z perspektywy kuchennej widowisko tragiczne wydać się może istotnie trochę dziwaczne. Ale bez widowisk tragicznych i w kuchni byłoby piekielnie nudno. W końcu - Stara, Jurna i Mała są niemal doskonale bierne; tak, Mała pogrzebała Polinika. Stara puściła plotkę o duchu ojca Hamleta, ale "działanie" to jest dość iluzoryczne, czyny kucharek są ledwie pierwszym impulsem sprawczym; w dawnych, porządnych czasach analizowania budowy formalnej dramatu sklasyfikowane zostałyby jako klasyczna Vorgeschichte. Wydarzenia Kucharek dzieją się mimo kucharek, perorująca Stara jest mądrą bo mądrą, ale przecież wyłączoną z gry komentatorką. I znowu okazuje się, że trzy kucharki są raczej umowną klamrą, przy której pomocy spięte są - trochę mechanicznie - trzy akty z różnych sztuk, niż rzeczywistymi bohaterami.
Tym odważniej to twierdzę, że przecież inny zupełnie charakter ma każdy z trzech zaprezentowanych przez autorkę aktów. Inaczej jest napisany i co innego przynosi. Trzeci, tak czy owak nie bardzo w stylu całości, to próba dopisania finału do Beckettowskłego Czekając na Godota - i ukoronowanie wątku "katastroficznego" historii ludzkości. Drugi, na swój sposób najczyścłej i najbardziej konsekwentnie spreparowany, to jakaś pokrętna, ale interesująca interpretacja Hamleta, szukająca doń klucza w zjawisku psychozy masowej. Wreszcie, pierwszy jest w zamyśle taki trochę Anouilhowski: dyskusja - dyskretna - z Sofoklesem, wpisanie do schematu tragedii antycznej własnej interpretacji "antygonizmu", szukanie nowych motywów, sprężyn działania.
To wszystko, powtarzam, nie jest grzechem, ani powodem do irytacji. Przeciwnie. Tym bardziej podziwiać należy kunszt Szczepańskiej, która potrafiła jednak zbudować sensowną konstrukcję całości - słabą, bo słabą, ale czysto pomyślaną; potrafiła wprawnie poprowadzić kilkuplanową akcję, związać rwące się, trudne do zasupłania wątki, zapanować nad ciągnącym w różne strony materiałem. Co trzeba umieć cenić i podziwiać.
3.
Irytowałem się przy lekturze Kucharek: wcale nie z powodów wyłożonych wyżej; o tym wszystkim na razie nie myślałem - i można by machnąć ręką na to odwrócenie się linii dramatycznych, w końcu nie takie znowu ważne. Gdyby nie sprawa podstawowa: "Kucharki" nie są śmieszne. A w każdym razie są z a mało śmieszne. Tu zaczyna się cały klops. Po to, by przeniesienie wszystkiego do kuchni miało jakiś sens, sztuka musiałaby być śmieszna naprawdę. Spojrzenie z boku na "Antygonę", na "Hamleta", na "Czekając na Godota", co więcej, spojrzenie przez okno kuchenne, musi odkryć coś nowego, albo przynajmniej musi "kuchennym" sposobem poprzestawiać zdecydowanie akcenty. Coś z tego Szczepańska próbowała robić, ale bardzo niekonsekwentnie, połowicznie, cofając się zaraz, gdy rzecz się śmielej zaczynała rozwijać.
Wiadomo, pomysł wejścia do kuchni "Antygony", "Hamleta", "Czekając na Godota", jest pomysłem trochę babskim. Nic w tym złego, przeciwnie. "Babskość" nie jest koniecznie słowem o zabarwieniu pejoratywnym; powiedzmy: czuje się tu miękką, pomysłową i subtelnie przewrotną "rękę" kobiecą. Sam pomysł, oczywiście, niczego nie przesądza. Prócz pomysłów kobiecych zdarzają się jednak i kobiece realizacje. "Przypomina mi się - pisze Irzykowski w Beniaminku - autorka, która, pragnąc zrobić konkurencję Niemojewskiemu i Kasprowiczowi, w swojej nowelce tak rozwiązała tradycyjną zagadkę Judasza: Judasz chciał kupić korale dla swojej ukochanej i dlatego sprzedał Pana Jezusa za 30 srebrników... Iście kobieca, czuła rewizja wyroku legendy, i nawet w guście Boya, i nawet wyszła nakładem Św. Wojciecha"- ... To nie jest "delikatna" aluzja do "Kucharek". Nie wiem, czy byłyby w guście Boya, wątpię, czy o tego typu rewizji myślała Szczepańska, na pewno nie nakładem "Św. Wojciecha" (w Dialogu!) były "Kucharki" wydrukowane. Jeżeli już szukać zbieżności, to w realizacji, tym razem naprawdę miejscami niepotrzebnie "kobiecej". Zgrzytać zaczyna mechanizm Kucharek, gdy - "judaszowe" - zjawia się sentymentalny, miękki ton współczucia, wyrozumiałości, gdy Szczepańska zaczyna kojarzyć w niedobrane stadło małżeńskie trochę parodyjnie zamyśloną groteskę z łzawą historiozofią, przeradzającą się pod koniec nieuchronnie w "atomowy katastrofizm", z lirycznymi refrenami na nutkę "ach, jakie to życie..." Trudno, za jednym złożeniem się nie ustrzelisz dwóch zajączków, biegnących w przeciwnych kierunkach.
Ładna, choć skądinąd jakby już znana, jest skarga Kreona, że w pałacu "zawsze poprzestawiają trony"; próbował swój zaznaczyć - "przewiązałem go czerwoną nitką, ale mi królowa ją odwiązała". Ładny i obiecujący jest początek aktu drugiego, z liczeniem bielizny pałacowej: "Koszula króla naszego nieboszczyka, (robi znak krzyża) Wieczny odpoczynek racz mu dać. Panie... (...) Gacie nieboszczyka króla. Raz... dwa... trzy... sześć... Godnie przeświecone na tyłku." Bielizna zdradza straszne tajemnice komnat królewskich, jest w tym na pewno godny Kucharek fragment Shakespearowskiego Hamleta. W tej samej poetyce utrzymane są i pewne fragmenty "Beckettowskie": ...DIDI Pani taka pełna życia... GOGO (pokazuje rękami) Taka pełna...", albo "Czy pani długo żyje? Chciałem powiedzieć, czy pani już dawno jest taka młoda?" Ciągnie jednak zaraz Szczepańska gdzie indziej, do miękkich apostrof, przypowieści o mrówkach, refrenów o "strasznie dziwnej lirze, która śpiewa o śmierci", o tym, że "piękne jest życie, kiedy się je mierzy długością miecza", że "niedobre, ale i dobre jest życie, które się mierzy długością szpady", że "niedobre jest życie, które się mierzy od gałęzi do szyi", że "Jeżeli (ciasto) raz wyciekło - to już nie ma na to rady... Trzeba zaczynać od początku..." Czasem i rubaszność nie jest pierwszej próby, są ł dowcipy w rodzaju "O-o! Odbiło mi się..." Kreona.
To oczywiście tylko formy stylistyczne. Ale rzecz nie ogranicza się do stylu, do figur retorycznych, pomysłów sytuacyjnych. "Dwukierunkowa" jest cała sztuka. I dlatego, sądzę, utyka trochę na jedną nogę, jest ostatecznie czymś znacznie mniej interesującym, niż mogłaby być, gdyby realizacja "kuchennego" pomysłu poszła w kierunku, powiedzmy, konsekwentnej groteski.
Zapowiadało się na prowokację, na rewizję literacką, odwracającą pierwowzory podszewką do góry; skończyło się łagodną trawestacją, z zaglądaniem do garnków kuchennych. A przecież okazja była znakomita: nicowane na serio po wielekroć teksty Sofoklesa czy Shakespeare'a. nader podatny na próby persyflażu Beckett, dojrzały chyba do tego typu zabawy, z wcale niebagatelnymi konkluzjami ostatecznymi. Co więcej, właśnie tego typu zabiegi wydają się jak najbardziej na czasie. "Rzuć te stare, smutne teksty, ćwicz się w komedii, to nam bardziej odpowiada... Kto jest w naszej sytuacji, może zrozumieć już tylko komedie" - strofował mądry Romulus (Dürrenmatta) Reę studiującą... "Antygonę". Z "Hamleta" zrodziła się "Iwona księżniczka Burgunda"; z "Antygony" - niezliczone "antygonki" nowoczesne w formie i nudnawe w treści. Nie mam wątpliwości, co tutaj jest cenniejsze i bardziej warte niszczenia doskonale uformowane tkanki oryginału. W końcu, od Arystofanesa - poprzez Słowackiego, Offenbacha - do Mrożka, najbardziej opłacała się w takich wypadkach parodia.
Zdaję sobie sprawę: te "Kucharki" nie mogły być śmieszne. Szczepańska chciała czegoś więcej - i w efekcie osiągnęła mniej. Zlekceważyła to, co było w Kucharkach najcenniejsze. Przy jej sprawności pióra, przewrotnej wyobraźni kobiecej, świetnie prowadzonym dialogu, mogła była przecież napisać prawdziwe Kucharki. O to, że tak się nie stało, mam do autorki pretensję. Tylko o to.