Artykuły

Idź i nie grzesz więcej

Długo biłam się z myślami, czy opi­sać wuppertalski spektakl "Siedmiu grze­chów głównych" od razu po powrocie z Niemiec, czy odczekać do warszawskiej premiery słynnego "amoralitetu" spół­ki Brecht-Weill. Przedstawień Piny Bausch recenzować nie wypada, a po­równanie czegokolwiek z jej wszech­ogarniającą wizją świata opowiedzia­nego przez taniec, gest, słowo i muzy­kę może okazać się zabójcze nie tylko dla debiutanta. W Operze Narodowej za "Siedem grzechów" wzięli się jednak starzy wyjadacze, z reżyserem Janu­szem Wiśniewskim i wykonawczynią roli (partii?) Anny I, Krystyną Jandą. Spektakl jest zatem z góry skazany na sukces, przynajmniej w kręgach wiel­bicieli obojga wymienionych. Jak ma się efekt ich współpracy do warstwy muzycznej i wydźwięku dzieła, to już zupełnie inna sprawa.

Przypomnijmy pokrótce: prapremie­ra "Siedmiu grzechów głównych" odbyła się 7 czerwca 1933 roku w paryskim Theatre des Champs-Elysees, anonso­wana jako "spektakl z wierszami Bertolta Brechta". Francuzi przyjęli ją z mieszanymi uczuciami: publiczność po­dobno ochoczo biła brawo, krytyka rozprawiła się jednak z tym nieokreślo­nym formalnie dziełem dość obceso­wo. Podobna różnica zdań wystąpiła wewnątrz samej spółki autorskiej: Brecht skwitował "Grzechy" jako "cał­kiem ładne, ale raczej błahe". Weill uznał je za "najlepszą partyturę w do­tychczasowym dorobku". Jedno jest pewne: ani szary słuchacz, ani recen­zenci nie mieli do końca pewności, o co w tym wszystkim chodzi.

W przedstawieniu występują dwie Anny: "tańczona" i "śpiewana". Anna I, pełniąca rolę narratorki, opowiada hi­storię własną i swojej siostry, które ro­dzina wysłała na podbój siedmiu ame­rykańskich miast; tam dziewczyny mia­ły zarobić na budowę domu w Luizjanie, "gdzie Missisipi toczy swe wody w blasku księżyca". Siedem miast jawi się przez pryzmat siedmiu grzechów głównych. Do widza z wolna dochodzi prawda, że dwie Anny są w istocie jed­ną i tą samą osobą, a cała narracja jest wstrząsającym zapisem utraty złudzeń i niewinności, ukazanym w krzywym zwierciadle relatywizmu moralnego. Spektakl trwa niespełna godzinę, w cza­sie której piętrzy się nieprawdopodob­na rozmaitość form i stylów muzycz­nych: monodram, kantata, fryzjerskie kwartety z lat dwudziestych, parodie chorału protestanckiego, piosenki w sty­lu XIX-wiecznych towarzystw śpiewa­czych, kabaret... Wszystko to spięte po­tężnym monologiem Anny, najbardziej "Weillowskim" w utworze, choć zde­cydowanie trudniejszym wyrazowo niż dotychczasowe, pojedyncze songi, choćby z "Opery za trzy grosze".

Warto wspomnieć, że wykonywana dzisiaj wersja została dość podstępnie opracowana w 1955 roku, na zamówie­nie Lotte Lenyi. Pięć lat po śmierci męża starzejąca się gwiazda nagrała ją kwartę niżej, w kształcie odpowiadają­cym jej możliwościom głosowym. Ulu­biony uczeń i dyrygent Weilla, Maurice Abravanel, ubolewał nad niedostat­kami wokalnymi pierwszej wykonaw­czyni partii Anny, podkreślając, że ta ekspresyjna rola musi być "śpiewana, śpiewana i jeszcze raz śpiewana". Tyle tytułem wstępu. Spektakl dany 12 października przez Tanztheater Wuppertal miał swoją pre­mierę ćwierć wieku temu. Składa się z dwóch członów: w pierwszym przedsta­wiono "Siedem grzechów głównych" "po bożemu", czyli w kształcie przewidzia­nym przez Brechta i Weilla, drugi, zaty­tułowany "Furchtet Euch nicht", jest już typowym "Stuck von Pina Bausch" i opiera się na rozmaitych fragmentach Weillowskich, m.in. z "Dreigroschenoper" i "Mahagonny". Narracja w obu po­dobna: nawiązuje do motywu utraty nie­winności, tragicznej drogi życiowej ko­biety, zmuszonej okolicznościami do wzięcia na swoje barki całej ohydy ota­czającego ją świata. W "Siedmiu grze­chach" w tańczonej roli Anny II wystąpi­ła ta sama osoba, co w premierze: starszawa, pulchna, wręcz nieapetyczna Josephine Ann Endicott o twarzy skrzyw­dzonego dziecka. Anna I, Annette Jahns, odśpiewała swą partię na przyzwoitym, niemieckim poziomie, co z naszego punktu widzenia oznacza szczyty ma­estrii wokalnej i stylowości. Pozostałe ważkie elementy warstwy muzycznej zrealizowano miejscowymi środkami, czyli Sinfonieorchester Wuppertal pod dyrekcją Jana Michaela Horstmanna i kwartetem solistów tamtejszej Opery.

Bausch ma wypróbowaną metodę wstrząsania publicznością: jej niezmier­nie pomysłowe etiudy, tyleż taneczne, co teatralne, przyjmowane są z począt­ku salwami śmiechu, który po chwili więźnie widzom w gardle, wywołując w nich poczucie autentycznego wsty­du. Motywem przewodnim "Grzechów" jest dialog wewnętrzny pomiędzy An­nami, sprowadzający się do krótkiej wy­miany zdań: "Nieprawdaż, Anno?", "Tak, Anno". Pierwsze "Ja, Anna", pa­dające z ust Endicott, jest pełne mło­dzieńczego entuzjazmu, wykrzyczane w rozpaczy ostatnie zasiało po widow­ni makiem. Gradacja emocji w poszcze­gólnych etiudach była wręcz namacal­na: od smutnawego przebierania rozle­niwionej dziewczynki w strojne fatałaszki, przez wstrząsające Obżarstwo, gdzie brutalny krawiec zdejmuje z Anny coraz dziwniejsze miary, by ją wresz­cie bez pardonu zgwałcić (w antrakcie dowiedziałam się, że krawiec to natursz­czyk - na co dzień inspicjent w teatrze), aż po tragiczny finał, w którym znisz­czona, odarta z godności kobieta speł­nia marzenia rodziny o domku w Luizjanie. Obie Anny są tak zwykłe, jak zwykła jest historia "rozdwojonej" bo­haterki: wymiętoszona koszulka, schludna spódnica, rozmazana szmin­ka i sztywno upięty koczek, brudne, bose stopy i skromne, sznurowane trze­wiki. A rodzina nie rusza się od stołu i z wyraźnym niezadowoleniem komen­tuje wyczyny córki i siostry.

Fagas uwodzący śliczną brunetkę w "Furchtet Euch nicht" jest tak zabawny, że widownia znów chichocze, niepamięt­na nauczki z pierwszej części wieczoru. Kiedy zaczyna pedantycznie naciągać rękawiczki z irchowej skóry, już wiadomo, że nie będzie dobrze, choć jeszcze trochę się pośmiejemy. Tragedia rozgry­wa się w tle pysznej rewii, gdzie śpie­wacy tańczą, tancerze śpiewają (i to jak!), a wszyscy bez wyjątku robią mi­strzowski teatr, bo o to w gruncie rzeczy powinno chodzić w każdym spektaklu.

I cóż mam teraz biedna napisać o warszawskich "Siedmiu grzechach"? Że orkiestra pod dyrekcją Tomasza Buga­ja grała, jakby chciała i nie mogła? Że z dwóch protagonistek zrobiły się czte­ry, a i tak nikt nie zauważył nikogo poza Jandą, bo choreografia Emila Wesołow­skiego była po prostu żenująca? Że kon­cepcja plastyczna Ireny Biegańskiej i Wojciecha Myjaka wprowadziła do bałaganiarskiej inscenizacji Wiśniewskie­go dodatkowy element nużącej pstrokacizny? Nade wszystko zaś nie wiem, co mam napisać o kreacji Jandy.

W przeddzień premiery przeczytałam wywiad z aktorką w "Gazecie Wybor­czej". Pierwsze ukłucie niepokoju po­czułam, kiedy dotarłam do wyznania, że trudno jej było respektować tempa, pau­zy i nuty, ale nie żałuje, iż na naukę po­święciła dwa miesiące prób (sic!). Efekt jest pod każdym względem nie do przy­jęcia: Krystyna Janda siedzi na krześle w czarnej, balowej sukni, odmalowana, powiedzmy, krzykliwie, i chrypi ostat­kiem sił opowieść o jakiejś Annie, bo chyba nie o sobie. Głos brzydki nie do zniesienia, melodii w rym żadnej, a kre­acja aktorska ogranicza się do bezład­nej gestykulacji, podpartej odpychającą mimiką. Z tej interpretacji wynika tylko, że Anna po siedmiu latach ciężkiej pracy i nabywania niezbędnych doświad­czeń otworzyła w domku w Luizjanie podrzędny burdel. I kogo za to winić? Doprawdy nie wiem: czy reżysera, czy aktorkę, czy może obydwoje. Jedynym jaśniejszym punktem tego przedstawienia był rodzinny kwartet, w którym groteskową, przewidzianą dla basso profondo partię matki brawuro­wo wykonał Czesław Gałka. Dzielnie sekundowali mu Ryszard Cieśla, Jacek Parol i Krzysztof Szmyt, a nie było im łatwo, bo inscenizator zmusił ich do podjęcia dość złożonych działań sce­nicznych w tym bałaganie.

I wreszcie ostatnia, bolesna kwestia polskiego przekładu, dokonanego przez Stanisława Barańczaka. Janda w wywia­dzie zachwycała się fragmentem, w któ­rym słyszymy: "Miłość to słoik, wciąż jeszcze z nalepką, choć nie ma już kon­fitury w tym szkle". Słoik? Z nalepką? U Brechta? Biorę do ręki oryginał i czy­tam: "Nutze sie nicht, nutze sie nicht, nutze die Jugend nicht, denn sie vergeht".

Nie wiem, co na to Pański Pegaz, dostojny tłumaczu, ale ja zdębiałam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji