Artykuły

Podwójnie dorosły

- Wielokrotnie teatr mnie uratował. Jak wtedy, gdy wieszano na mnie psy po filmie "Kac Wawa". Zamknąłem się w teatrze i przygotowywałem do Hamleta - mówi BORYS SZYC, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie.

Zbudował dom, kocha i rozpieszcza córkę, troszczy się o mamę. - Kiedy jednak oglądam się za siebie, widzę kurz - mówi BORYS SZYC. Przyznaje, że wiele rzeczy mu się nie udało albo musi coś naprawić. Niedawno skończył 36 lat. Jego zdaniem to podwójna dorosłość. Więc czas na refleksję. Skąd się taki wziął, kto go zmienił, jaki chciałby być?

Twój STYL: Niedawno skończyłeś 36 lat. To dużo?

Borys Szyc: To dwa razy osiemnaście - tak na to patrzę. Ale też myślę, że zacząłem magiczny rok. Bo gdy dalej bawić się cyframi, to przecież 4 września, kiedy się urodziłem, to 4 razy 9 daje 36, rok 2014, a 20 minus 14 daje 6, a 6 razy 6 też jest 36... Myślę, że jest w tym coś niezwykłego.

TS: Urodziny skłoniły Cię do refleksji, rachunku sumienia?

BS: Robię go co wieczór.

TS: I kiedy oglądasz się za siebie, co widzisz?

BS: Kurz. Wiele rzeczy w życiu mi się nie udało albo muszę naprawić, bo zepsułem.

TS: 36 lat to wiek, kiedy facet już ma męską nawigację? W zawodzie, w miłości, w przyjaźni...

BS: Przynajmniej stać go na GPS. A na poważnie, GPS to wiedza i doświadczenie. Pomagają lepiej obrać kierunek i nie zbaczać z dobrej drogi. Nawigacją bywają też ludzie, których spotykasz.

TS: Kto więc Cię ukształtował?

BS: Pierwsza osoba, o której pomyślałem, to mama. Mam jej zdjęcie, na którym jest zamyślona, patrzy smutnym wzrokiem. Miała wiele powodów do smutku. Wychowywała mnie przecież bez ojca. Nigdy jednak nie usłyszałem od niej słowa skargi. Skończyła architekturę wnętrz na krakowskiej ASP, ale z pracą bywało różnie. Z dzieciństwa pamiętam formy do kapeluszy, które leżały w naszym domu na górnych półkach. Bo babcia miała kiedyś pracownię modniarską, którą mama przejęła. Formy były podziurawione, pełne gwoździ. Filc trzeba było przybić, gdy się już go naciągnęło na formę, a potem pod ciśnieniem gorącej pary formowało się kapelusze. Podziwiałem mamę.

TS: Za te kapelusze?

BS: Nie tylko za nie. Próbowałaś kiedyś uformować kapelusz? Pewnie nie, więc nie wiesz, jaka to ciężka fizyczna praca. Potem mama prowadziła galerię - wstawiała do niej uszyte przez siebie ubrania, inni artyści biżuterię, różne prace. Ale pieniędzy z tego wielkich nie było. Mama starała się jednak zapewnić mi jak najlepsze dzieciństwo. Kiedyś udało się jej wydzierżawić działkę nad Pilicą, za Spałą, kupiła starą przyczepę Niewiadów, która była naszym domkiem letniskowym. I choć czasem mieliśmy pięć złotych na dzień, było gdzie spędzać lato. Inne dzieci jeździły za granicę, a my wciąż na działkę. Pamiętam też, jak przed kumplami udawałem, że mam odtwarzacz wideo, którego w domu oczywiście nie było. No i bardzo zazdrościłem kuzynowi skutera. To było marzenie wszystkich chłopaków. Jak ja chciałem mieć coś, na czym będę mógł jeździć! Mama kupiła mi w końcu czerwoną używaną motorynkę Rometu.

TS: Czułeś się gorszy od rówieśników?

BS: Nigdy nic czułem się gorszy. Właśnie dzięki mamie. Choć czasem czułem się inny. Jako chłopak jeździłem konno w klubie, do którego należały dzieciaki z bogatych rodzin. Wszyscy podjeżdżali na treningi wypasionymi samochodami, a my do Strykowa - tam był klub - dojeżdżaliśmy z Łodzi pekaesem, a potem jeszcze kawał trzeba było iść. Dziś wiem, ile mama musiała przełknąć gorzkich łez i pogardliwych spojrzeń. Ludzie bywają okrutni, zwłaszcza gdy z jakiegoś powodu wydaje im się, że są lepsi. Ale ja nie wyobrażałem sobie, że zrezygnuję z koni. Po latach treningów mogłem startować w zawodach. Tylko że musiałem mieć własnego konia. Wtedy mama sprzedała Kossaka, który został w rodzinie z czasów, gdy dziadek prowadził w Łodzi fabryczkę, i kupiła kobyłkę. Próbowałem sam coś zarobić, w wakacje zbijałem palety albo pracowałem na plantacji róż. Kiedyś na półkoloniach usłyszałem: "Uważajcie na tego Borysa, bo może podbierać jedzenie". Chyba wtedy obiecałem sobie, że kiedy dorosnę, ja i mama będziemy mieli finansowy spokój.

TS: Ale zanim zacząłeś zarabiać, wyjechałeś na studia. Dla mamy utrzymanie syna w Warszawie musiało być trudne.

BS: Wtedy nagle dostała zamówienie na zaprojektowanie wnętrz sieci sklepów. Mówiła, że chyba niebo nad nią czuwało. Mogła mi dać pieniądze na wynajęcie mieszkania i jedzenie.

TS: Czego mama Cię nauczyła?

BS: Samodzielności.

TS: A nie jest tak, że samotna matka jest nadopiekuńcza?

BS: Bywała taka, ale też nie miała ze mną lekko. Wprawdzie uczyłem się dobrze, za to wciąż wpadałem w tarapaty. Wystarczy spojrzeć na moje dłonie, pełne blizn - na nich jest cala historia. Ten palec obciąłem sobie składanym krzesełkiem. Został przyszyty. Ten przeszedł godzinną operację, bo wbiłem sobie kawał drewna i wdało się takie zakażenie, że trzeba było skrobać kość... Mama żyła w ciągłym strachu, że znów coś mi się przydarzy.

TS: Rozpieszczała Cię?

BS: Robiła to, ale była też wymagająca. Przynajmniej jeśli chodziło o naukę. Nieraz dostałem pasem czy ścierką. Czasem goniła mnie przez pół domu, żeby przyłożyć. A mieliśmy duże, studwudziestometrowe mieszkanie. Oboje już w połowie tej gonitwy pękaliśmy ze śmiechu. Wiesz, kiedy po raz pierwszy poczułem się dorosły? Gdy byłem na tyle silny, że mama nie mogła otworzyć drzwi do mojego pokoju, kiedy trzymałem klamkę z drugiej strony.

TS: Sto dwadzieścia metrów?

BS: W Łodzi, w starych przedwojennych kamienicach w centrum ludzie mieszkali w dużych, wysokich na cztery i pół metra mieszkaniach. Po korytarzu można było jeździć rowerem.

TS: To wciąż Twój dom rodzinny, do którego wracasz?

BS: Nie, bo kilka lat temu mama przeprowadziła się do Warszawy. Mieszka w moim pierwszym mieszkaniu na Powiślu. Sama je wynalazła i wyremontowała. Podobnie jak potem dom na Saskiej Kępie. Pewnego dnia zobaczyła go przypadkiem i się zachwyciła. Natychmiast zadzwoniła: "Musisz szybko przyjechać". Zobaczyłem ogród i stary dom do kompletnego remontu. Nie zastanawiałem się. Podniosłem strych do pięciu metrów i tam stworzyłem prywatne kino. Mama nadzorowała budowę. Zajęliśmy się też ogrodem. Morele i sosny już były, tego lata posadziliśmy mnóstwo róż, tulipanów, lilii i moją ukochaną magnolię.

TS: Łukasz Simlat powiedział kiedyś: "Kiedy się jest jedynym facetem w domu, czasem trzeba ogarnąć sytuację w wieku do tego nieadekwatnym".

BS: To prawda. Myślę, że musiałem dorosnąć wcześniej niż koledzy. Wcześniej niż oni wiedziałem, co to problemy finansowe. Byłem dojrzalszy. Przez to lepiej dogadywałem się ze starszymi niż z rówieśnikami. A może po prostu szukałem w nich ojca?

TS: Ile miałeś lat, kiedy odszedł?

BS: Kilka miesięcy. Jego zniknięcie nic było więc traumatycznym przeżyciem. Jego po prostu nigdy nie było. Nie wiedziałem, jak to jest mieć tatę, zresztą nadal nic wiem.

TS: Temat ojca był nieobecny w waszym domu?

BS: Mama niechętnie o nim rozmawiała, więc nic dopytywałem. Wiedziałem, że to dla niej bolesne. Sam odkrywałem prawdę, z biegiem lat dochodziło coraz więcej szczegółów, z których złożyłem układankę. Gdy byłem w liceum, zacząłem go poznawać. Dziś mamy kontakt i to mnie cieszy. Może moje własne doświadczenia pomogły mi lepiej go zrozumieć? Ja też rozstałem się z mamą mojej córki, Sonię wychowuję na odległość. Ale z drugiej strony wiem, że nawet mieszkając osobno, można towarzyszyć dziecku. Dlaczego więc on nie był ze mną?

TS: Zadałeś to pytanie ojcu?

BS: Zwlekałem z tym prawie trzydzieści pięć lat. Parę razy próbowałem, ale do głosu dochodziły emocje. Nie udawały nam się te rozmowy. Wciąż były niedokończone. Rok temu zdobyłem się na odwagę. Ale nic chcę o tym opowiadać.

TS: Pamiętasz pierwsze spotkanie z ojcem?

BS: Pamiętam pierwsze ważne. Byłem wtedy w liceum i szykowałem się na studia. Ojciec mieszkał w Warszawie i zaproponował, żebym na czas kursów przygotowawczych mieszkał u niego. Pokazał mi Warszawę, poprosił kilku znajomych aktorów, żeby mnie "przesłuchali". Ojciec jest scenografem po krakowskiej ASP i zna ludzi ze środowiska. Chciał mi pomóc. Ale czułem się nieswojo. Zwyczajnie się wstydziłem. Z trudem przechodziło mi przez usta słowo "tato", bo nigdy go nie używałem.

TS: Jak ojciec wypadł w tej konfrontacji?

BS: Cieszyłem się, że jest osobowością. Co przejawia się nawet w jego wyglądzie, z tą swoją brodą i lekko zakręconymi wąsami a la Dali jest taki malarski. Może nie ma słusznego wzrostu, ale nadrabia charyzmą. I jest uzdolniony. Był dyrektorem teatru lalkowego w Łodzi, teraz mieszka w Nowym Sączu, tworzy wystawy, maluje.

TS: Czekałeś wtedy na słowo "przepraszam"?

BS: Podświadomie tak. Nie myślałem jednak o tym, byłem przejęty sytuacją: tata, inne miasto, przygotowania do egzaminów... Ale to słowo potem padło. Nie mam już żalu.

TS: Jak Cię nieobecny ojciec ukształtował? Bo czasem tęsknota za nim może mieć większy wpływ na chłopaka niż ojciec, który jest i wychowuje.

BS: Masz rację. Ja dzięki temu, że ojca nie było, mam grubszą skórę i potrzebę niezależności. Od zawsze też wiedziałem, że cokolwiek się wydarzy, będę miał kontakt ze swoim dzieckiem. Bo wiem, co się traci, za czym się tęskni... I wiem, że później nie można już tego nadrobić.

TS: Skoro nie ojciec, to kto uczył Cię, jak być mężczyzną?

BS: Mama wprowadzała mnie w męski świat. Czasem koledzy z podwórka. O ważnym szczególe relacji damsko-męskich powiedział mi kolega. Byliśmy wtedy w drugiej klasie podstawówki. Patrząc na tablicę, gdzie było napisane "Smerfy", powiedział: "Chyba spermy". Nie wiedziałem, co to znaczy, więc wyjaśnił.

TS: Wojciech Eichelberger twierdzi, że chłopiec zdradzony przez ojca zostaje pozbawiony pozytywnego wzoru odnoszenia się do kobiet. A może raczej matka uczy go szacunku, łagodności, czułości? Mam wrażenie, że mężczyźni wychowani tylko przez matki są...

BS: ...bardziej kobiecy, krótko mówiąc. I nie wstydzę się tego. Myślę też, że stosunek do kobiet mam w genach. Na pewno wzorem był dla mnie dziadek Henryk Szyc, ten, który miał fabrykę. Był przystojny, miał klasę. Miał też swoje przyzwyczajenia i rytuały. Na śniadanie zawsze jadał owsiankę, za każdym razem wykonywał potrójny ruch łyżką i dopiero wtedy zagarniał płatki, a następnie podnosił łyżkę do ust. A punktualnie o szesnastej siadał i wypalał jednego papierosa. U niego wszystko musiało być poukładane, po niemiecku. Patrzył z wyrozumiałością, kiedy łapałem się kilku rzeczy naraz, nie zostając przy żadnej na dłużej. Powtarzał wtedy swoją ulubioną sentencję: "Morgen, morgen, nur nicht heute - sagen alle faulen Leute", czyli: "Jutro, jutro, tylko nie dzisiaj - mówią wszyscy leniwi ludzie". Bardzo kochał moją babcię. Poznał ją w słynnej Esplanadzie. Mówili o niej "królowa Litzmannstadt" - była pięknością. Dziadek zakochał w niej się i porzucił swoje niemieckie korzenie dla słowiańskiej urody dziewczyny o nazwisku Gałązka. (śmiech) Kiedy babcia umarła, dziadek wytrzymał jeszcze ze dwa lata i też odszedł. Nie zdążył mnie wprowadzić w męski świat.

TS: Mama nigdy nie związała się z żadnym mężczyzną, który mógłby to zrobić?

BS: Kręcili się wokół niej różni, ale żaden nie stał się dla mnie ojczymem.

TS: To dlatego usynowił Cię Daniel Olbrychski?

BS: To żart. Spotkaliśmy się na planie "Na dobre i na złe". Daniel grał starego aktora i ojca, którego nie było w życiu syna, czyli moim. Sytuacja jakby przeniesiona z naszego życia. Na tym planie tak naprawdę je odgrywaliśmy. Od tego momentu Daniel mówił do mnie "synku", a ja "tato". Potem dużo czasu spędziliśmy w Rumunii na planie "Bitwy pod Wiedniem". Tam spisaliśmy cyrograf: "Usynawiam oficjalnie Borysa Szyca. Wszystkie moje włości należą do niego, klucze są...". To oczywiście gierka, ale podchwyciłem ją od razu. Nawet kiedy do niego dzwonię, mówię "tato". Zawsze składam mu życzenia na Dzień Ojca, a jemu to się podoba. Uwielbiam być z Danielem. Wystarczy go "włączyć" i słuchać.

TS: Czegoś Cię nauczył?

BS: Tego, że wcale nie muszę się uspokoić. Że trzeba sobie pozwalać na szaleństwa. Kiedyś Maryla Rodowicz z Andrzejem Dużyńskim zaprosili nas na obiad. I zaczęły się wspomnienia. Jak to Daniel z Marylą, zakochani, uciekli na koniach z planu zdjęciowego. Mieli szalone romantyczne przygody. Daniel bardzo przeżył, gdy potem Maryla go zostawiła. Ale dziś ma co wspominać, choć wtedy bolało.

TS: Radzisz się go w męskich życiowych sprawach?

BS: Był moment, kiedy poczułem, że nasza relacja nie jest tylko zabawą. Daniel zaprosił mnie na obiad, chciał porozmawiać. Wręczył mi swoją książkę "Wspominki o Włodzimierzu Wysockim". To opowieść o kimś, kto za szybko biegł przez życie, zagalopował się i odszedł za wcześnie. Przekaz był oczywisty. Daniel powiedział tylko, że się o mnie martwi i żebym pamiętał, że zawsze przy mnie jest i mogę na niego liczyć.

TS: Chyba sporo jest wokół Ciebie osób, które chcą Cię ratować. Słyszałam, że kilka razy pomogła Ci reżyserka Agnieszka Glińska.

BS: Zawodowo - na pewno. Byłem na drugim roku, gdy została moją profesorką w szkole teatralnej. Miała wtedy trzydzieści lat. Zrobiła na mnie wrażenie silnej kobiety. Imponowała. Zaraziła mnie miłością do Czechowa. To był szalony, twórczy czas, za którym tęsknię. Była reżyserem marzeń, takim, który zakochuje się w aktorach, w przenośni i dosłownie.

TS: Podobno aktorzy tracili dla niej głowę.

BS: Też straciłem. Nadal ją kocham. I tęsknię. Wtedy "tarzaliśmy się w oparach literatury", zacierało nam się, co jest fikcją, a co życiem. Może dlatego mój dyplomowy spektakl "Płatonow" tak się podobał. Dzięki Agnieszce chciałem się otworzyć. A tylko brak wstydu pozwala prawdziwie zagrać Czechowa. Za radą Agnieszki trafiłem do Teatru Współczesnego. Po dyplomie dostałem propozycje z dwóch teatrów: Dramatycznego i Współczesnego. Siedziałem na korytarzu w szkole, Agnieszka podeszła. "Pewnie się zastanawiasz, co wybrać?", zapytała. I dodała: "Od września zaczynam sztukę "Bambini di Praga" we Współczesnym i proponuję ci rolę Bucefała". To pomogło mi podjąć decyzję. Tam spotkałem kolejnych ludzi, na tyle ważnych, że jestem w tym teatrze od 13 lat.

TS: Kawał czasu w Twoim 36-letnim życiu. Nigdy nie chciałeś odejść?

BS: Czasem miałem taki pomysł. Ale po chwili pojawiała się interesująca propozycja. Mogę nawet powiedzieć, że wielokrotnie teatr mnie uratował. Jak wtedy, gdy wieszano na mnie psy po filmie "Kac Wawa". Zamknąłem się w teatrze i przygotowywałem do Hamleta. Zresztą sama atmosfera tego miejsca uspokaja. Potem wchodzę do garderoby i Krzyś Kowalewski wita mnie z radością. Albo widzę go na korytarzu. Niby się potykam i wpadam głową w jego brzuch - to jest nasza stała zabawa od lat. Z Krzysiem od razu poczułem bliskość. Właściwie powinienem być wdzięczny tacie za to, że go w moim życiu nie było. Przez to wchodzę z fajnymi facetami w relacje przypominające tę ojca i syna. Myślę, że ja tych wszystkich ludzi biorę na litość. Widzą mnie złaknionego uczucia i przygarniają.

TS: A słyszałeś opinię, że grzechy ojca przechodzą na syna? To

jakby o Tobie.

BS: Fakt, też rozstałem się z matką Sonii. Ale gdy przyszła na świat, tym bardziej starałem się, żeby nie było tak jak u mnie.

TS: Nie myślałeś, żeby ten związek ratować dla niej?

BS: Próbowałem, nie udało się. Miałem dwadzieścia sześć lat. Na szczęście przyjaźnię się z Anią, mamą mojej córki.

TS: Ojcem jesteś dobrym?

BS: Spędzam z Sonią dużo czasu. Ma w moim domu pokój. Lubimy razem jeździć konno. Podobnie jak ja zaczęła jako pięciolatka. Popatrz, jak dziś jeździ. (Borys pokazuje nagranie w telefonie). Wiosną będzie zdawała na brązową odznakę jeździecką i zacznie zawody w skokach.

TS: Ojcostwo z doskoku jest pewnie trudne. Nie masz dylematu: wychowywać czy rozpieszczać?

BS: Rozpieszczać, rozpieszczać. Dziewczynki trzeba kochać. Z chłopakami jest inaczej. Kiedy Sonia się urodziła, byłem szczęśliwy, że nie jest chłopcem. Bo pewnie bym sobie nie poradził. Nie wiedziałbym, co ojciec powinien dać chłopakowi. A z dziewczynką jest łatwiej. Jej trzeba dać tylko dużo miłości. Całować po stopkach i traktować jak księżniczkę.

TS: Jest coś, co Cię w rodzicielstwie przerasta?

BS: Trudne okazało się wyznaczanie granic, a dziecko ich potrzebuje. Na szczęście Sonia jest poukładana, ma to po swojej mamie, i sama narzuca sobie reżim. Wie, co może, a czego jej nie wolno, pilnuje pór posiłków, odrabiania lekcji. Ale najgorszy jest strach, który ciągle ci towarzyszy. Ten lęk o dziecko jest paraliżujący. Wciąż się boję, że mogłoby jej się coś stać.

TS: Dzięki córce jesteś inny? Jak Cię zmieniła?

BS: Na pewno uspokoiła, choć to było rozciągnięte w czasie. Moje hamulce zadziałały z opóźnieniem. Może to samolubne, ale lubię się w niej przeglądać. Widzieć, że bywam fajny.

TS: W dorosłym życiu na dobre relacje z kobietami trudniej jest zapracować. A jakie kobiety Ci się podobają?

BS: Zwariowane, ambitne, nietypowe. Takie, które mają w sobie pasję i radość życia. Które doceniają, to, co je dobrego spotyka. Zwykle mamy tendencję do skupiania się na tym, czego nam brakuje. A ważne jest, by doceniać i zauważać to, co mamy. Dobrze jest mieć obok siebie kogoś, kto cię podnosi, gdy lecisz w dół.

TS: Czym kierujesz się w miłości? Rozsądkiem czy emocjami?

BS: Z rozsądkiem mam trudności. Już w podstawówce biłem się o dziewczyny. Czasem bez sensu. W czwartej klasie walczyłem o pewną Kaśkę. Mało nie wyleciałem przez to ze szkoły, bo mój przeciwnik wylądował w szpitalu ze wstrząśnieniem mózgu. A potem okazało się, że biliśmy się na darmo, bo ona nie chciała żadnego z nas.

TS: A w dorosłym życiu chciałeś zrobić z powodu miłości coś głupiego?

BS: Kiedyś chciałem rzucić się z mostu. Nabroiłem kolejny raz i ona powiedziała: "Tym razem koniec". Wtedy zrozumiałem, że strasznie ją kocham i nie mogę stracić. Poszedłem na most. Dzwoniłem, prosiłem, straszyłem, odłożyła słuchawkę. Nagle zrobiło mi się potwornie zimno i... zrezygnowałem.

TS: Potrafisz powiedzieć, dlaczego Twoje ważne związki się kończyły?

BS: W internecie krążył filmik z parą staruszków. Zapytani o to, jak im się udało, odpowiedzieli, że są z czasów, kiedy gdy coś się zepsuło, to się naprawiało. A dziś są takie czasy, kiedy jak się coś zepsuje, kupuje się nowe. I to dotyczy także relacji. Zmieniły się obyczaje. Nie wiem, czy to jest dobre, czy złe. Może trwanie w złym związku wcale nie jest mądre? Może lepiej stworzyć nowy, nie popełniając błędów z poprzedniego?

TS: A myślisz, że nadajesz się do związku na całe życie?

BS: I czekasz, że ci powiem "nie nadaję się"? Nadaję się i wierzę, że znajdę miłość na całe życie.

TS: Ale rodziny wciąż nie masz...

BS: Jak to? Mam córkę. Dla mnie rodzina to ten, kogo kochasz.

TS: Może jednak czas się ustatkować?

BS: Jestem ustatkowany. Przyprowadzę ci siedmiuset mężów, którzy nie są tak ustatkowani jak ja - kawaler. Słowo "mąż" nie znaczy zresztą "ustatkowany". Moje ustatkowanie polega na pracy, którą wykonałem. Na tym, do czego doszedłem. Przez tę drugą osiemnastkę życia ciężko zasuwałem. To, co dziś mam, zawdzięczam sobie. I ludziom, którzy mi pomogli. Jeśli zapytałabyś, co jest szczęściem, odpowiedziałbym, że to właśnie fajni ludzie, których spotykasz. I poczucie, że to, co robisz, jest dobre.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji