Wielkie oburzenie o drobne świntuszenie
SPOŚRÓD bardzo licznych kiedyś tzw. starych komedii greckich do naszych czasów zachowały się tylko niektóre dzieła Arystofanesa.
Komedia była w Grecji sztuką ludową, docierającą do masowego odbiorcy. Wystarczy powiedzieć, że niektóre greckie amfiteatry mieściły do 30 tys. widzów, a wstęp miał każdy Ateńczyk. Nic więc dziwnego, że adresowane do tak licznej i różnorodnej widowni sztuki nie sublimowały ani języka, ani sytuacji. Dowcip bywał rubaszny, czasem wręcz gruby i sprośny jak Marchołt, a inscenizacja i gra aktorów dosadna, nie unikająca obscenicznych zachowań. Aliści starożytni mieli swobodniejsze obyczaje i mniej pruderyjnych obciążeń niż my dzisiaj. Nagością nikt się nie gorszył, była powszedniością, a ciału ludzkiemu bez żenady poświęcano uwagę szczególną, czego sztuka grecka wyjątkowym jest świadectwem. Zagadki zaś i związki płci tak dalece nie budziły niezdrowych wypieków i świętoszkowatych ochów i achów, że nawet bogów łączono we frywolne konfiguracje z reprezentantami rodzaju ludzkiego.
Toteż dziwną jest rzeczą, że prace przygotowawcze, zmierzające do wystawienia "Lizystraty" w Teatrze Współczesnym jeszcze na długo przed premierą wywołały poruszenie iw teatralnym światku, angażując nawet bardzo ważne sprężyny oficjalne. Dobrze się stało, że upór reżysera zwyciężył i do premiery doszło.
Przedstawienie jest zupełnie poprawne, choć zakwestionować w nim można niejedno. Przede wszystkim jest zbyt długie. Kilka scen z powodzeniem można było wyrzucić lub skrócić. Myślę tu o przydługiej ekspozycji, zbyt rozbudowanych partiach chórów oraz scenie między Lampito i jej znużonym mężem. Są to fragmenty dość nudne i niewiele wnoszące do przedstawienia poza powielaniem elementów już w nim istniejących. Natomiast na uznanie zasługuje bardzo ciekawe prowadzenie chóru, który nie tylko jest komentatorem zdarzeń czy rezonerem tendencji, lecz autentycznym uczestnikiem akcji, tak jak to bywało w teatrze antycznym. Reżyser zaprezentował także kilka pomysłowych rozwiązań scen np. bardzo zabawne wpłynięcie łodzi wiosłowej, lub sceny z Probulem i jego kompanami.
Aktorsko przedstawienie jest bardzo nierówne. Nawet ci aktorzy, którzy na ogół dobrze spełniają swoje zadania, momentami gubią prawidłową tonację. Tak jest np. z Geną Wydrych (Lizystrata), która początkowe sceny rozgrywa z szarżą chłopięcego niemal cwaniactwa, później wraca jednak na tor właściwy i już do końca prowadzi rolę bardzo sprawnie i z dużym wyczuciem. Dobrze zaprezentowali się także Jerzy Z. Nowak (Probul), Jerzy Góralczyk (Tryk) i Elżbieta Fediuk (Kleonika).
Szczególnie pragnę podkreślić udane występy Eugeniusza Priwieziencewa w dwu małych rólkach Taraxiona i Scyty II. Z racji swej trzeciorzędności, rólki te mogłyby ujść uwadze widzów, a szkoda, bo interpretacje Priwieziencewa dodają im sporo smaku. Wreszcie znakomitą Przodownicą Chóru była Maria Zbyszewska umiejętnie wykorzystująca swoje warunki zewnętrzne i możliwości głosowe. Reszta niestety nie dorównywała tej grupce. Całość zgrabną, jak zwykle, scenografią opatrzył Kazimierz Wiśniak, a dowcipna oprawa muzyczna Wojciecha Głucha dopełniła przedstawienie.
Sądzę, że w sumie nie ma się o co oburzać, bo choć błędów w przedstawieniu jest niemało, to jest to i rzetelna robota teatralna i zgrabne przypomnienie tradycji antycznej wreszcie zupełnie dobra, choć mocno pikantna zabawa.