Zabójstwo Gonzagi
Cóż za nieoczekiwana decyzja: na 35-lecie teatru STU wystawić "Hamleta". To i honor, i wyzwanie. Szczyt szczytów dramaturgii, tytuł, który wszyscy znają (choć niewielu tak naprawdę czytało) i mniej więcej wiedzą, o co w tej sztuce chodzi.
Dla reżysera to wyzwanie, gdyż "Hamlet" żadną miarą nie daje się przygwoździć: interpretować można go na różne sposoby, i nawet w lekturze wciąż otwierają się nowe, kuszące ścieżki - często wiodące na manowce. Co dopiero w teatrze. Krzysztof Jasiński wybrał drogę najprostszą i najbardziej oczywistą. Jest "Hamlet", jest teatr, są aktorzy - więc zróbmy tę sztukę. Trzeba ją przyciąć, bo jest za długa - (istotnie, jest za długa), ale zachować czytelność fabuły, charakter postaci, no i sławne bon moty. Wykroić z "Hamleta" rodzaj "Zabójstwa Gonzagi", czyli sztuki streszczającej główny problem i wątek tragedii. Reszta jakoś sama pójdzie.
Jasiński nie byłby sobą, gdyby nie wprowadził rozmaitych efektownych rozwiązań. Na nich w końcu w dużej mierze polegała siła jego teatru - ogień, woda, emocjonalna muzyka, używane z całą naiwnością, ryzykownie, na pograniczu kiczu, ale zapierające dech w piersiach, i co najważniejsze, skuteczne. Ale siła STU polegała też na szaleństwie i niezwykłym zaangażowaniu aktorów.
W "Hamlecie" brakuje właśnie szaleństwa, a efekty specjalne, o których głośno było już przed premierą, okazały się dość mizerne. Albo inaczej: Jasiński nie umiał zatrzymać się w odpowiednim momencie i wykorzystać pierwszego zaskoczenia widzów, przyszpilić ich emocji, pozwolić, żeby sami sobie dopowiedzieli dalszy ciąg. Dwa przykłady (bo dwie są takie sceny): pojawienie się Ducha i śmierć Ofelii. Sceną jest płytki basen, zakrywany w miarę potrzeb czymś w rodzaju zwodzonego mostu. Duch starego Hamleta pojawia się w ciemnościach w postaci hologramu (niewyraźna twarz wyświetlana na wodzie) i ulewnego deszczu. Klęczący w basenie Hamlet, przygniatany strugami ulewy, błyskawice, głos Jerzego Treli zagarniający przestrzeń - wydawałoby się, że to wystarczy. Ale nie, Jasiński dopieszcza swój ukochany obraz kolorowym światłem, rozbłyskami stroboskopu (daje to efekt srebrnego rozmigotania kropel). Deszcz to raptownie się zatrzymuje, to znowu pada. Początkowa metafora - człowiek poddany żywiołowi, który go przerasta - rozłazi się w jałowym powtarzaniu. Podobnie jest w scenie śmierci Ofelii. Napięcie wynika z sytuacji i jej rozwiązania: drobna dziewczyna w bieli stoi nad czarną, przyciągającą ją wodą. Wskakuje do wody i znika. Na tym scena powinna się zakończyć - jest tu wszystko, co potrzeba: obłęd i determinacja Ofelii, wzruszenie i zaskoczenie widzów. Ale znów reżyser działa na swoją szkodę - po wodzie rozsnuwają się dymy, na podniesionym moście wyświetla się przy wtórze damskiej wokalizy obraz topielicy.
Muzyka Janusza Grzywacza w tej scenie i w całym spektaklu jest tandetna i nachalna w swej elektronicznej ilustracyjności - i zaskakująco staroświecka, jakby w całości przeniesiona z wczesnych lat osiemdziesiątych. Podobnie staroświeckie jest operowanie światłem, zwłaszcza upodobanie do pionowych strumieni padających z reflektorów wyznaczających granice sceny. Czasami efekt jest sugestywny - np. Hamlet zamknięty w klatce ze świateł, ale częściej te jasne placki, znacząco wskazujące rekwizyt czy postać, męczą i irytują.
"Hamleta" nie da się wystawić ot tak, po prostu. To znaczy da się, bo Jasiński tak go właśnie wystawił - ale taka metoda, choć zapoznaje widza z arcydziełem, prowokuje też pytanie, czemuż "Hamlet" ma być uznany za arcydzieło. Reżyser przede wszystkim niewiele zrobił dla pokazania głębi i wieloznaczności postaci. Zadowolił się interpretacjami cząstkowymi - tu fragment dialogu, tam kawałek monologu powiedziany z nieoczekiwaną intonacją, ówdzie nieoczekiwane puenty sytuacyjne (np. świadkami "Być albo nie być", wygłoszonego tak, jak stereotyp teatralnego monologu podpowiada, czyli w punktowym świetle, są aktorzy, bijący Hamletowi brawo). I co? I nic z tego nie wynika. Postaci nie tylko się nie rozwijają, ale ze sceny na scenę stają się mniej interesujące. Hamlet (Radosław Krzyżowski i Krzysztof Zawadzki) jest wciąż tym samym neurotycznym, nieco złośliwym i porywczym młodzieńcem. Klaudiusz (Krzysztof Globisz) szalonym i władczym królem, Gertruda (Aldona Grochal) zaciętą alkoholiczką, Ofelia (Urszula Grabowska) wzruszającym wcieleniem zgnębionej niewinności. Najlepiej wypadła scena z grabarzami (grają ich może symbolicznie, weterani STU - Franciszek Muła i Włodzimierz Jasiński) - nagle pojawiają się niepokojące, komiczne i groźne gnomy z podziemnej krainy śmierci i rozkładu. Ten "Hamlet" to wbrew pozorom teatr bardzo tradycyjny, budowany ze scen następujących po sobie z konieczności fabularnej, nie emocjonalnej. Im bliżej końca, tym jest to bardziej widoczne. Pojedynek Hamleta z Laertesem pozbawiony jest jakiegokolwiek napięcia, dramaturgii i posmaku ostateczności, choć pod względem szermierczym rozegrano go profesjonalnie. Ranni czy otruci wychodzą (dość dziarsko) tym samym wyjściem, po to, żeby zostawić dla umierającego Hamleta i Horacego pustą scenę. Zupełnie nieoczekiwanie pojawia się Fortynbras; zapomnieliśmy już, że istnieje, tocząca się w pobliżu wojna nie była choćby zasugerowana. Ponury drab w szynelu wyskakuje jak diabeł z pudełka - bo trzeba zakończyć sztukę. Jasiński wypuścił aktorów w nieznane, zawierzył ich osobowościom i profesjonalizmowi, zajął się stwarzaniem ogólnej atmosfery spektaklu - wodą, deszczem, pułapką na szczury (żywe). Co się zemściło: postaci są nie tyle zagadkowe, co nie wiadomo jakie, a przedstawieniu brakuje istotnego napięcia. Nie bardzo wiadomo też, co i o czym chciał nam opowiedzieć "Hamletem" Jasiński, co go w tej historii zafascynowało. Nie żądam jednoznacznych odpowiedzi, zadowoliłaby mnie zagadka, ale jej nie zadano. "Co mnie skłoniło?" - pyta sam siebie umierający Hamlet. No właśnie, co?