Artykuły

Bezpieczni od wszelkiego zamętu

Kilka uwag w sprawie Teatru Narodowego za dyrekcji Jana Englerta albo nawet esej osobisty Przemysława Skrzydelskiego opublikowany na łamach Nowej Konfederacji.

Dziś raczej rzadko słyszy się krytykę TN, mało też analiz w jego sprawie, a przecież mija 250 lat od powołania tej sceny i zarazem polskiego teatru publicznego. W opinii wielu nawet wątpiących w taki, a nie inny model prowadzenia tej sceny przez Jana Englerta to jedno z niewielu miejsc, w których panuje jeszcze hierarchiczny porządek sztuki albo, jak kto woli, etos oferujący pewnego rodzaju gwarancję. Tego, że nikt tu ze sceny nikogo nie obrazi, zatem widz może się odwzajemnić tym samym: zapewniony, iż danego wieczora udaje się do teatru, i tylko do teatru, dostaje w cenie drogiego biletu święty spokój. Niejeden widz, jestem pewien, powiedziałby dziś, że to wystarczający powód, by traktować Narodowy w zupełnie innych kategoriach. Jako odizolowaną wyspę na bogatej teatralnej mapie. Coś w tym jest.

Sam, chadzając na premiery do TN, nastawiam się inaczej, bo wiem, że tu odpocznę od konieczności zajmowania stanowisk w nadarzających się okazjach, gdy spektakl służy jako pretekst do większej hucpy. Tym bardziej że to przeważnie hucpy efemeryczne, po chwili i tak pozostaje ogołocone przedstawienie: z kontekstów, artystycznych wojenek i komentarzy - na szczęście. Nikt chyba z historyków polskiego teatru nie postawi tezy, że to dobrze, iż "Dziady" w reżyserii Kazimierza Dejmka z 1967 r. zrealizowane w Narodowym wszyscy pamiętamy wyłącznie w kontekście Marca'68 (sama zapowiedź władz PZPR zdjęcia z afisza dzieła Mickiewicza wywołała brzemienne w skutki protesty studenckie). Nie mamy telewizyjnego zapisu tego tytułu, są zdjęcia i foniczne świadectwa fragmentów. Ci szczęśliwcy, którym udało się cudem dostać na jeden z jedenastu pokazów, przyznają bez bicia, że mają ogromny kłopot z oceną, jaki to był spektakl. W pamięci wyryły się wersy Wielkiej Improwizacji Gustawa Holoubka, jednego z największych osiągnięć wielkiego aktora. Ale czy całość mogła podlegać rzetelnej weryfikacji już wówczas? Świadectwa z tamtego czasu są nieprzejrzyste, na każdy aspekt interpretacji Dejmka nałożyły się czyjeś interesy, obawy i przede wszystkim - niezdolność wyrwania się z łap groźnie pędzących wydarzeń. Historia pożarła teatr, i to Teatr Narodowy. Jakie były "Dziady" Dejmka oprócz tego, że były patriotyczne - jeśli w ogóle tego przymiotnika warto użyć; być może sam kontekst kazał go wówczas tak odczytywać? Nawet na to pytanie niezwykle trudno znaleźć dziś zadawalającą odpowiedź.

Jednak to rzecz jasna przypadek osobny, wyjątkowa skala. Niejeden powiedziałby: tak musiało być. Teatr złożył się na ołtarzu czegoś większego, czegoś, co przerastało jego samego. Przecież to zdarzenie musiało pomieścić wszystkich - widzów najmniej. Bo dotyczyło każdego z osobna; kto wie, może w tamtym momencie teatr pomieścił właśnie tych, którzy na co dzień byli od niego oddaleni? To trochę tak, jak w niektórych momentach naszych dziejów bywało z Kościołem (zresztą "Teatr stworzył Bóg dla tych, którym nie wystarcza Kościół" - zawyrokował Juliusz Osterwa). Za trzy lata 50. rocznica premiery Dejmkowych "Dziadów", wyśmienita okazja, by motto Osterwy odnieść do tamtych dni.

Jednak dziś jest inaczej, diametralnie inaczej. Nie wspominam Marca'68 i roli w nim TN przypadkowo. Jan Englert, dyrektor narodowej sceny od 2003 r., już bodaj w kilku niedawnych wywiadach (w tym w rozmowie ze mną z lipca tego roku opublikowanej w tygodniku "wSieci", nr 31/2014) wspominał, że teatr publiczny/narodowy tracił najwięcej, właśnie gdy dawał się zaprzęgnąć w służbę polityce. Na chwilę stawał się motorem zdarzeń, by po rozpalonej euforii przepaść na kilkadziesiąt lat, jak się stało po rewolucji francuskiej. Ale nie trzeba szukać tak daleko. Englert z rozżaleniem wspomina również skutki aktorskiego bojkotu telewizji w stanie wojennym, w wywiadzie przeprowadzonym przez Jacka Cieślaka z "Rzeczpospolitej" (nr 243/2014) przytomnie zauważa, że wówczas "straciliśmy co najmniej jedno pokolenie aktorów i widzów". Nie wiem, co Englert powiedziałby o "Dziadach" Dejmka, jednak jako znany w środowisku racjonalista i zdystansowany obserwator na pewno nie postrzegałby tego jednoznacznie. Śmiem twierdzić, że rozpatrywałby poszczególne skutki dla TN, a to już zupełnie inna sprawa.

Bo Englert - właśnie - chce patrzeć z dystansu. Jest w tym pewna ostrożność zarówno w ocenie rzeczywistości, jak i w jej kreowaniu. Wszystko tu działa wedle idealnego mechanizmu przeznaczonego Narodowemu: etos, warsztat, rzemiosło. I tylko na tym się skupiamy. To chyba trzy główne słowa wytrychy, które stały się dla Englerta niemal scenicznymi przykazaniami, których złamanie narazi TN na rozmycie się w zalewie artystycznych podróbek.

Nieraz zastanawiałem się, z czego wynika ta Englertowa wyliczanka, właściwie już przy każdej okazji powtarzana do znudzenia. Czy to dobry sposób, aby realnie zabezpieczyć najważniejszą polską scenę przed postrzeganiem jej przez pryzmat polityki, doraźności, środowiskowych rozgrywek? A może to bezwarunkowy odruch nie wyłącznie po doświadczeniach z wielkiej historii, lecz także po tych mniejszych, na które narażano TN w ostatniej dekadzie, próbując zrobić z niego arenę dla bieżących zapotrzebowań?

Englert dobrze pamięta, jak potraktowano jego wielkiego poprzednika na tym stanowisku, Jerzego Grzegorzewskiego. Po roku 1997 r., po ponownym otwarciu Teatru Narodowego (jedenaście lat odbudowywanego po pożarze z 1985 r.), artysta obejmował scenę Bogusławskiego w atmosferze niepewności. Pojawiały się głosy, że twórca teatru wybitnie autorskiego i hermetycznie intelektualnego nie podoła misji pogodzenia licznych gustów i oczekiwań, jakie wyrażano w kontekście narodowej sceny. Że nie będzie potrafił pójść na kompromisy. Co jednak rozumiano pod pojęciem kompromisu, powoli acz systematycznie stawało się jasne podczas kolejnych sezonów proponowanych przez Grzegorzewskiego. Rozpoczął się dziwaczny etap pouczania, co ma oznaczać TN, czemu służyć, a może przede wszystkim: komu? Nie chcę powracać do znanych diagnoz i rozdrapywać ran, ale może warto przypomnieć, że lata zwłaszcza 2000-2005 to wyjątkowy okres, gdy systematyczną walkę z Grzegorzewskim prowadziła "Gazeta Wyborcza", próbując załatwić sobie na narodowej scenie jeszcze jedno poletko dla własnych idei. Dyrektor powoli się wycofywał, przeczuwając chyba, że teatr nie jest enklawą (dla niego miał nią być Dom Wyspiańskiego), w której w imię sztuki uda się pogodzić wszystkich. Śmierć artysty w 2005 r. kojarzy się dziś z fatalną atmosferą publicystycznej walki i zaszczucia wyjątkowego twórcy. I tak już będzie się kojarzyć, mimo że cała dyrekcja Grzegorzewskiego to przecież okres na tyle bogaty, iż nie da się go zamknąć tylko w regułach wyznaczonych przez tamten, od początku nierówny i niefair prowadzony, spór. I choć co do tego, że Teatr Narodowy w latach 1997-2005 był zjawiskiem wyjątkowym, zgadza się już dziś wielu, to wiedza o tym przebija się niemrawo

Fenomen Grzegorzewskiego Jan Englert rozumie doskonale. Gdy we wrześniu 2003 r. objął TN, deklarował, że warunkiem jego dyrekcji jest dalsza obecność w nim tego twórcy jako stałego reżysera. Rzadko dzisiaj o tym się mówi, lecz wówczas był to wyraźny gest, niemal opowiedzenie się po stronie trwającej jeszcze batalii. Chociaż już w tamtym momencie Englert chyba zaczyna definiować narodową scenę nieco inaczej. Ostrożniej. Rezygnuje z budowania repertuarowej linii i stara się rozszerzyć wizerunek Narodowego w stronę podkreślanego dziś przez siebie eklektyzmu. W końcu udaje mu się zaprosić do regularnej współpracy Jerzego Jarockiego, który zrealizuje za jego dyrekcji pięć fenomenalnych, ostatnich swoich spektakli. Zresztą sprowadzenie Jarockiego ze Starego Teatru do Warszawy (po licznych perturbacjach) uchodzi dziś za historyczny wręcz sukces Englerta. Ale to nie wszystko. Pojawiają się w Narodowym nazwiska zarówno z pogranicza teatru środka, np. Agnieszka Glińska, jak i przedstawiciele tzw. nowego teatru, choćby Agnieszka Olsten czy Michał Zadara. Do zespołu wchodzą m.in. Jan Frycz i Janusz Gajos, zapewniając komercyjny i frekwencyjny sukces. Zaskoczeniem są kolejne spektakle coraz bardziej kontrowersyjnej Mai Kleczewskiej, z którą Englert dogaduje się zaskakująco dobrze, przynajmniej przy pierwszych dwóch tytułach, w których sam udziela się aktorsko. Teatr tradycyjny, żywcem wyjęty z Comédie-Française, zapewnia Jacques Lassalle.

Po czterech, pięciu latach dyrekcji Englerta staje się jasne, że oto nowy przewodnik TN chce łączyć pokolenia i za wszelką cenę unaoczniać widzom to, co wspólne na polskich scenach. Warunek był jeden: warsztat i szacunek dla wystawianej literatury. Eksperymenty czy obyczajowe przekroczenia - tak, ale w rozsądnych proporcjach.

System stworzony przez Englerta długo, jakieś siedem sezonów, trzymał się znakomicie; to, co ewidentnie się nie udawało (a porażek było niewiele), rekompensowała obecność Jarockiego, którego przedstawienia zapewniały poklask komentatorów z różnych stron teatralnego podwórka. Były intelektualną pożywką dla dyskusji, które przedłużały się na następne sezony. Dziś Englert zresztą przyznaje, że Jarocki w zamierzeniu, tak perfekcyjnie zrealizowanym, miał być filarem utrzymującym cały wizerunek Narodowego.

Z perspektywy czasu pojmuję plan Englerta, przynajmniej w latach 2003-2010, jako precyzyjnie wymierzone balansowanie. To był realny eklektyzm. Ale nigdy nie dostrzegłem w repertuarze TN z tamtego okresu jakichś prób przypodobania się oficjalnie panującym nurtom. A takie już przecież ochoczo panowały. Gdy premiery dawali Monika Strzępka czy Jan Klata (do dziś nie zagościli na Scenie Bogusławskiego), Englert prowokował na swoich prawach. Pamiętam fenomenalne sezony 2008/2009 i 2009/2010: to wtedy Lassalle pokazuje ostentacyjnie tradycyjną, ale piekielnie atrakcyjną "Umowę" Marivaux, Jarocki zaskakujące odczytanie "Tanga" Mrożka, a Iwan Wyrypajew formalny teatr, jakiego właściwie nie znaliśmy. Z nowego nurtu Englert znów wybiera Kleczewską, jednak niezwykle wymagającą - jeśli reprezentowała tzw. nowy teatr, to było to na antypodach tego, co wówczas się w nim działo.

Tak było, a potem coś się jednak zmieniło

Nie mam pojęcia, co dokładnie, przyczyn jest wiele, ale skutki widać natychmiast. W 2012 r. umarł Jarocki, nie zdążył przygotować zapowiadanego opus magnum, w którym teatr miał się przeglądać w historii XX wieku Dyskusje o tym, co na scenie wolno, a czego nie, też jakoś wygasły; buntownicy sprzed kilku sezonów stali się przewidywalnymi epigonami - głównie samych siebie. Teatr Kleczewskiej, w którym można było pokładać nadzieje, stał się seansem traktującym aktorów jak uczestników bezwstydnego eksperymentu (wystawienie "Orestei" w TN w 2012 r. okazało się katastrofą z dodatkiem kompromitujących reżyserkę metod pracy). Z kolei spektakle Agnieszki Glińskiej, dotychczas zaskakujące zwłaszcza jako świadectwa świetnie przeczytanej literatury, pracy zespołowej i obsadowych strzałów w dziesiątkę, powędrowały w stronę rozrywki wedle nowej recepty: to widz ma się śmiać z tego, że wielkie dzieła, choćby Czechowa, trudno przystają do dzisiejszej rzeczywistości. A może w ogóle są niezrozumiałe, te wszystkie postaci zaś to jakiś swoisty kabaret i tak należy je pokazywać.

Englertowi zabrakło budulca Dwa tygodnie temu Glińska wystawiła długo wyczekiwaną "Iwonę, księżniczkę Burgunda" Gombrowicza, nieopacznie dając definicję zarówno swojego teatru ostatniego czasu, jak i etapu, w którym znalazł się Narodowy. To spektakl, który ma się podobać, więcej: on musi się podobać, zresztą wedle strategii, którą reżyserka przyjęła już także w kierowanym przez siebie, oddalonym o kilometr od TN, Teatrze Studio. Tak, wiem, że można powiedzieć, iż Gombrowicz budował "Iwonę" w jakimś stopniu na schemacie farsowym. Ale nie wiedziałem, że można tu jeszcze dorzucić i komedię omyłek, i komedię obyczajową z naciskiem na przekłamane życie wyższych sfer. Trochę to jak na Glińską zbyt proste. Mimo że Jerzy Radziwiłowicz jako król Ignacy pokazuje się w najlepszej formie pewnie od czasu swoich ról w spektaklach Lassalle'a, to nie mogę pozbyć się wrażenia, iż oglądam popis spreparowany na potrzeby odróżnienia się od łatwych reżyserskich interpretacji. Im bardziej Radziwiłowicz stara się pozostać w świecie absurdu, tym bardziej nie pasuje do całej układanki tego przedstawienia, ułożonej z elementów, wśród których każdy znajdzie coś dla siebie. Glińska przed premierą deklarowała, że jej "Iwona" to opowieść o obecności Innego w świetnie zhierarchizowanej rzeczywistości. Na scenie widać jedynie satyrę na tę rzeczywistość. Co prawda wystarczyło to na niemal stuprocentowy standing ovation po pierwszym pokazie, lecz nie mam pewności, czy konieczny do opowiedzenia tej historii był Gombrowicz.

Tak w Narodowym ostatnio bywa. Coraz częściej z premier wychodzę z poczuciem dobrze spędzonego wieczoru. Natychmiast nasuwa mi się skojarzenie z kolacją w wytwornej restauracji, do której warto pójść, by przekonać się, że tak po prostu czasem wypada (świetnym przykładem jest tutaj "Milczenie o Hiobie" w reżyserii Piotra Cieplaka czy "Królowa Margot" Grzegorza Wiśniewskiego). Ale czy przez to staję się innym człowiekiem? I czy rzeczywiście następnego dnia zostaje we mnie coś wyjątkowego?

Jan Englert ma - w moim przekonaniu - poważny problem. Jako się rzekło, filarów dla TN już nie ma. Trudno przykrywać zatem porażki. Jednak co ważniejsze, nie ma dyskusji nad tym, w którą stronę razem idziemy (niekoniecznie w którą stronę musimy iść). Czy mówię nazbyt górnolotnie? Chyba nie Mówię tak, bo w kontekście sceny narodowej trzeba rozmawiać przede wszystkim o tym, w jaki sposób z teatrem razem podążamy (nie co, lecz jak - to zresztą, sam dyrektor przyznaje, jest o wiele ważniejsze). Englert ma uformowany, w dużej mierze przez siebie, zespół; właściwie wszyscy młodzi aktorzy to jego wychowankowie z Akademii Teatralnej. Ma również ugruntowaną pozycję i niebywałe zasługi, na których może budować nowy kapitał. Choć jasne, sytuacja wydaje się o tyle skomplikowana, że talentów w naszym teatrze nie widać (ile to lat minęło od debiutu Grzegorza Jarzyny? - pytam już retorycznie), z kolei wypróbowani już, także w TN, młodzi jak choćby Michał Zadara, być może zbyt szybko znaleźli się w głównym nurcie (to mógł być błąd Englerta, że pozwolił im zgłosić akces do mainstreamu za szybko, z wysoką taryfą ulgową) i teraz odcinają kupony od tego, co potrafią, a co wszyscy już znają. Trudno z takiej pozycji zdobyć się na coś więcej: Zadara otrzymał właśnie przyznawaną przez miesięcznik "Teatr" Nagrodę im. Konrada Swinarskiego sezonu 2013/2014 za najlepszą reżyserię - "Zbójców" Schillera w Narodowym. Z tym że równie dobrze mógł ją otrzymać i wcześniej; trochę wygląda to tak, jakby wyróżniono reżysera za to, że dostąpił najwyższych progów i został namaszczony przez samo miejsce, w którym wystawia

Jestem daleki od proponowania jakichś misji, wpychania Englertowi na siłę kaganka oświaty, którym oświeci niejasne ścieżki polskiego teatru. Ale ryzyko dyskusji przeważnie się opłaca (i nie mówię tu o ryzyku, jakim była inscenizacja "Lodu" Konstantina Bogomołowa z tego roku, z której, jak głosi anegdota, w tę pędy uciekał minister Radosław Sikorski). Tym bardziej że Englertowi już nic nie grozi, zbyt wiele już za jego dyrekcji się wydarzyło, by dało się to pominąć. Pułapka ideologicznych bitew z czasów Grzegorzewskiego może się powtórzyć, jednak też Englert ze swoim doświadczeniem rozegrałby je, ustawiając przeciwników w odpowiednim szeregu. Podejrzewam, że miałby spore poparcie, by tym razem wyznaczać reguły rozgrywki. A polityka już raczej też takiego figla jak sześcioletniej dyrekcji Dejmka nie spłata

Może więc w 250. rocznicę założenia narodowej sceny warto się zastanowić nad najnowszą epoką w teatrze. TN nie będzie już Domem Wyspiańskiego, bo to mógł osiągnąć Grzegorzewski. Ale czyim jeszcze będzie?

Na razie zmierzamy do niego, by tylko bezpiecznie się umościć w wygodnych fotelach. Obyśmy nie zasnęli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji