Artykuły

Białostockie szczęście do teatru?

Jak do tej pory różnie bywało. Z okresu powojen­nego - i nie tylko powojennego - pozostał w pa­mięci heroiczny czas Aleksandra Węgierki, staran­na dyrekcja Ireny Górskiej, burzliwe, ale owocne dzieje teatru za Jerzego Zegalskiego. I kilka drama­tycznych miesięcy Andrzeja Witkowskiego.

Ostatnio walka o to, by teatr był na miarę miasta i jego miesz­kańców, by nie był jedynie dramatyzowaniem szkolnych lektur na amatorskim po­ziomie - trwała cztery la­ta. Dyrekcja, która dźwig­nęła teatr do polskiej czołów­ki, na skutek złego zrzą­dzenia losu trwała tylko nie­wiele ponad rok.

Jednak z ciężkich czasów Teatr im. Węgierki wyszedł z odbudowanym i unowo­cześnionym gmachem, mą­drzejszy o lekcje intensyw­nej pracy pod kierunkiem świetnego artysty i zapalo­nego społecznika, do anna­łów polskiego teatru wpisał dwa przedstawienia (w tym jedno na pewno wybitne). Ale najważniejsza na dziś i na przyszłość okazała się świadomość jaką zdobył. Jej społeczne funkcjonowa­nie gwarantuje, że póki świadkowie tego artystycz­nego wybuchu żyją - powrót do przyzwyczajeń gnuśnej dyrekcji nie jest możliwy, choćby się temu i owemu pracownikowi teatru tak wydawało, choćby nawet tak sądzili niektórzy widzowie. Nie jest w każdym razie możliwy - przy pełnej ak­ceptacji społecznej, zaspo­kojonych raz ambicji, rozbu­dzonych nadziei obejść się byle czym nie da. I to jest osiągnięcie wszystkich tych osób, tych organizacji spo­łecznych, które starały się nie zmarnować szansy, jaką teatrowi dał mecenat pań­stwowy i władze Białegosto­ku.

Przypomniawszy te kil­ka oczywistości oraz fakt, że dyrekcję Tea­tru im. Węgierki obejmuje Jerzy Zegalski - wypadnie teraz ocenić jedno przedsta­wienie, jedno jedyne zreali­zowane w okresie interreg-num. Nie było to bezkróle­wie zbyt długie (bo o zacho­waniu dorobku pomyślano), ale dla teatru znaczące, sko­ro trwało od śmierci An­drzeja Witkowskiego do pierwszej premiery aż sześć miesięcy.

"Nora" Henryka Ibsena, norweskiego dramatopisarza i klasyka literatury świato­wej, prezentuje problem emancypacji kobiet nie od strony ich praw zawodowych, lecz prawa do ludzkiej god­ności, wolności, suwerennoś­ci w związku małżeńskim. Problem ten rozpatruje au­tor poprzez intrygującą fa­bułę i na tle obrazu skost­niałego mieszczańskiego spo­łeczeństwa.

W każdym innym teatrze sztu­ka wybitnego dramatopisarza mogłaby być okazją do popisu aktorów, edukacji widzów, roztrząsania dramatycznych prob­lemów psychologicznych, nie pozbawionych aktualności. W na­szym teatrze niebezpiecznie przypomina łatwiznę w wybieraniu repertuaru - całkowite oderwa­nie i od problemów, jakimi ży­ją ludzie w Polsce, i od wielkich rozterek moralnych czy zagad­nień tradycji, którymi należało­by przynajmniej zainteresować młodych Polaków różnych za­wodów, i inteligencję tego mia­sta. Realistyczna faktura drama­tu na scenie, nie przygotowanej aktorsko do wielkich ról i od lat nawykłej do wyrabiania planu w tego typu dramaturgii - mo­że się zmienić tylko w szarzyznę inscenizacyjną. I tak się też stało.

Przedstawienie "Nory" Ibsena jest rezultatem doprowadzenia do finału szeregu prób, które ze­spół artystyczny Teatru im. Wę­gierki odbywał przez kilka mie­sięcy. Ale nie jest ani wykona­niem tego zadania cum laude ani - co gorsza - nie jest nawet przedstawieniem poprawnym, przyzwoitym, kulturalnym, jak się zwykło w takich razach pi­sać.

Reżyser przedstawienia - Olga Koszutska, niestety, nie zogniskowała dramatu pię­ciorga osób występujących na scenie wokół tak myślo­wo zinterpretowanego dra­matu, by widownia mogła w nim doszukać się spraw so­bie bliskich, bez czego dra­mat Ibsena dziś musi po­zostać martwy. Dramatyzm psychologicznych powikłań został poważnie nadszarpnię­ty przez fałszywe ustawienia wszystkich niemal posta­ci.

Nora nie może być melodramatyczna - jest to fatal­nie zagrana rola Barbary Łukaszewskiej, tak afekto­wanej i bezmyślnej pracy tej aktorki jeszcze w Bia­łymstoku nie widziałam. Jej mąż, Torwald Helmer, ad­wokat z zawodu musi być człowiekiem w większym stylu, niż w wykonaniu Krzysztofa Ziembińskiego. Jest to niezbędne, by można było w psychologii zakotwi­czyć obyczajowy dramat i jak na dłoni ujrzeć skompli­kowaną do dziś problema­tykę wyzwolenia kobiety i wyzwolenia człowieka.

Zwłaszcza, że tylko szerzej ujęte zagadnienie może nas, gdyśmy na sobie i we własnych domach skoszto­wali skutków emancypacji - naprawdę zainteresować, a nawet przejąć.

Zdecydowanie lepiej wy­padła gra Doktora Ranka - Mariana Szula i drugopla­nowej pary bohaterów Kry­styny Linden - Danuty Ry­marskiej i Krogstada - An­drzeja Karolaka. Jednak dyscyplina aktorska musia­ła im nakazać trzymanie się tego miejsca w przedsta­wieniu, jakie wynika z ak­cji sztuki. Scenograf wyko­nał dokładnie to, czego żą­dał od niego reżyser.

Przed teatrem w Bia­łymstoku stoją trudne zadania. Rekonstruk­cja zespołu aktorskiego. Przyciągnięcie do współpra­cy nie tylko wprawnych, lecz też nie zaściankowych reżyserów. Zapoznanie Bia­łegostoku z czołówką sceno­grafów. Skonstruowanie ta­kiego repertuaru, by miał on wzgląd dla istotnej tradycji i podejmował aktualne spra­wy fascynujące, ciekawiące, rozbudzające mieszkańców tego miasta.

Czekamy z uwagą i nie­cierpliwością, i nadzieją, że nienadaremnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji