Król
WYSTAWIONY ostatnio w Gdańsku "Król" Flers'a, Caillaveta i Arene jest typową komedią swego okresu (1908) która miała wówczas niewątpliwe powodzenie, nawet ze względu na treść, chociaż sytuacja z przyjazdem egzotycznego władcy fikcyjnego państewka do Paryża, jego polityczno-miłosne perypetie, w tym mieście w którym wszystko może się zdarzyć, oraz zakończenie, gdzie okazuje się, że przy pomocy zręcznej i ładnej kobiety można usunąć nawet poważne komplikacje polityczne, przypomina szereg innych komedii, fars czy operetek i już wówczas można było powątpiewać w świeżość takiej fabuły. Ale ta miała za sobą silny atut współczesności. Zgromadzenie w takiej sytuacji znacznej liczby ministrów, mężów stanu i innych postaci wielkiego świata dawało mnóstwo okazji do aluzji, porównań i doszukiwania się pierwowzorów poszczególnych postaci. Nawet jeżeli nie było to zamierzeniem aktora, żyjący w owym czasie widz robił to na własną rękę i był zadowolony ze swej domyślności, co podniosło w jego oczach rangę komedii.
Naszemu widzowi trudniej o to. Pozostają tzw. "wiecznie aktualne" tematy, ale to za mało. Kilka powiedzeń nudzących współczesne skojarzenia nie daje tego minimum humoru, które stanowi o powodzeniu sztuki. Dodajmy do tego, że nasz widz, a zwłaszcza taki, który chociaż trochę ,,siedzi w teatrze" i uważa za swój obowiązek "zaliczyć" wszystkie celniejsze pozycje repertuarowe, nie tylko teatru w swoim mieście, różni się i to dosyć poważnie od widza tamtych lat. Mimo wszystko widział on, zwłaszcza na przestrzeni kilku ostatnich lat szereg wybitnych inscenizacji, zna się na teatrze nie gorzej, a nawet lepiej niż widz zachodni. Nie wystarcza mu to, co w zupełności wystarczało jego dziadkom.
Dochodzi tu jeszcze jeden ważny moment. "Król" pisany był w okresie wielkiego rozkwitu teatru komediowego, który opierał się na wybitnych indywidualnościach aktorskich. Wtedy można było śmiało pisać sztuki - i pisało się zresztą - pod aktora. Szereg ról powstało wręcz na zamówienie aktora. U nas epoka wielkich aktorów komediowych minęła. Jakość przedstawień jest przeważnie zasługą inscenizatora, a wielkie kreacje komediowe zdarzają się coraz rzadziej.
Z tych powodów wystawienie "Króla" było pewnym ryzykiem, które nie udało się reżyserom tego widowiska Zbigniewowi Cybulskiemu i Bogumiłowi Kobieli.
Mam wrażenie, że typ komedii z ,,fin de siecl'u" nie leży im. Najważniejszym atutem wyreżyserowanego przez nich "Jonasza i Błazna" - było wprowadzenie ogromnej ilości gagów pozatekstowych, co nadawało przedstawieniu specyficzny klimat i urok. "Król" w przeciwieństwie do luźno skonstruowanego "Jonasza" nie dawał takich możliwości. Na wydobycie jakiegokolwiek drugiego dna z tej sztuki, na nadanie jej własnego stylu nie było tu miejsca. Ma ona swój styl, który nie daje inscenizatorowi dużego pola do popisu. Wymaga przede wszystkim pracy nad aktorem, stworzenia szeregu charakterystycznych typów oraz narzucenia właściwego stylu gry, co zresztą zostało dokonane z miernym efektem.
Wydaje mi się w komediofarsie aktor, żeby dobrze grać, musi sam bawić się swoją rolą, jeżeli nie potrafi sam się śmiać, nie może tego wymagać od widza. Z obsady "Króla" poza nielicznymi wyjątkami, o czym mowa poniżej, nikt tego nie potrafił. Więcej tam widać "pracy" na scenie, niż zabawy.
Po dosyć nudnawym pierwszym akcie dopiero od drugiego zaczyna się coś dziać, a dzieje się to niewątpliwie za sprawą Zdzisława-Maklakiewicza w roli króla Serdanii. Ten aktor o wyraźnej indywidualności, typ kameralnego komika, dzięki swemu specyficznemu dowcipowi i inteligencji stworzył bardzo miłą, barwną postać jakiegoś opercikowego władcy, miłośnika pięknych kobiet, w Paryżu. I bodaj tylko on potrafił nagiąć tekst roli do swego własnego stylu i swoich zamierzeń. Była to gra z przymrużeniem oka do publiczności. Chwilami miało się wrażenie, że Maklakiewicz opowiada własne dowcipy, zresztą może tak było, nie znam tekstu. W każdym bądź razie warto iść na "Króla" żeby zobaczyć Maklakiewicza.
Z ról kobiecych najlepsza jest chyba Lucyna Hass w roli Marty Bourdier. Mimo niejakiej, spowodowanej nie wątpliwie premierą, tremy, gra jej miała pewien rozmach, jej postać zbliżona w stylu do Madame Sans Gene sprawiała wrażenie żywej i naturalnej, zwłaszcza w ostatnich scenach. Inną w stylu była Kira Pepłowska, grająca aktorkę Teresę, jej rola oparta na dobrym kunszcie aktorskim i oszczędności środków wyrazu najlepiej reprezentowała tę epokę pięknych kobiet za kulisami politycznych wydarzeń.
Do rzędu "ciężko pracujących" należeli Tadeusz Gwiazdowski jako Bourdier i Stanisław Dąbrowski w roli Blonda. Te postacie aczkolwiek niemal cały czas grające na scenie i wykonane przez dobrych aktorów, nie zapisały się niczym szczególnym, brak im było polotu i jakiejkolwiek indywidualności. Natomiast wśród ról tzw. drugiego planu bardzo dobrze wypadł służący w wykonaniu Stanisława Michalskiego. Również bardzo dobra była epizodyczna postać prezydenta senatu, w wykonaniu Gwido Trzywdar-Rakowskiego. Tacy artyści nie pudłują nigdy. Niestety, oprócz wymienionych, pozostali wykonawcy wypadli znacznie słabiej.
Nie było również w tym spektaklu dużego pola do popisu dla scenografa. Niepotrzebna tam była scenografia, a jedynie dekoracja, która też została zrobiona z dużym smakiem przez Janusza A. Krassowskiego.