Artykuły

Starość odwołana

- Polska to jest kraj bez starości. Jak pani włączy telewizor, to tam sami młodzi, piękni, szybkie samochody, supermieszkania i fruuu - do przodu, jedziemy. Na szczęście zawodowo ta starość mi tak nie dokucza, teraz na przykład w Teatrze 6. Piętro gramy z Piotrkiem Fronczewskim "Słonecznych chłopców", dwóch starych estradowców - czyli trochę sami o sobie - opowiada KRZYSZTOF KOWALEWSKI, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie.

Denerwował się pan przed tą premierą?

- No, muszę pani powiedzieć - nie spodziewałem się, że taka przygoda jeszcze mi się przytrafi. Prawie 78 lat i debiut!

Udzielił pan wywiadu rzeki Juliuszowi Ćwieluchowi. "Taka zabawna historia" właśnie się ukazała.

- Pytający zdobył moje zaufanie. Mógłby być spowiednikiem, na pewno zrobiliśmy razem ładny rachunek sumienia, ale po rozgrzeszenie to już nie występowałem. Bo też i on nie starał się mnie rozbebeszać na siłę. Tylko czasem mówił: "Umyka mi pan".

Na przykład wtedy, kiedy rozmawialiście o dzieciństwie?

- Niektóre wspomnienia wracały łatwiej, inne - te, których do siebie wcale nie zapraszam, a same przychodzą - sprawiały mi trochę kłopotu. Coś w życiu zauważyłem, zapisało się we mnie, a Juliusz to wydobywał. Musiałem z nim wrócić do samego początku.

Na Nowogrodzką 25, do domu, w którym się pan wychowywał.

- To był dobry dom, w którym mieszkała porządna, kochająca się rodzina. Tylko że, niestety, nie mogło to trwać zbyt długo.

Kiedy wybucha wojna, ma pan dwa lata. Tata - Cyprian Kowalewski, przed wojną podporucznik Wojska Polskiego. "Mam tylko jedno związane z nim wspomnienie. Czasem nawet myślę, że może to był sen. On siedzi na ławce i czyta gazetę. Za nim, w tle, wściekle czerwony dystrybutor paliwa z ręczną pompą. A ja bawię się w piaskownicy. Tyle".

- W 1939 roku został zmobilizowany, trafił do niewoli sowieckiej. Został rozstrzelany w Charkowie.

Zostaje pan z mamą Elżbietą Kowalewską, aktorką, która korzysta czasem z nazwiska Czahurska. Jeszcze pan nie wie, że panieńskie nazwisko mamy to Herszaft i że jest Żydówką. I że pan też jest Żydem.

- I długo się nie dowiem.

Jak to możliwe?

- Mama miała dobry wygląd, byliśmy po aryjskiej stronie.

Jej rodzice, pańscy dziadkowie Szabtai i Ita wraz z częścią rodziny zginęli najprawdopodobniej w Treblince.

- Bardzo mnie chroniła, odsuwała ode mnie to, co trudne. Dowiedziałem się dopiero w Kielcach, gdzie trafiliśmy po powstaniu warszawskim. Mama powiedziała mi to dzień po pogromie kieleckim.

Jak?

- Nie pamiętam, ale pewnie zaczęła od "Krzysztofie". Kiedy poruszała ze mną zasadnicze kwestie, właśnie tak mówiła. Pamiętam, jak któregoś dnia jechaliśmy gdzieś taksówką, ja, ona i jakaś jej znajoma. Coś im rozemocjonowany opowiadałem i w trakcie tej rozmowy powiedziałem do niej: "I, kurwa, wie pani ". Już w domu poprosiła mnie do siebie: "Krzysztofie, dziś w taksówce omal przez ciebie nie zemdlałam".

A kiedy mówiła do pana o sprawach mniej zasadniczych?

- Wtedy byłem "Krzysiem".

Wśród wielu pańskich mocnych, pełnych różnych emocji opowieści w książce mnie najbardziej wzrusza fragment, gdy wspomina pan mamę, która czytała - a właściwie odgrywała - panu w czasie okupacji "Trzech muszkieterów". I jeżeli ktokolwiek uważa, że pan dziś dobrze czyta audiobooki, to właśnie dzięki jej czytaniu.

- W czasie wojny dostałem od właściciela naszego domu w prezencie książkę - "Serce" de Amicisa. I nie mogłem przebrnąć. Zbyt tragiczne i trudne.

Wtedy?! Trudniejsze niż scena, o której opowiadał pan w książce: trwa powstanie, wchodzi pan z mamą do bramy i widzi kawałki mięsa. Jest pan głodny, więc rzuca się, żeby je zbierać, a mama tylko pana odciąga, bo tam, gdzie uderzył pocisk, był w pobliżu szpital dziecięcy?

- To, co widziałem dookoła, było częścią rzeczywistości. To, co w książce, musiałem sobie wyobrazić. Widocznie mózg nie mógł już więcej tych okropności przetrawić. Więc czytała mi mama. Ona w ogóle była wtedy niesamowita. Nie tylko nas ukrywała, dbała o mnie, zarabiała szmuglem, ale angażowała się też w konspirację. Za to wszystko można było wtedy dostać karę śmierci. I bardzo wiele przeżyć z tamtego czasu do niej później wracało.

A wy po wojnie wróciliście na Nowogrodzką. Nie lubił pan tego adresu.

- Choroba matki, stwardnienie rozsiane, depresje

Jej próba samobójcza.

- i moje niepoukładane życie osobiste. To wszystko naraz jakoś mnie do tamtego miejsca nie przywiązało. Tyle lat chciałem stamtąd uciec Dopiero jakaś szalona chyba determinacja, długo po śmierci mamy, sprawiła, że się udało.

To trochę tak jak ze szkołą aktorską. Mama odradzała panu ten zawód.

- Bo wiedziała, czym to pachnie. A ja byłem nieśmiałym chłopcem, z nauką też różnie szło Zrobiłem więc nie tyle na przekór jej, ile sobie. A kiedy nie zdałem za pierwszym razem i jeden z profesorów bardzo mnie zniechęcał do ponownego próbowania, powiedziałem sobie: kurwa, ja wam pokażę! Udało się, ale jakiegoś wielkiego przełomu nie było.

Mówił pan, że po studiach nie czuł się nadzieją polskiego teatru. Ale debiut w "Stawce większej niż życie" - w której zagrał pan esesmana, a potem reżyser stwierdził, że jest pan na tę rolę zbyt sympatyczny - filmowy w "Krzyżakach", pierwsze angaże w warszawskich teatrach świadczą o tym, że chyba zaskoczyło.

- Upłynęło trochę czasu, zanim odnalazłem się w zawodzie. Szkoła teatralna to było mozolne ociosywanie chropawej bryły, żeby wydobyć z niej jakiś kształt. Przecież ja po pierwszym roku chciałem to rzucić w cholerę! Ale samo zrozumienie, o co w tym wszystkim chodzi, przyszło w pracy. Korzysta się w niej z osobowości, bo przecież tylko z siebie można czerpać, próbuje się, zmaga - i w końcu przychodzi ten moment, kiedy zaczyna się układać własny sposób przekazywania roli, takie "aha, to w taki sposób mogę to pokazać" I trochę łatwiej już jest budować role. Ale potem przy każdym nowym zadaniu aktorskim zaczyna się od początku. Do dziś się zmagam. Za każdym razem cierpię. No, może nie za każdym - w "Hamlecie" gram teraz jednego z grabarzy. Mała rólka, więc nad nią się na szczęście specjalnie nie nacierpiałem. Ale na ogół ten stres jest ogromny, okres pierwszych prób to jest krótka minidepresja: nie wiem, co z tym zrobić, nic nie rozumiem, do dupy z tym wszystkim. Aż do obrzydzenia, człowiek się z tym ciska, aż przychodzi taka chwila, że "zaraz, zaraz, już chyba wiem, jak ten kawałek zagrać!"

Tak było ze sceną z "Misia", tą z ponownym wejściem Wesołego Romka?

- Pytają mnie czasem, jak zagrałem tę scenę, skąd miałem pomysł na taką minę i ton w zdaniu: "Zaraz zabiorą mnie do Tworek". A to samo przyszło.

U Stanisława Barei grał pan pierwszoplanowe role, po których dołączył pan do grona aktorów kultowych. Radiowym Sułkiem, typem nieprzesadnie sympatycznym, zdobył pan jeszcze większą popularność, estradowymi występami jeszcze ją wzmocnił. Jak to jest, że wielki tragik kojarzony jest głównie ze swoimi komediowymi kreacjami?

- Moje ego na tym jakoś specjalnie nie cierpi. A tego Sułka to ja nawet całkiem lubię. Ale to teatr był dla mnie zawsze najważniejszym miejscem. Zawodowo czuję się w pełni zaspokojony.

Żałuje pan jakichś niezagranych ról?

- Na szczęście byłem aktorem cały czas używanym, więc nie miałem na to czasu. Żałuję za to, że nie doszło do wystawienia jednej ze sztuk Milana Kundery - "Ocipienie", tytuł wymyśliła Agnieszka Osiecka. Wspaniała rzecz. Mieliśmy to zagrać z Bogusiem Łazuką, ale po kilku tygodniach prób ambasada Czechosłowacji powiedziała "nie". Uznali, że to zbyt prześmiewcza sztuka o bałaganie systemu.

A propos bałaganu. Mówił pan wcześniej o niepoukładanym życiu. Pierwsze małżeństwo z Kubanką Vivian - mówił pan o niej, że była kolorowym ptakiem, który nie za bardzo odnalazł się w szarym PRL-u. Później jej wyjazd, po którym został pan z dwójką małych chłopców - Cliffem, synem Vivian z pierwszego małżeństwa, i Wiktorem.

- Dziś mam prawie 80 lat i patrzę na to wszystko inaczej, ale wtedy nie dojrzałem do roli, w którą musiałem wejść. No i sobie radziłem - albo nie radziłem - jak mogłem. Nie wiem, czym zasłużyłem na takie wyróżnienie, prezent, jaki od życia teraz mam. Dziwne to strasznie.

Dziwne?

- No bo: należy mi się czy nie? A może w ogóle nie trzeba się nad tym zastanawiać, tylko przyjąć, że tak wyszło, bo nie mogło inaczej?

Z Agnieszką Suchorą są państwo małżeństwem od kilkunastu lat, córka Gabrysia jest już nastolatką. Mówił pan w książce: "Lubię się zdrzemnąć po obiedzie. I jak na chwilkę się wybudzę, to od razu szukam ich wzrokiem: Gaba jest, Agnieszka jest - i spokojnie zasypiam dalej".

- To bardzo przyjemny spokój.

"Nie ma nic bardziej ulotnego niż sukces w moim zawodzie. Dom Starego Aktora w Skolimowie jest pełen ludzi sukcesu. Jeśli sukces zawodowy nie jest podparty miłością, udanym życiem osobistym, to na koniec okazuje się, że jesteś kaleką. Opierasz się całe życie na jednej nodze, a to musi boleć".

- To też znak naszych czasów: tylu samotnych starych ludzi, którzy nikogo nie obchodzą Kiedyś i starość, i śmierć były bliżej. Starsi mieszkali z młodymi, babcia miała swój pokoik i było wiadomo, że niedługo tu między nami umrze, to było oczywiste. A teraz przestało, bo teraz oczywisty jest pęd ku temu, żeby być młodym, pięknym i nieśmiertelnym. Więc się tę babcię oddaje gdzieś, żeby tej śmierci ze zbyt bliska nie oglądać. Ja jej widziałem dużo, kiedy byłem mały, i może dlatego mnie tak nie przeraża jak młodych ludzi. A wie pani, że ja sam dopiero niedawno zacząłem dostrzegać swoją starość? Bardzo długo nie zauważałem, że przybywa mi lat. Teraz też łapię się na tym, że nie wiem, kiedy to wszystko minęło.

A czym dla pana jest starość?

- Tym, że już niektórych rzeczy nie mogę. I że to tak nagle się stało - jednego dnia jeszcze wszystko jest dobrze, a drugiego tego już nie wolno, tamtego nie wolno. Operacje, operacyjki, biologicznie się zużywam, na szczęście jeszcze nie do końca, ale to jest w starości najbardziej do dupy. Odpukać, umysł jeszcze domaga, ale też się czasem niepokoję, kiedy nie mogę sobie przypomnieć jakiegoś nazwiska - czy to już?

Na szczęście zawodowo ta starość mi tak nie dokucza, teraz na przykład w Teatrze 6. Piętro gramy z Piotrkiem Fronczewskim "Słonecznych chłopców", dwóch starych estradowców - czyli trochę sami o sobie. Bo w teatrze inaczej niż w filmie i serialach, do których mnie zresztą specjalnie już nie ciągnie, wciąż są jeszcze role do zagrania. Przed wojną mówiło się, że dobry teatr to taki, który ma pełną obsadę do zagrania "Wesela" Wyspiańskiego. Mój - gram tu od ponad 30 lat - Teatr Współczesny by temu podołał. Ja bym chyba zagrał Nosa, tego pijaczka. Dobrze, że chociaż w teatrze starość się uchowała.

Gdzie indziej jej nie ma?

- Polska to jest, proszę pani, w ogóle kraj bez starości. Starość tu odwołano. Jak pani włączy telewizor, to tam będą sami młodzi, piękni, szybkie samochody, supermieszkania i fruuu - do przodu, jedziemy. A stary tak szybko nie da rady, przeszkadza. Tylko dwaj dyżurni staruszkowie - oby grali jak najdłużej! - Witek Pyrkosz i Franek Pieczka godnie nas reprezentują. Na szczęście dramaturgia jest w staruszków bogata.

Dowiedział się pan czegoś o sobie podczas rozmów do książki?

- Niestety, na pewno nie zmądrzałem, to już mi nie grozi. Ale zdałem sobie sprawę z tego, że uczestniczyłem chyba w ciekawej fabularyzowanej opowieści z zaskakującą dla mnie samego puentą. Z tego, że udało mi się mimo różnych błędów iść przez życie, bo starałem się odpędzać od siebie to, co złe. I jakim jestem - mimo to albo dzięki temu - szczęściarzem.

Mija pan czasem Nowogrodzką?

- Czasem. Kiedy przejeżdżam przez Śródmieście, to nawet zwalniam, zaglądam w bramę. Ale niechętnie. Na podwórku dozorca wyznaczył miejsca na zieleń. W jednym zasadził kasztan. Przyjął się tam.

To zupełnie odwrotnie niż pan. Za to ten dom tonie w zieleni.

- No właśnie.

**

Krzysztof Kowalewski - ur. w 1937 r. w Warszawie, aktor filmowy, teatralny i kabaretowy. Sam uważa, że największe role znalazł w Teatrze Współczesnym, którego aktorem jest od ponad 30 lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji