Artykuły

Nazbyt miło

"Glengarry Glen Ross" w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Życiu.

Świetna obsada aktorska, ale reżyser nie trafił w klimat sztuki Mameta. To mogło być wydarzenie - w końcu to polska prapremiera najlepszej, nagrodzonej Pulitzerem sztuki Davida Mameta. Cóż z tego jednak, skoro ealizatorzy "Glengarry Glen Ross" w warszawskim Teatrze Powszechnym robią wszystko, żeby rzecz cala nie wytrąciła nikogo ze stanu błogiego samopoczucia.

Mam jeszcze przed oczami te obrazy. Wielki Jack Lemmon jako starzejący się sprzedawca jak o przetrwanie walczący o zachowanie pracy, fenomenalny Al Pacino w roli handlowca, który do końca zgłębił reguły gry w tym wyścigu szczurów, a mimo to udało mu się zachować twarz. I jeszcze Ed Harris, Kevin Spacey, Alan Arkin w partiach nie do zapomnienia. W znakomitym filmie Jamesa Foleya, opartym na tym właśnie dramacie, już nie było ludzi, a tylko ludzkie strzępy. Rozpacz i absolutna degrengolada. I brak nadziei, że przyzwoitość w ostatecznym rozrachunku ma jednak jakiekolwiek szansę.

Miło o świecie grozy

"Glengarry..." to sztuka okrutna. Wymaga zanurzenia się w świat cyników i kanalii oraz próby zrozumienia, jak oni myślą i co czują. Trudno robić według niej spektakl, bo siłą rzeczy jest się narażonym na porównania z filmem Foleya, wielkimi rolami Lemmona i Pacino. A jeśli już ktoś się na to zdecyduje, nie może zatrzymać się w połowie drogi i mrugając okiem do widowni przypominać jej, że to tylko teatr i w gruncie rzeczy nie ma się czym przejmować. Bo jest. Bo to jest także o nas. O ludziach, którzy "pożerają się", aby przeżyć do jutra. Tymczasem w Teatrze Powszechnym jest bardzo miło. Z głośników leci amerykańska muzyczka, panowie popijają kawę z tekturowych kubków - też madę in USA. Gadają głośno, zamaszyście gestykulując i co chwila soczyście sobie bluzgną. Gdyby ktoś nie znał tekstów Mameta, pomyślałby może, że to niezbyt wysokich lotów kabaret, ciąg dwójkowych scenek bez wyraziście zarysowanej pointy. Wyparowała groza płynąca z każdej niemal repliki, ukryta gra w to, kto kogo przechytrzy. Być może reżyser Tadeusz Bradecki pragnął pokazać zmęczenie bohaterów ich podłą egzystencją. Nie wyszło. Widać za to jak na dłoni znudzenie każdym wypowiadanym słowem i przeświadczenie - kompletnie sprzeczne z utworem Mameta - że absolutnie nic od tego zależy.

A przecież w "Glengarry..." słowa to broń oszustów. Służą do tego, by pod płaszczykiem głośno manifestowanej przyjaźni wmanewrować partnera w sytuację bez wyjścia. Mam wrażenie, jakby Bradeckiemu świat opisywany przez amerykańskiego pisarza tak bardzo mu się nie podobał, że aż postanowił w kontrze doń opowiedzieć własną historię. O czym ona jest? Może o elokwentnych facetach i ich fantazyjnych garniturach, bo grozy nie ma w niej za grosz. A może reżyser, człowiek kulturalny, który z takimi jak bohaterowie "Glengarry..." na pewno nie chciałby mieć do czynienia, postanowił tak zainscenizować ten dramat, by pozostać obok i broń Boże nie ubrudzić sobie rąk.

Prawdopodobnie to samo doradził wykonawcom, którzy najczęściej powielają role zagrane dużo wcześniej i to zazwyczaj nie jeden raz. I prawie wszyscy, jak jeden mąż, są obok. Krzysztof Stroiński jest obok Jamesa Lingka, grając zagubionego zastraszonego safandufę o błędnym spojrzeniu i zwichrzonej czuprynie. Szymon Bobrowski jest kompletnie obok Johna Williamsona i swym zwyczajem czyni z niego człowieka bez żadnych właściwości. Zygmunt Sierakowski jest obok, więc nie wychodzi poza stereotyp policjanta z amerykańskich popołudniowych seriali.

Obok jest Piotr Machalica, bo jako twardziel Richard Roma ogranicza się do zmian tonacji głosu i złowrogiego marszczenia czoła. I, co najbardziej zaskakujące, obok jest Zbigniew Zapasiewicz, choć wydawało się, że warto robić "Glengarry...", by właśnie on mógł zagrać starego Shelly'ego.

Zelnik i Kaczor!

I tylko dwóch aktorów nie popatrzyło z wyższością na swych bohaterów, nie poczuło, że tak właściwie to im nie wypada grać takich bydlaków. Jerzy Zelnik dał mocny portret bezwzględnego cynika, który dla zysku sprzedałby pewnie własną matkę - odrażająca figura.

Najlepszą rolą spektaklu, zagraną bez wszechobecnego tu bezpiecznego dystansu, jest George Arronow Kazimierza Kaczora. To już nie człowiek, a pozbawiona kształtu ludzka galareta. Nie mówi, a mamrocze coś pod nosem, powtarzając zasłyszane przed chwilą zdania. Strach dosłownie pęta mu ruchy. Kazimierz Kaczor gra to bezkompromisowo. Aż szkoda, że inni nie podejmują tego samego tonu.

Dlatego kulturalny spektakl kulturalnego reżysera to kulturalny teatr bez właściwości. A właściwie wieczór na przyjacielskich pogawędkach, bo teatr chyba jednak jest gdzie indziej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji