W białym świetle szabasowych świec
Cóż, zobaczyłem wreszcie "Sztukmistrza z Lublina" we wrocławskim Teatrze Współczesnym! Skąd to westchnienie, podkreślone użyciem przysłówka "wreszcie"? Otóż westchnąłem bynajmniej nie dlatego, że Telewizja Polska już kilka razy - w programie ogólnopolskim i regionalnym, w "Pegazie" pani Szczęśniak i w "Brawo" pani Pietkiewicz - reklamowała ten spektakl, a ja piszę o nim dopiero teraz. Czasami to ja pierwszy informowałem swoich czytelników, chociaż dysponuję wolniejszym środkiem przekazu. Ale tym razem los sprzysiągł się przeciwko mnie (a tym samym i - poniekąd - przeciw państwu). Stąd westchnienie - nie tyle jako wyraz zawiści, ile ulgi, że los udało się przechytrzyć. A było tak: najpierw poczta (ciężko doświadczana przez zimę, jak mówią panowie i panie z telewizyjnego okienka - jedynego, które w moim domu nie pokryło się szronem), a więc najpierw poczta dostarczyła mi zaproszenie na premierę z kilkudniowym opóźnieniem, potem miejsc nie było na widowni, a gdy się w końcu udało je zarezerwować, to okazało się, że do Wrocławia (nawet do Wrocławia) dojechać trudno, tak aby zdążyć na spektakl, bo część pociągów odwołana, a pozostałe opóźnione. Raz nawet prawie pojechałem: skład podstawiono (nie był to pociąg przelotowy), siedziałem - wraz z tłumem podróżnych - w wagonie, którego drzwi się nie domykały, aleć gdy do pierwotnego (godzinnego) spóźnienia doszło dalsze trzydzieści minut, wyszedłem na peron, aby zobaczyć, czemu to pociąg nie rusza. Nie ruszał, bo ruszyć mógł tylko cudem - w składzie brakowało lokomotywy.
Tak więc wyglądało na to, że na "Sztukmistrza" sztuka się dostać. Przynajmniej z Opola. W końcu, jak już państwo wiecie, spektakl obejrzałem. Czy jednak westchnie nie, które wydobyło się z ust sprawozdawcy, nie tłumaczy się całkiem inaczej? Mianowicie: tyle zachodu na nic. Otóż nie. Spektakl nie jest marniutki, warto go zobaczyć. Chociaż nie ma w nim wielkich ról, a co najwyżej zrobione poprawnie, z kulturą (i to nie wszystkie). Ale bo zespół Teatru Współczesnego po przymusowym odejściu Kazimierza Brauna - rozpadł się, znijaczał. Kilku czołowych aktorów przeszło do "konkurencji". A pozostali nie bardzo umieli odnaleźć się w repertuarze, zaproponowanym przez nowego dyrektora, Jana Prochyrę. Sztuki lżejsze - komedie i farsy - miały przyciągnąć na Rzeźniczą nową publiczność, gdyż Teatr nagle znalazł się w społecznej próżni. Aliści okazało się, że prawdziwy sukces frekwencyjny przyszedł wtedy, gdy na scenę weszła dobra literatura.
Wiadomo, czytelnicy lubią Singera. Bo kochają dziwne historie, skomplikowane - acz zgrabnie opowiedziane - fabuły. Singer zaś jest mistrzem narracji. Wbrew nowatorom prozy - zmierzającym ku esejowi, komplikującym kreowanie świata przedstawionego - nie wyrzekł się opowiadania losu bohaterów. Mało tego: za nic ma ustalenia teoretyków powieści realistycznej, odrzuca kategorię "typowości". To znaczy, respektuje ją, gdy idzie o przedstawienie tła, kolorytu lokalnego. Natomiast przy wyborze bohatera kieruje się zasadą sensacyjnego dziennikarstwa: jeśli pies pogryzł człowieka - to nie jest wiadomość, jeśli człowiek pogryzł psa - tak, to jest wiadomość. I kreśli w swoich opowiadaniach i powieściach fascynujące życiorysy, z lubością pochyla się nad przypadkiem, który odmienia życie człowieka. I dowodzi, że - choć każdego z nas inaczej doświadcza Przypadek - wszyscy jesteśmy podobni w dążeniu do poznania sensu własnej egzystencji.
Zatem Singer mógł być magnesem. Ale nie zapewniał sukcesu, o czym przekonują inscenizacje "Sztukmistrza z Lublina" i w Radomiu, i w warszawskim Teatrze Popularnym. Twórcom wrocławskiego przedstawienia udało się jednak zachować klimat pierwowzoru, przekazać jego myśl. Rzecz o tyle trudna, iż powieść Singera pełna jest subtelnych rozważań o naturze życia i świata, z samej swej istoty nie sprzyjających uscenicznieniu. Michał Komar (adaptacja) i Jan Szurmiej (opracowanie tekstu) generalnie mieli dobry pomysł: postanowili nakładać na siebie miejsca "akcji zewnętrznej" (co uchroniło inscenizację przed nużącym opowiadaniem epizodu po epizodzie), zaś sceny w bóżnicy uczynić - przynajmniej częściowo - ekwiwalentem "filozofujących rozważań". Dobrze służy ustawieniu sprawy sztukmistrza włączenie do tekstu Singera przypowieści o linoskoczkach, wyjętej z "Dybuka" Szymona Anskiego: nadaje ona linoskoczkostwu Jaszy Mazura wymiar moralny - od razu, niemal od pierwszej sceny, co uczytelnia przewodnią myśl przedstawienia. W inscenizacji znalazły się również pieśni - ze słowami Agnieszki Osieckiej i muzyką Zygmunta Koniecznego. Partie wokalne, zatrzymując akcję, sprzyjają refleksji, zaś partie instrumentalne (z taśmy) podnoszą temperaturę wielu scen, otaczają niepowtarzalną aurą zmagania się Jaszy ze swoim losem.
Nieposkromionemu indywidualizmowi sztukmistrza przeciwstawiona zostaje słodka tajemnica wspólnoty, która rodzi się "w białym świetle szabasowych świec". To kontrapunktowe zestawienie wyznacza zarazem zasadę kompozycyjną pierwszej części spektaklu. W części drugiej Jan Szurmiej, inscenizator, wprowadził postać kataryniarza. Poprzez podwórzową balladę tym razem przemówi Przeznaczenie: musi dojść do upadku Jaszy. Nie tyle jako sztukmistrza, ile jako człowieka. Linoskoczek pozna wreszcie, czym jest pokora i co jest prawdziwą sztuką; zrozumie, co to znaczy oderwać się od wspólnoty, z której się wyrosło, od jej wiary. Na scenę powraca menora, siedmioramienny świecznik i białe światło świec. Jasza Mazur, iluzjonista i linoskoczek, wykonuje swoje "psychiczne salto": zamurowując się na podwórzu własnego domostwa, staje się Jakubem Pokutnikiem.
Niestety, twórcy inscenizacji, w generaliach dochowując wierności Singerowi, w szczegółach (i to ważnych) dość często niepotrzebnie odchodzili od oryginału. A skoro i aktorstwo nie jest najwyższego lotu - to czy rzeczywiście wrocławski "Sztukmistrz z Lublina" jest tak interesującym spektaklem, za jaki uchodzi? Jest. Duże wrażenie robią sceny zbiorowe (inscenizacja, reżyseria i choreografia - Jan Szurmiej), wciąga klimat przedstawienia, jego egzotyka (dekoracje - Wiesław Olko, kostiumy - Irena Biegańska). Jeszcze raz okazuje się, że odchodząca kultura wyraźniej prezentuje swoją wartość; ba, może nawet hipnotyzować.
Maciej Tomaszewski, grający postać tytułową, budzi sympatię i jako "nosiciel" idei utworu, i jako wykonawca akrobatycznych i prestidigitatorskich sztuczek. Chociaż mniej przekonuje w scenach wymagających psychologicznego aktorstwa, potrafi przykuć uwagę widzów - od prologu aż po epilog; od sceny, w której płomienie dają się łykać, nie parząc ciała ani duszy, aż po finałową pieśń, w której ogień zyskuje metafizyczny wymiar.