Sztukmistrze z Rzeźniczej
TRUDNO o większą przyjemność dla recenzenta od tej, której doświadcza, kiedy trafia na przedstawienie pozwalające mu zapomnieć o tym, że jest recenzentem. Staje się wówczas widzem jak inni. Przestaje myśleć o tym, jak to jest skonstruowane, nie zastanawia się nad ideą reżysera, nie analizuje gry aktorskiej, nie notuje potknięć, tylko chłonie przedstawienie zmysłami, umysłem, całym sobą, poddaje się magii teatru. Zdarzą mi się to rzadko i coraz rzadziej. A gdy się zdarza, wiem na pewno, że albo natrafiłem na dzieło wielkiej rangi artystycznej, albo na teatr wyjątkowo współbrzmiący z uświadomionymi lub nie uświadomionymi mymi potrzebami. Może być zresztą i tak i tak, pomiędzy tymi skrajnościami jest przecież wiele stanów pośrednich. To nie takie ważne. Ważne, iż wtedy uczestniczę w teatrze - przynajmniej dla mnie jednego - żywym. Uczestniczę, a nie gapię się, przyglądam, analizuję, punktuję, sumują plusy i minusy
Właśnie jestem pod wrażeniem takiej rzadkiej - jak powiedziałem -przygody. Przeżyłem ją 17 grudnia we wrocławskim Teatrze Współczesnym podczas przedstawienia "Sztukmistrza z Lublina" Isaaka Bashevisa Singera, wybitnego, acz do niedawna mało znanego żydowskiego pisarza, który urodził się i dożył wieku dojrzałego w Polsce, potem przepadł w wielkim świecie, a ostatnio - namaszczony Noblem - powrócił tu triumfalnie swoimi dziełami. Premiera we Współczesnym - poprzedzona wydaniem niektórych utworów, esejami o pisarzu, wywiadami - to już nie powrót, to potwierdzenie żywej obecności.
"Sztukmistrz z Lublina" to jedna z kluczowych powieści Singera. W warstwie fabularnej jest to opis dosyć burzliwego żywota utalentowanego Żyda z polskiej prowincji, któremu się marzyła kariera w szerokim świecie. Jasza Mazur jest malowniczą postacią. Można się w nim dopatrywać rysów i Don Juana, i Fausta, i Peer Gynta, a szukając bliżej moglibyśmy w nim dostrzec (lub w nie-go wmówić) demonizm Pana Twardowskiego i fantazję Kmicica, wszystko to zresztą specyficznie przeobrażone, bo głęboko osadzone w żydowskiej tradycji, zarówno tej najstarszej, sięgającej judejskich korzeni, jak i w nowszej, zabarwionej chasydzkim kolorytem lokalnym. Prościej wszakże powiedzieć, że Jasza Mazur, choć szczegółowo sportretowany i umieszczony w dokładnie skonkretyzowanym miejscu i czasie, to postać symboliczna, ponadczasowa, a nawet ponadkulturowa. Z Jaszą może się utożsamić każdy człowiek, który marzy, kocha, popełnia czyny chwalebne i naganne, prowadzi mniej lub bardziej grzeszne życie, ale na dnie duszy nosi jakiś metafizyczny niepokój, zazwyczaj tłumiony, acz w pewnych okolicznościach wybuchający to bluźnierezytn buntem, to namiętnymi pytaniami o sens życia, o własną tożsamość, o wartości, o swoje korzenie. Droga życia Jaszy przez życie ma różne etapy. Jest w niej etap zaślepionej pewności siebie i pychy, jest etap wielkiego zwątpienia, jest etap dramatycznego buntu i etap który można by określić jako powrót syna marnotrawnego. W postać tę, jej dzieje, otoczenie, Singer wpisuje mnóstwo różnorodnych treści, jakby starał się w jednym dziele pomieścić swoje własne zmagania ze sobą, wadzenia z Bogiem, metafizyczne łamańce, a także wszystkie sentymenty, wzruszenia młodości, wspomnienia miejsc i ludzi, których już nie ma, nigdy się nie odrodzą w dawnym kształcie - ich ostatnim azylem jest pisarz, jego żywa pamięć i wrażliwa wyobraźnia. Ten swoisty koktajl literacki jest dostępny we wszystkich subtelnościach raczej tylko niektórym smakoszom. Powieść na ogół ,,się podoba", rzadziej jednak porusza, jak wielu poruszają takie - powiedzmy - "Dziady". Po prostu czytelnikowi dość trudno przychodzi dobranie właściwego klucza do tej lektury.
Można powiedzieć, że przedstawienie Jana Szurmieja w Teatrze Współczesnym to właśnie taki klucz, otwierający drzwi do świata zamkniętego w tym dziele, do wyobraźni i myśli autora. Co zdaje się zamazane w powieści, rozjaśnia się na scenie, co skryte, wydobywa się na widok. Na pewno - jak w każdym przekładzie utworu literackiego na obrazy, dźwięki, gesty i działania aktorskie - zwiększonej wyrazistości jednych elementów towarzyszą straty w innym miejscu. Wydaje się jednak, że w tym wypadku straty są stosunkowo małe, gdyż za tę cenę obcujemy w pełni z tym, co jest sednem, samym jądrem utworu.
To sedno ukryte jest w matcie, które przytaczam w całości:
"Cadyk: - Pewnego razu do Międzybuża przybyli kuglarze, którzy na ulicach pokazują sztuki. Przeciągnęli linę nad rzeką, a jeden z nich chodził po linie nad nurtem. Aby widzieć te cuda, zbiegła się gawiedź z całego miasteczka. I przyszedł także święty Bal-Szem i stanąwszy pośród ludu przypatrywał się linoskoczkowi. A uczniowie Bal-Szema wielce dziwili się, że chce na te sztuki spoglądać. Wtedy święty mąż rzekł: - Przyszedłem zobaczyć jak to człowiek przechodzi nad głęboką przepaścią. A teraz myślę: - Gdyby człowiek tyle pracował nad swa duszą, ile ów nad zręcznością ciała, to ponad jakże głębokimi otchłaniami mogłaby wędrować dusza po cieniutkiej nitce życia"
I oto na scenie rozgrywa się misterium. Jego tematem jest los człowieka, linoskoczka na cieniutkiej nitce życia. Postać wykreowana na bohatera misterium jest na tyle ciekawa, by skubić uwagę gawiedzi, a na tyle pospolita, by z jego przeżyciami i czynami mogli sie utożsamiać zwykli ludzie. Co prawda nie każdy z nich potrafi wyjść z zamkniętej skrzyni, kochać naraz kilka kobiet lub potykać ogień, ale każdy w niniejszym lub większym stopniu bywa w sytuacji emigranta uciekającego przed samym sobą, każdy zna doświadczenie życia bezrefleksyjnego, jednostronnego, każdemu zdarza się długo nie wiedzieć albo i wcale się nie dowiedzieeć kim się jest naprawdę.
Misterium jest wpisane w scenę przedstawiającą modły pobożnych Żydów w synagodze. Nie wiem jak się ten obraz ma do rzeczywistych obrzędów religijnych, ale jest on bardzo sugestywny, wzniosły i bardzo ludzki zarazem, emanuje dostojeństwem i - po prostu - pięknem, pewną egzotyką a zarazem czymś jakby dobrze znanym (mimo że się to ogląda po raz pierwszy). Dotyka to tej samej struny wrażliwości, co obrzęd w "Dziadach". Coś, czego nie udaje się każdemu doczytać u Singera, udaje się zobaczyć. Ba, nieomal dotknąć w teatrze. Wszystkie sceny obrzędowe przedstawienia odznaczają się nie tylko urodą, ale i osobliwą mocą. Ogromną, nawet chyba decydującą rolę odgrywa tutaj muzyka. Taka muzyka to wydarzenie, niezwykłej miary wydarzenie. To co skomponował Zygmunt Konieczny jest dziełem samym w sobie. W przedstawieniu zaś podstawowym organizatorem emocji widza. Rzadko w teatrze dramatycznym muzyka jest tak ważna i tak nośna jak w tym przypadku.
W przedstawieniu cały czas przenikają się, nakładają lub dopełniają dwa plany. Na oierwszym są owe sugestywne sceny z synagogi, na drugim rozgrywają się różne epizody z życia Jaszy Mazura. Pozwala nam to bezustannie mieć świadomość jakby wielowymiarowości człowieczego losu działania, każdego czynu; codzienność zostaje nasycona metafizyką.
Zdarzyło się w 1986 roku we Wrocławiu w teatrze któremu w poprzednim sezonie nie wiodło się szczególnie, że oto w pracy nad przedstawieniem "Sztukmistrza..." spotkało się w twórczym współdziałaniu kilkudziesięciu ludzi. I ta praca ich zintegrowała w rozumiejący się zespół. Z pewnością ważną rolę odegrał tutaj reżyser i inscenizator Jan Szurmiej. Mógł też aktorów porwać i "zaczarować" temat tego dzieła, w którym odwzorowują się także różne kompleksy drążące ludzi z Rzeźniczej. Skutek w każdym razie jest taki, że powstało przedstawienie o wielkiej sile oddziaływania, świetnie zorganizowane, dobrze zagrane.
Jak Jasza Mazur, bohater Singera, szamocząc się w życiu walczył - bo nawet nie dążył - tylko w końcu walczył o nadanie mu sensu: tak pewien rodzaj walki stoczył zespół wykonawczy, by dowieść - może nie tylko widzom - że jest zespołem twórczym, zdolnym do powołania teatru ż y w e g o. Widać to nie tylko w dokonaniu brawurowego Macieja Tomaszewskiego, odtwórcy roli tytułowej, który sprawne i rzetelne aktorstwo wsparł - specjalnie wyćwiczonymi - umiejętnościami cyrkowymi (połykanie ognia, sztuczki iluzjonistyczne, akrobatyka, żonglerka) widać to też nie tylko u Zdzisława Kuźniara - natchnionego Kantora, czy u skupionej Elżbietv Golińskiej i kilku innych bardziej eksponowanych wykonawców, ale także na dalekich planach i w epizodach, w dokonaniach aktorów wszystkich pokoleń. Ile wyrazu jest w niemym wejściu Krystyny Paraszkiewicz (Kataryniarz) a jak obecna potrafi być - ukryta w tłumie - Wanda Węsław. Niektórzy aktorzy, znani z "solowych ról" granych z powodzeniem na tej scenie, są wtopieni w duże zespoły, czy to bandy z Piasków, czy w chór chasydów. Nie zawsze to satysfakcjonuje takich wykonawców, ale tutaj odnosi się wrażenie, że jest zupełnie inaczej. Mają po prostu poczucie współuczestnictwa w tworzeniu dzieła teatralnego niepospolitego formatu. To też jest jedna z przyczyn, dla których zespół chasydów jest tak porywający i fascynujący. Odnotujmy, że tworzą go: Bolesław Abart, Mirosław Bednarek, Andrzej Bielski, Grzegorz Górny, Zbigniew Górski, Anchzej Galla, Cezary Karpiński, Andrzej Kowalik, Medard Plewacki, Marcin Rogoziński, Piotr Tokarz,, Jan Wojciech Krzyszczak. Odnotujmy też debiuty studentów PWST, debiuty, które przynoszą zaszczyt Marii Kieszkowskiej, Danucie Malinowkiej, Aldonie Struzik, Edwinowi Bażańskiemu, Tomaszowi Hudźcowi, Dariuszowi Lechowi, Teofilowi Koszowi, Pawłowi Wiśniewskiemu i Jackowi Krautforstowi, choć nie grają tu rzucających się w oczy postaci, każdy wnosi swój wymierny wkład w sukces całego przedsięwzięcia.
Bo że jest to sukces teatru nie ulega wątpliwości. Jest to sukces w pełni doceniany przez publiczność. Nie jest i nie będzie, łatwo o bilety na to przedstawienie. Tym bardziej namawiam, żeby nie przegapić tej okazji zobaczenia w teatrze czegoś , co jest ewenementem, wydarzeniem.