Artykuły

Dziady. Dramatycznie długie

"Dziady" w reż. Natalii Korczakowskiej w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Dziady, Majdan, Putinowskie zakusy - na jednej scenie? Wszystko pięknie, ukraiński klucz do odczytania dzieła Mickiewicza broni się nieźle. Tylko po co w tym wszystkim jeszcze zestrzelony cywilny samolot? Akrobacje? Kombinacje? Stewardesy? O jeden samolot za dużo, o godzinę za długo. I tak premiera w Teatrze Dramatycznym staje się przykładem, jak ciekawy pomysł utopić w powodzi ozdobników.

Z "Dziadami" w reż. Natalii Korczakowskiej jest problem. Duży.

Bo TAK: celnie dobrany współczesny kostium, nowatorska forma, ciekawe tropy, pomysłowe trawestacje. Świetna muzyka, sporo dobrze zagranych ról (fantastyczny Konrad, inne postacie też wypadają interesująco). Sporo przemyślanych scen, choreograficznie dopieszczonych. Czasem uczta dla oka i ucha. Naprawdę.

Teraz na NIE: niemiłosiernie rozciągnięte w czasie, nieczytelne zabiegi, niejasne odniesienia, niestrawne dłużyzny. No i ten samolot... Kompletny niewypał, jeszcze tylko smoleńskiej brzozy brakuje, bo właściwie czemu nie. Gdy dodamy jeszcze dekompozycję tekstu, przemieszczanie jego partii w spektaklu, rozłożenie na różne postaci, których zewnętrzny anturaż nie jest oczywisty - efekt staje się nużący, "Dziady" zamieniają się w łamigłówkę (bo kto jest kim i po co? stewardesa to duch, anioł czy diabeł? nie, diabłem jest raczej pani w garsonce...).

A tymczasem Mickiewiczowski tekst umyka.

Co za dużo, to niezdrowo

Jak wiadomo, wszystko co w nadmiarze, może zmęczyć. I właśnie to jest problemem białostockiej inscenizacji. Reżyserka chciała zmieścić za dużo, rozciągnęła spektakl w czasie (około 3,5 godz.) i - używając terminologii, spójnej z kałasznikowem wykorzystywanym na scenie - strzeliła sobie w stopę. Nadmiar i znużenie drastycznie przytłacza bowiem to, co w przedstawieniu wartościowe. A takich partii jest całkiem sporo, gdyby więc go tylko mocno skrócić i z nadmiaru oczyścić (czy też zrobić wariację na temat "Dziadów"?) - mielibyśmy może do czynienia, kto wie, z ciekawą interpretacją. Potencjał jest. W takiej postaci jak obecna jednak - trudno go dostrzec i docenić.

Zwłaszcza że na premierze (związanej z jubileuszem 70-lecia teatru) widzowie dostali jeszcze półtoragodzinny wstęp, pełen przemów, wdzięczących się decydentów, tanecznych i filmowych wstawek, co w sumie, wraz ze spektaklem oznaczało blisko 5 godzin. Zdecydowanie za dużo. Po przerwie teatr dramatycznie opustoszał, widzów wyszła prawie połowa. Co dobrze spektaklowi nie wróży.

Konotacje z Ukrainą

To, że trzeba "Dziady" nieustannie odczytywać na nowo, jest rzeczą bezdyskusyjną. W XXI wieku trudno pochylać się nad Mickiewiczowskim dziełem odzianym w kostium sprzed dwóch stuleci. "Dziady" są nośne, potrafią brzmieć żywo, trzeba znaleźć do niego tylko współczesny klucz. I Korczakowska taki klucz znalazła.

Odczytała "Dziady" poprzez wydarzenia na Ukrainie, odrodzenie imperialistycznej polityki Rosji, młodość, walczącą o wolność. Więzieni filomaci mogą przypominać walczących na kijowskim Majdanie. I nie jest to nadużycie, wspólne konotacje są, wystarczy się wsłuchać w Mickiewiczowski tekst, by stwierdzić, że w nowej rzeczywistości może on zabrzmieć zaskakująco trafnie.

Gdy ks. Piotr (ciekawy Marek Tyszkiewicz) ma wizję, patrzy na śpiących na ziemi młodych zakapturzonych ludzi (obrońcy Majdanu), padają frazy: "Pokolenie nasze zatracisz do końca (...) Gal sądzić będzie i umywa ręce, a krew spadnie na nas (...) Żołdak Moskal z kopiją przyskoczył i krew utoczył". Tekst sprzed blisko dwóch stuleci, brzmi trochę patetycznie, ale bynajmniej nie anachronicznie.

Przeszłość i teraźniejszość przenika się tu nieustannie, postaci z "Dziadów" mieszają się ze współczesnymi, osoby w dzisiejszych ciuchach mówią czystym językiem Mickiewicza. Multimedialne projekcje przenoszą nas w różne rzeczywistości, dając różne interpretacyjne tropy. Raz w tle pojawia się nakręcony na bagiennym uroczysku film, na którym więźniowie (wystylizowani trochę jak uczniowie z obrazu "Ostatnia Wieczerza", trochę jak upiorne truchła), siedzą nieruchomo przy stole ustawionym wśród drzew (ciekawa metaforyczna scena, niezwykle malarska).

Innym razem w tle pojawia się autentyczny film z internetu, na którym separatyści upokarzają nagiego człowieka na śniegu. W warstwie teatralnej Konrada pilnuje uzbrojony zamaskowany osobnik, przypominający separatystę i robiący mu zdjęcia. To jeszcze całkiem ciekawy pomysł, gorzej, gdy (tekstem duchów i aniołów z "Dziadów") Konrada zagadują kobiety w strojach stewardes i panie w ciemnych garsonkach asystentek. Po co? Dlaczego? Nie wiadomo.

I już mało istotne wydaje się być wyjaśnienie jednego z bohaterów, wskazującego na stewardesę (która za pomocą fluorescencyjnych świateł daje znaki), i mówiącego o niej: "Tak musi wyglądać anioł historii". Poza dezorientacją, niewiele z tego wynika.

Geniusz, kogut, szatan

Teatralna sceneria spektaklu jest niejednoznaczna. W jednej chwili może być miejscem tortur (zapadnia z wodą), za chwilę - to samo miejsce może być przestrzenią oczyszczenia, w której zrzuca się starą skórę.

Na początku spektaklu na ziemi wśród śmieci, fastfoodowych pudełek, leży związany Konrad, obok krzątają się stewardesy, panie w garsonkach z mopami. Konrad na śmietniku historii? Czy wśród resztek, jakkolwiek dramatycznie to brzmi, malezyjskiego samolotu? Znów niejasny, niespójny przekaz, wynikający z nadmiaru i przekombinowania. I tak jest co chwila, nieustanna ambiwalencja - czyste, przejmujące sceny zderzane są z tymi niezrozumiałymi.

Jednym z tych "czystych" miejsc w spektaklu jest Wielka Improwizacja. Konrada gra gościnnie Mateusz Król i robi to fantastycznie. Świetna dykcja, wielkie emocje, naturalność. Król szalenie trudny tekst wydaje się mówić z wielką łatwością. Co najważniejsze jednak - w improwizację można się zasłuchać, brzmi świeżo, może zaciekawić nawet tych słuchaczy, którzy od ekstazy i amoku Konrada podczas lektury trzymali się z dala. Konrad Króla wadzi się z Bogiem, jest i człowiekiem z przeszłości, i współczesnym młodym chłopakiem. Geniuszem chcącym władzy i czupurnym kogutem, aniołem i szatanem (świetna scena egzorcyzmów z udziałem ks. Piotra), więźniem z przeszłości i teraźniejszości, ale też pacjentem. W pewnym momencie już nie wiadomo, kim tak naprawdę jest Konrad - może być po prostu schizofrenikiem albo udręczonym człowiekiem w stanie psychozy, który na ścianie pisze: "Nieznośni są: sądy, gliny, media, szpital".

Koło historii

Ci, którzy dotrwają do drugiego aktu, mogą zobaczyć ciekawy zabieg inscenizacyjny. Oto na przechylającym się podeście, z którego prędzej czy później każdy się zsunie, pojawia się czereda rozmaitych postaci. Najpierw siedząca nieruchomo plecami do widzów kobieta (Swietłana Anikiej), czekająca na jakiekolwiek wieści o zaginionym mężu (plecy mówią wiele: strach, tęsknota, rozpacz, czekanie wygląda tak samo - czy to dwieście lat temu, czy teraz). Z boku przykuca Adolf (świetna rola Roberta Wasiewicza), który monotonnym tonem opowiada historię zaginionego (w "Dziadach" to Cichowski, ale opowieść brzmi tak, że może być to ktokolwiek inny zaginiony, dawniej czy później).

A potem na podest wdrapują się inni.

I senator, który w pewnym momencie nakłada czapkę radzieckiego oficera, przyjmuje charakterystyczną pozycję, butny kagiebista (ciekawy Sławomir Popławski). I jego poplecznicy, kłaniający się w pas. I jakaś pani z angielskim akcentem, która robi sobie słitfocie. I pani Rollinson (przejmująca Jolanta Borowska) rozpaczliwie szukająca syna. I zakapturzone postaci z Majdanu też próbują się na podest wczołgać i złapać za nogi salonowców. Za chwilę podest oblepiony jest ludźmi. A w samym środku jak wyrzut sumienia - czekająca kobieta i przytulający ją młody człowiek. Nad nimi rozmowy, salonowe ćwierkanie, interesy, komórki, fotki, papierosy. Co chwila ktoś spada.

Sklejone sceny m.in. z mickiewiczowskiego "salonu warszawskiego" oraz tych z komnat senatora - zyskują tak oto nowy groteskowy wymiar - podest wydaje się być jak koło historii, które się przekrzywiło, ale ciągle się toczy - jedni się wdrapują, inni się zsuwają w otchłań - wyrzuceni poza nawias, zapomnieni, beztrosko odtrąceni. Groteskowa, ciekawie rozegrana choreograficznie scena (choć też przydługa), przypomina historyczny fresk, pełen odniesień do współczesności. Choćby do obojętności świata wobec tego, co się dzieje na Ukrainie.

Ale zobaczy ją tylko ten, kto dotrwa do końca.

Podobnie jak scenę, w której ks. Piotr z butelkami i Konrad z nerwowym tikiem zasiadają w fotelach lotniczych. Moment, który mógłby być ciekawym punktem wyjścia do wariacji na temat "Dziadów" (kim byliby obaj dwieście lat po Mickiewiczu?) - tu jednak, w natłoku wszystkiego, nijak się nie klei.

********

"Dziady" w Teatrze Dramatycznym obejrzeć można: 28 września (godz. 19), 30 września (godz. 10), 1 października (godz. 10), 17-19 października (godz. 20)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji