Artykuły

Pochylanie głowy

O Festiwalu "Dramaty Narodów. Polski Dramat Romantyczny" w Krakowie pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

"Oryginalność jest to sumienność w obliczu źródeł" (Cyprian Kamil Norwid "O Juliuszu Słowackim. Lekcja III")

Nie pomogą żadne szamaństwa. Nigdy i nigdzie. Co za radość! Nigdy, w żadnym nadwiślańskim teatrze, żadnemu reżyserowi w dowolnym wieku i dowolnej płci nie pomogą ani kolorowe, fikuśnie migające żarówki, ani fatałaszki współczesności, ani biało-czerwone opaski udające opaski powstania warszawskiego, ani dżinsy, stringi, garnitury i saksofony... i jeszcze z milion podobnych bzdetów, fikuśnie mydlących widzom oczy i uszy. Cóż za ulga!

Zakończył się festiwal "Dramat Narodów. Polski Dramat Romantyczny". Osiem dni imprez. Konferencje naukowe, panele dyskusyjne, filmy fabularne, teatry telewizji, wystawy, wreszcie kilkanaście pokazów scenicznych - od dzieł teatrów repertuarowych, przez kabaretowe żarty, po pokazy mistrzowskiego, samotnego mówienia bądź śpiewania romantycznych zdań. Dla każdego coś miłego. I ta jedna, mordercza prawda w finale. Prawda nie do obalenia.

Ktokolwiek dziś w teatrze za romantyzm się bierze - nic, cudownie nic mu nie pomogą inscenizacyjne szamaństwa. Ktokolwiek romantyzmu na scenie dotknąć pragnie, niechaj pamięta: frazy romantyczne albo są powiedziane tak, jak są napisane, albo ich nie ma, bo są tylko trupy fraz - martwota przyprószona farfoclami inscenizacji. Na ścierwie romantycznych słów pęcznieje wtedy wyjątkowo przykry gatunek teatralnej żenady. Wstyd - ogromnieje.

Po festiwalu na powrót wiadomo, że słowa Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego i Norwida trzeba mówić tak, jak są napisane, a żeby to się dokonało, muszą być przeczytane ze zrozumieniem, to zaś od zawsze tylko jedno znaczy. Że trzeba umieć nisko i na długo nad słowami tymi głowę pochylić. I trzeba umieć pokornie przyjąć możliwość porażki, przyjąć chwilę, w której się okazuje, że romantyczne słowa nie są, reżyserze, dla ciebie przeznaczone, że oto milczą mogilnie. Wtedy trzeba w sobie wykrzesać dzielność szarej ludzkiej przeciętności - i odejść do słów innych.

Na planecie festiwalowych seansów - dokładnie tu biegła linia podziału. Osiem dni pokazów rozpadło się na dzieła tych, co najpierw nisko i długo pochylali głowy nad romantycznymi opowieściami. No i na fikuśną drużynę garbusów trudnej sztuki czytania, na opętańczo żonglujących inscenizacyjnymi farfoclami miglanców reżyserii nowoczesnej, bądź dziewiętnastowiecznie koturnowej.

Narodowy Stary Teatr. "Wielki człowiek do małych interesów" Fredry w reżyserii Michała Borczucha. "Ksiądz Marek" Słowackiego w reżyserii Michała Zadary. Cóż: zatańczyły dwa miglance, aż się mdło zrobiło Ance... Pytacie, kto zacz Anka? A niby jakie to ma znaczenie? Żadnego! Jak i najmniejszego w dziełach miglanców znaczenia nie mają słowa klasyczne. Nie ma zdań, są trupy zdań, a na nich - migotliwe farfocle. Stringi, dżinsy, saksofon, tekturowe pistolety tekturowego powstania warszawskiego, mikrofon, trep żołnierski i bełkot. Mowa tych, co nie pojęli, jak potężne światy żyją we frazach, które z siebie wypluwają. Bo dzielnie kontestują.

Podobnie z żonglerami od koturnów dziewiętnastowiecznych. Wyreżyserowane przez Krzysztofa Babickiego "Dziady" Mickiewicza z Teatru im. Juliusza Osterwy z Lublina, oraz "Niepoprawni", czyli "Fantazy" Słowackiego, w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu wyreżyserowany przez Bartosza Zaczykiewicza. Jakieś gałęzie, jakieś ciemności, jakieś dymy, jakieś pustki, jakieś kluskowate recytacje, a wewnątrz - ta sama, co u nowoczesnych, martwota.

Kolejna lekcja festiwalu? Tak. Nieważne, w co odziejesz aktora mówiącego romantyczne światy, nieważne w co go odziejesz, co mu nad głową powiesisz, jaką mu muzyczkę puścisz i jakim światłem w oczy błyśniesz. Ważne, jedynie ważne, czy te światy, co się ich na pamięć wyuczył, stają się ciałem czy tylko papierem.

W klasycznej, przez Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze Scena STU wyreżyserowanej "Zemście", frazy Fredry ciało miały. Takie też - sensualne - były zdania Mickiewicza, które w nieszczęsnych "Dziadach" z Lublina wypowiadał Jacek Król grający Konrada. Takie też były całe, przez Macieja Sobocińskiego w Teatrze Słowackiego wyreżyserowane "Dziady". Idźcie, zobaczcie Marcina Kuźmińskiego w roli Senatora i Błażeja Wójcika jako Belzebuba, a będziecie wiedzieli, co romantyczna sensualność znaczy. Nawiasem mówiąc, te "Dziady" są z plemienia nowoczesnych... No proszę - więc bywa, że jak ktoś głowę nad tekstem pochylić umie, to mu później żadne farfocle nie przeszkadzają. Właśnie, wróćmy do sedna, do pochylania głowy nad opowieściami nie z naszego świata...

Tak, najsampierw pochylić mózg, podniebienie, uszy, nos, oczy i wargi - bo tam jest wszystko. Zapach, barwa, ciepłota, smak i myśl, co nie zna taniej litości. Ale pochylić głowę nad tekstem, to nie znaczy, że nie wolno tykać oryginału. Nie. To znaczy tylko, by w skrótach, cięciach, przestawkach, ponownych zszywaniach - nie zgubić fundamentalnego tonu, zapachu, barwy, ciepłoty i myśli tekstu. Nie zgubić, jak Jerzy Grzegorzewski nie zgubił, po swojemu w Teatrze Narodowym wyciskając z "Nie-Boskiej komedii" Krasińskiego ledwie godzinę trwającą, liryczną, bolesną, intymną pestkę. Dał seans jak epifania zwielokrotniona mocą luster, mocą tych metafor jąkania.

Pragnę o tym błysku niebawem napisać osobno. Tak jak mam pewność, że o "Fauście", którego w Teatrze Nowym w Poznaniu Janusz Wiśniewski zmienił w coś na podobieństwo maskowego balu kartofli i ćwikłowych buraczków - w życiu już się nie zająknę. Bo niby gdzie znaleźć słowo godne aż takiej, aż tak obłej nicości?

Zostańmy na koniec przy tym rozmijaniu się liter i świata. "Odpowiednie dać rzeczy - słowo!". Za tym w "Ogólnikach" tęsknił Norwid. Skończył się festiwal, który nie pozostawił złudzeń. Czemu, jeśli o romantyzm idzie, tak mało jest w naszym teatrze troski o tęsknotę odwrotną, troski o to, by odpowiednią na scenie dać słowu - rzecz?

Teresa Budzisz-Krzyżanowska "Promethidiona" Norwida wypowiedziała tak, taką intonacyjną "rzecz" dała słowom, że słuchając, czuło się na podniebieniu świeże mięso Norwidowskich akapitów. W teatrze Groteska, "Balladynę" Słowackiego zmieniając w "rzecz"-lalkę, "rzecz"-stukot głazów, "rzecz"-wóz kuglarzy, Bogdan Ciosek realnie marszczył karki widzów i kazał im się skrajnie intymnie lękać mocy, co nas miażdżą. Dwa seanse. Dwie dojmujące teatralne opowieści, które wychynęły z opuszczenia głowy nad opowieściami napisanymi. Dużo to?

Budzisz-Krzyżanowska, Ciosek. Dwoje ich. Ilu jeszcze dziś nad Wisłą jest takich jak oni? Dlaczego tak niewielu smakuje teatralną sumienność w obliczu źródeł?

Na zdjęciu: "Nie Boska komedia" w reż. Jerzego Grzegorzewskiego, Teatr Narodowy, Warszawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji