Artykuły

Opakowanie wolałabym pożyczyć od swojej trzydziestoletniej wersji, ale czuję się ze sobą lepiej niż wtedy

- Z wiekiem słabnie zainteresowanie tych, którzy nami handlują. Nie chcą ryzykować sprzedaży towaru w podniszczonym opakowaniu. Łatwiej handlować takim, który na pierwszy rzut oka sam się sprzeda - mówi DANUTA STENKA, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

- To nie jest tak, że lata upływają, licznik stuka, zbliżam się do tak zwanego piórnika i jestem z tego powodu zadowolona - mówi Danuta Stenka. Jednak bardziej niż kolejne zmarszczki na twarzy frustruje ją brak odwagi reżyserów i producentów, którzy boją się angażować dojrzałe aktorki. - Teraz kobietę 40-letnią prędzej zagra aktorka 30- niż 50-letnia - wyjaśnia. Na przekór temu czuje, że właśnie teraz ma najwięcej do przekazania. I tęskni za kinem. Przeczytajcie, jak nie została nauczycielką, dlaczego unika szampana i jak oswajała się z nagością na scenie.

Wszyscy chcą być kochani. Wszyscy muszą być kochani. Cały świat. Każdy chce być kochany - tak mówi Wiktoria Gordon, postać, którą gra pani w spektaklu "Druga kobieta" w reżyserii Grzegorza Jarzyny. Gordon to aktorka, która przeżywa kryzys tożsamości, a przede wszystkim kryzys twórczy. Czy aktor wyjątkowo chce być kochany?

- Każdy człowiek chce być kochany. Aktor znajduje się w szczególnej sytuacji, ponieważ każde jego spotkanie z widzami jest swego rodzaju egzaminem, po którym dostaje ocenę. Dostaje błyskawiczną odpowiedź, czy jest kochany czy nie. Dostaje ją, nawet jeśli w danym momencie nie jest gotowy na to, żeby ją przyjąć.

Od nieustannej weryfikacji tego, czy jest się dobrym, własnego talentu, można się uzależnić?

- Obserwuję siebie przez lata uprawiania tego zawodu, ale też słucham czy czytam moich kolegów po fachu i widzę, że nie ma reguły. Są tacy, którzy wydają się łasi na pochwały, dla których ta ocena jest celem, i tu pewnie najbliżej do uzależnienia, tacy, dla których jest stymulacją do dalszych poszukiwań, rozwoju, ci szukają w krytyce jakichś konstruktywnych uwag, ale i tacy, dla których nie ma ona większego znaczenia, nie przejmują się opinią otoczenia, bo wierzą, że cokolwiek by się o nich mówiło, jest świetnie. Inna sprawa, że to mogą być pozory.

Przesadna pewność siebie maskuje kompleksy?

- Bywa rodzajem zbroi, pod którą ukrywa się swoje lęki. Choć są też ludzie, którzy naprawdę myślą o sobie bezkrytycznie. I nie zawsze bierze się to z pychy, tylko ze szczerego przekonania, że robi się rzeczy ważne. Trochę im zazdroszczę, bo ja z kolei uprawiam przesadną niepewność siebie. Nie jestem typem osoby spokojnej o własne sukcesy. Wchodząc w jakiś projekt, poddaję się czarnowidztwu, deprecjonuję poprzednie zwycięstwa, zakładam, że były efektem przypadku.

Pani sama się do tego zawodu nie garnęła. To raczej panią do niego nakłaniano. W stronę aktorstwa pchnęła panią polonistka.

- Tak, polonistka w liceum, a potem kolega przejął pałeczkę i dokończył dzieła. To był jakiś cud. Sama z siebie nigdy nie podjęłabym takiej decyzji, nawet swoim marzeniom nie pozwoliłabym powędrować w tym kierunku. A teraz, będąc tu, gdzie jestem, i nawet przechodząc męki - bo ciągle uważam, że się do tego zawodu psychicznie nie nadaję - wiem, że to jest moje miejsce. Nie widzę siebie w żadnym innym.

A wyobraża sobie pani czasem, jak wyglądałoby pani życie, gdyby została pani nauczycielką jak pani mama? Kim pani by była?

- Przez rok pracowałam jako nauczycielka w mojej rodzinnej wsi. Pewnie byłabym tamtą Danką Stenką, którą pamiętam, a był to ktoś trochę inny ode mnie dzisiejszej... Mój zawód mnie otworzył, przede wszystkim na siebie samą. Istotą aktorstwa dla mnie jest spotkanie z człowiekiem. Odbywa się ono na wielu płaszczyznach - spotkanie z rolą, czyli postacią, w którą się wcielam, spotkanie z reżyserem, kreatorem świata, w którym jako ta postać żyję, spotkanie z innym aktorem, partnerem we wspólnej podróży, w której zderzają się nasze wizje, pomysły, interpretacje, nasze myślenie i charaktery, ale przede wszystkim spotkanie z moim wewnętrznym człowiekiem. Podejrzewam, że w tamtej sytuacji, w tamtych okolicznościach nie miałabym szansy na taki wgląd w siebie, jaki dają mi obecne.

"Druga kobieta" traktuje również o tym, że aktorstwo w świecie, w którym wszyscy przywdziewamy jakieś maski, jest ostatecznym spotkaniem z człowiekiem w sobie. Przez ten zawód, przez udawanie innych ludzi paradoksalnie może się pani dowiedzieć, kim pani jest?

- Powiedziała pani: udawanie innych ludzi...

Może: szukanie ich w sobie?

- Jeżeli sprowadza się to do udawania innych ludzi, to... jest to bardzo bezpieczne uprawianie zawodu. Kojarzy się z jakimś zewnętrznym zabiegiem, zabawą, wygłupem... To, o czym ja myślę, to raczej drążenie w sobie, szukanie w sobie przestrzeni dla tej budowanej postaci, dla tego innego człowieka, szukanie w sobie możliwości charakterologicznych na skonstruowanie takiego człowieka od wewnątrz.

Wierzę, że ludzie posiadają wszelkie możliwości, cały wachlarz psychicznych odcieni, a korzystają w życiu zaledwie z ułamka tego, czym dysponują. Jesteśmy uwarunkowani domem, pracą, otoczeniem, w którym przebywamy, i charakterem, czyli tymi cechami, które mamy na podorędziu, które ujawniają się jako pierwsze. A przecież charakter można kształtować, można pewne cechy uśpić, a pewne rozwijać czy pracować wręcz nad ich wywołaniem. Istnieje w nas taka możliwość. I z tej możliwości może korzystać aktor w budowaniu roli, w tworzeniu postaci, czyli innego człowieka.

Pani była wstydliwą, zalęknioną dziewczyną.

- W jakimś procencie nadal nią jestem. Na szczęście udało mi się zlikwidować czy może wyciszyć te cechy, które najbardziej mnie uwierały, były mi kulą u nogi. Na przykład wewnętrzny przymus bycia prymuską. Myślenie czarno-białe: albo zrobię coś genialnie, albo lepiej się do tego w ogóle nie zabierać.

Z wywiadu rzeki "Flirtując z życiem", który przeprowadził z panią Łukasz Maciejewski, wynika, że to tata wpoił pani wybujałą ambicję.

- Jest to pewnie w dużej mierze kwestia wychowania, ale również i moja konstrukcja psychiczna. Taka się urodziłam. Jestem dla siebie najbardziej bezwzględnym krytykiem. Najpierw wystawiam sobie surową ocenę, a potem doczytuję się jej z ust i oczu innych, nawet jeśli oni myślą zupełnie inaczej.

Za co by pani sobie postawiła dwóję? Zawodowo.

- Pyta pani o konkrety?

Tak, jest coś takiego, z czego jest pani niezadowolona? I czuje pani, że to nie wyszło?

- Z a z w y c z a j jestem z siebie niezadowolona. I nie ma tu znaczenia konkretny tytuł.

Tylko moment?

- Tak. Niewykorzystany z różnych powodów materiał, potencjał, sytuacja...

I co wtedy pani robi?

- Męczę się. Choć zaczynam już dawać sobie prawo do potknięć, nie spływa to jednak po mnie jak po kaczce.

Wiktoria Gordon, pani postać z "Drugiej kobiety", nie radzi sobie z upływem czasu, ma w sobie wewnętrzną niezgodę na starzenie się. Pani wręcz przeciwnie - podkreśla, że dziś czuje się ze sobą lepiej niż kiedyś.

- Oczywiście opakowanie wolałabym pożyczyć od swojej trzydziestoletniej wersji, ale jako człowiek, wewnętrznie, czuję się z sobą zdecydowanie lepiej dziś niż wtedy.

To jak pani znalazła w sobie frustrację Wiktorii związaną z wiekiem?

- No cóż, myślę, że też nie jestem od niej wolna. To nie jest tak, że lata upływają, licznik stuka, zbliżam się do tak zwanego piórnika i jestem z tego powodu zadowolona. To nieprawda.

Piórnik to, jak rozumiem, trumna?

- Tak (śmiech). Nie jest dla mnie tragedią, kiedy pojawiają się na mojej twarzy kolejne zmarszczki, to mnie nie martwi, to mnie raczej śmieszy czy wzrusza. Nie sprawiają mi bólu bezpośrednio, ale drogą okrężną. Smutne jest to, że ta skorupa, to opakowanie mojego wewnętrznego człowieka ma wpływ na spory kawał mojego życia, który przypada na pracę. Bo ma, ogromny!

Ale nie brakuje pani chyba możliwości ekspresji? Aktorki często mówią, że po czterdziestce kończą im się role, ale to nie jest pani przypadek.

- Rzeczywiście, ostatni sezon obfitował w dość poważne role.

No właśnie, więc może coś się zmienia pod tym względem, może ten ageizm w środowisku przemija?

- To były role teatralne, teatr jest łaskawszy dla kobiet. Natomiast pracy w filmie już prawie nie pamiętam.

Czeka pani na możliwość powrotu?

- Skoro filmy, które powstały za oceanem z udziałem aktorek w moim wieku, nawet starszych, cieszą się powodzeniem na całym świecie, to znaczy, że nie są to nudne historie. Ale podejrzewam, że zanim u nas zauważą, że widz może być nimi zainteresowany, to ja pewnie będę już użyźniać glebę.

Czyli głupota reżyserów? Producentów?

- Pewnie boją się inwestować w temat, który według nich być może trudniej będzie sprzedać.

A jak pani ocenia swoje koleżanki po fachu, które walczą z upływem czasu za pomocą kolejnych operacji plastycznych? I robią sobie krzywdę.

- Powiem pani z ręką na sercu, że nie przychodzi mi w tej chwili do głowy żadna moja koleżanka czy znajoma po fachu, która przeszłaby jakąś wyraźnie dla mnie bolesną obróbkę plastyczną.

Myślę, że niektóre aktorki mają problem z wyrażaniem emocji twarzą. Czego o pani powiedzieć nie można. Część aktorek niweczy swoje narzędzie pracy.

- Pewnie chcą się jak najdłużej uchować na tej półce, na której jeszcze mogą być zauważone. Teraz kobietę 40-letnią prędzej zagra aktorka 30- niż 50-letnia.

Dwudziestolatki reklamują kremy przeciwzmarszczkowe.

- Otóż to.

Ale młodsze aktorki obserwuje pani z zainteresowaniem i podziwem, tak pani kiedyś powiedziała. Czy naprawdę nie doświadcza pani ukłuć zazdrości, kiedy pani na nie patrzy?

- Ukłucia zazdrości towarzyszą mi, ale nie w związku z wiekiem. Jeżeli zazdroszczę, to talentu, wyobraźni, warsztatu... Zazdrościć mogłabym wtedy, gdyby młodość tych wschodzących aktorek świadczyła o moim braku przydatności do zawodu, a ja nie uważam, żebym przez to, że jestem starsza, stała się uboższa, utraciła coś jako a k t o r k a, wręcz przeciwnie. Ich młodość nie kasuje we mnie a k t o r k i. Sprawia jedynie, że słabnie zainteresowanie tych, którzy nami handlują. Nie chcą ryzykować sprzedaży towaru w podniszczonym opakowaniu. Łatwiej handlować takim, który na pierwszy rzut oka sam się sprzeda.

Co ma zrobić aktor, kiedy czuje się wypalony, tak jak Wiktoria z "Drugiej kobiety", która się miota, bo nie może odnaleźć połączenia ze sobą i z rolą, w którą ma wejść?

- Myślę, że ona utraciła świeżość. Mam wrażenie, że czuje się jak pęknięty dzwon - jej rola brzmi głucho...

Pani się to zdarzyło?

- Brzmieć głucho? Tak.

Czym to było spowodowane?

- Czasem moją kondycją, wyczerpaniem, czasem brakiem porozumienia z reżyserem czy partnerem, czasem własną nieudolnością, niemocą, co sprawiało, że nie mogłam dotrzeć, dokopać się do jądra roli, nad którą pracowałam. Wiedziałam, jaki powinien być ten dźwięk, czysty, autentyczny, a nie mogłam go wydobyć. Najgorsze było, kiedy udawało mi się go na ułamek sekundy usłyszeć, a potem nie było już do niego dostępu, nie potrafiłam go odnaleźć.

Nieraz aktorzy po to, żeby wywołać w sobie emocje, intensywnie trenują psychikę za pomocą używek. Choroba alkoholowa to choroba zawodowa?

- Choroba alkoholowa nie dotyka wyłącznie aktorów. W każdym zawodzie są ludzie, którzy sięgają po alkohol. Z różnych powodów.

Aktorzy często piją podczas prób?

- Wydaje mi się, że kiedyś, za tak zwanej komuny, więcej się pijało i większa była tolerancja dla pijących. Nie dziwił specjalnie widok zawianych ludzi na planie czy wręcz na scenie. Ale wpisywało się to w klimat czasów słusznie minionych. Teraz, mam wrażenie, jest mniejsze przyzwolenie otoczenia na takie sytuacje, a pijany kolega aktor w czasie pracy po prostu bulwersuje.

Zdarzało się pani wypić lufę przed wyjściem na scenę?

- Miałam jedną tego typu przygodę, na samym początku. To był mój pierwszy sezon w Szczecinie. Kiedyś po próbie poszliśmy z przyjaciółmi z teatru coś zjeść. Omawialiśmy naszą pracę, zastanawialiśmy się wspólnie nad rozwiązaniem scen, takie typowe spotkanie między zajęciami, przedłużenie próby. W pewnym momencie na stole pojawił się szampan. Okazało się, że przy sąsiednim stoliku siedział wielbiciel jednego z najlepszych aktorów tego teatru. W ten sposób chciał wyrazić swoje uznanie. Szampan - oczywiście - taki na miarę tamtych czasów...

Radziecki?

- Zupełnie niefrancuski. Pamiętam, że było wtedy ciepło...

Upał i bąbelki - niebezpieczne połączenie.

- Nie jestem wielbicielką szampana, więc w ogóle nie wzięłam tego pod uwagę. Wróciliśmy do teatru, żeby zagrać spektakl. Grałam wtedy Paulinę w "Białym małżeństwie" Różewicza - dość poważne zadanie. Po wejściu na scenę zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. To było okropne uczucie. Nie byłam pijana, nie bleblałam, nikt się z zewnątrz nie zorientował, natomiast ja miałam wrażenie, jakbym się rozdwoiła na scenie, czułam, jakbym była obok. Byłam przekonana, że wszyscy, łącznie z widzami, to widzą. Nikt niczego nie zauważył, ale to była dobra nauczka.

Postać, którą pani gra w "Drugiej kobiecie", spotyka się na scenie ze swoim byłym partnerem. Zdaje się, że to jest często problem aktorów, którzy muszą jakoś lawirować między tym, co prywatne, a tym, co zawodowe. Czy pani kiedykolwiek historie osobiste przeszkodziły w pracy?

- Tak, zdarzyła się kiedyś taka sytuacja. Aktorka, z którą miałyśmy stworzyć w sztuce bliską relację, nie darzyła mnie wówczas sympatią. Podczas prób na każdym kroku demonstrowała, z jaką to aktorską niedoróbką, pomyłką obsadową przyszło jej pracować. Zupełnie nie mogłam się w tym znaleźć, nie byłam w stanie próbować, paraliżowało mnie to. Czułam, że to nie jest w porządku, żeby jakieś osobiste żale wnosić na scenę. To był dla mnie rodzaj profanacji świętego miejsca. Na szczęście po pewnym czasie, kiedy już graliśmy spektakle, pojawiła się między nami relacja...

...profesjonalna?

- Tak, taka, jaka marzyłaby się od początku. To był mój chrzest bojowy.

A odmówiła pani udziału w jakimś projekcie z powodów osobistych? Bo nie chciała pani z kimś pracować?

- Tak, dostałam kiedyś bardzo atrakcyjną, ale nielojalną propozycję. Nielojalną wobec ludzi, z którymi do tej pory pracowałam.

A czy praca sprawiła, że musiała pani kiedyś zrobić na scenie coś niezgodnego ze swoimi przekonaniami? Bo tacy reżyserzy jak Krzysztof Warlikowski czy Grzegorz Jarzyna próbują przełamywać schematy, szukają bolesnych punktów u aktorów.

- W jednej z pierwszych moich sztuk w teatrze reżyser tuż przed premierą wymyślił scenę, której nie było w tekście. Miałam w niej z kolegą wystąpić nago. Czułam w sobie opór, wstydziłam się, poza tym nie rozumiałam tej sceny, a mimo to nie byłam w stanie powiedzieć: "Nie". Wydawało mi się, że skoro zdecydowałam się na taki zawód, skoro on tego wymaga i skoro inni nie mają z tym problemu, to ja nie mam prawa się buntować. Zagrałam tę scenę, tymczasem reżyser po premierze zrezygnował z niej, a ja zostałam z poczuciem gwałtu, którego sama na sobie dokonałam.

Podobna sytuacja pojawiła się po latach w pracy nad "Teorematem" (spektaklem w reżyserii Grzegorza Jarzyny - przyp. red.). Widziałam film Pasoliniego (na jego podstawie powstał spektakl - przyp. red.) i wiedziałam, że bohaterka w pewnym momencie się rozbiera, ale pokazano to nie wprost, reżyser skupił się na jej intencji, a nie na dosłownej nagości. Został mi w głowie taki obraz i przekonanie, że mój reżyser również użyje jakiegoś zabiegu i postać w wyobraźni widza będzie naga, ale nie zobaczy on nagiej aktorki. Po długim analizowaniu sztuki przy stoliku zaczęły się próby sytuacyjne na scenie i nagle okazało się, że zrzucenie z siebie sukni - symbolicznej skorupy, w której tkwiła moja postać przez całe swoje życie - musi być proste i czyste, bez żadnych teatralnych sztuczek, musi się odbyć na oczach widzów i muszę przed nimi stanąć jak mnie pan Bóg stworzył. Nie byłam na to gotowa. Poczułam się jak kompletna idiotka, jak oszustka, bo przecież brałam udział w próbach, przecież rozmawialiśmy o tej nagości, więc skąd to moje nagłe zdziwienie?! Nikt po prostu nie wiedział, jak sobie tę scenę do tej pory wyobrażałam. Jednego byłam pewna, że nagość jest w tej roli n i e z b ę d n a, więc w nowych okolicznościach miałam tylko dwa wyjścia - albo się na nią zdecydować, albo zrezygnować z roli. Na szczęście reżyser zrozumiał mój dylemat i zaproponował, żebyśmy mimo to nadal próbowali. Postanowiłam, że zostaję.

Ale czuła pani, że robi to wbrew sobie?

- Tym razem nie. Musiałam oczywiście przemóc mój prywatny wstyd, ale dojrzałam do tego, żeby potraktować nagość postaci jako mój kostium.

Zapytałam panią o przełamywanie wewnętrznych oporów na scenie i naturalnie zaczęła pani mówić o nagości. A co właściwie w dzisiejszych czasach jest w teatrze tabu? Przez ostatnią dekadę poszukujący teatr zmagał się z tematami dotyczącymi seksualności, tożsamości, opresyjnej roli, jaką może odgrywać w życiu człowieka rodzina. O czym dzisiaj musi być teatr, żeby coś zmieniał, rewolucjonizował?

- Nie mam pojęcia, co dzisiaj jest w teatrze tabu. Mnie w teatrze interesuje pozornie najmniejszy element, choć w rzeczywistości najważniejszy, ten, na którym największe nawet rewolucyjne "konstrukcje" stoją, który w gruncie rzeczy jest ich rdzeniem i jądrem - człowiek. Człowiek z jego codziennym życiem, z jego jednostkowymi problemami, które potrafią stać się zapalnikiem największych wojen, tragedii.

Ale człowiek żyje tym, co wokół.

- Tak, oczywiście, ale piekło nosi w sobie, a mnie interesuje dobieranie się do tego, co siedzi w nim.

Bardziej niż publicystyka czy poruszanie tematów społecznych, ekonomicznych? Na przykład to, co Monika Strzępka i Paweł Demirski teraz robią, pani ceni?

- Najbardziej interesuje mnie c z ł o w i e k. Nie da się oczywiście pominąć okoliczności, świata, w którym przyszło mu żyć, sytuacji ekonomicznych, politycznych itp., bo wszystko to ma na niego wpływ. Naturalnie, zdaję sobie sprawę, że są twórcy, dla których ciekawe są przede wszystkim te okoliczności, i mają swoich odbiorców.

Irytuje mnie, kiedy ludzie odbierają prawo nazywania teatrem wydarzeń artystycznych, które nie mieszczą się w polu ich zainteresowania. Kategorycznie twierdzą, że coś teatrem jest, a coś nim nie jest. Skoro jest aktor i widz, twórca, który pragnie przekazać jakąś myśl i zainteresowany tym odbiorca, i dochodzi do spotkania, to właśnie staje się teatr. Według mnie każdy teatr - skoro taki się pojawił, skoro ma widza, który go potrzebuje - ma prawo istnieć.

Nawet taki mieszczański?

- Nawet taki mieszczański, rozrywkowy...

"Szalone nożyczki" też?

- "Żyd w beczce" - wszystko jest teatrem, czy nam się to podoba czy nie. Na szczęście nie ma obowiązku oglądania teatru, który nas nie interesuje czy drażni. Ale na pewno znajdzie się człowiek, który takiego właśnie potrzebuje i szuka, który jeżeli będzie miał do wyboru tylko Jarzynę, Warlikowskiego czy Maję Kleczewską, to zostanie w domu.

Mój bliski znajomy, kiedyśmy do niego wpadali, witał nas: "O, kuglarze przyjechali!". No właśnie, jesteśmy również kuglarzami i nie zapominajmy o tym. Byliśmy wielkimi tragikami, grywaliśmy Sofoklesa w teatrach antycznych, ale też kuglarzami, którzy bawili ludzi na jarmarkach.

A jeśli kuglarze wypowiadają się na tematy niedotyczące aktorstwa? Co pani myśli o aktorach, którzy występują często w telewizji i wypowiadają się np. o Polsce, spierają się o kształt Polski albo angażują się w debaty światopoglądowe, jak Joanna Szczepkowska?

- Proszę mi podać powód, dla którego nie mieliby się wypowiadać czy spierać o kształt Polski. Przecież to nie aktorzy się spierają, tylko ludzie, obywatele tego kraju. To, jaki uprawiają zawód, to drugoplanowa historia. Inna sprawa, że zapraszani są do mediów, ponieważ są znani i przez to atrakcyjni. Można się nie zgadzać z ich poglądami, ale nie można im odmówić prawa do wypowiadania się, kiedy ich zaproszono do rozmowy i kiedy chcą wziąć w niej udział.

Aktor wciąż jest w Polsce traktowany jako ktoś wyjątkowy, mam wrażenie, że jest to scheda minionych czasów, kiedy teatr wywoływał wielkie krajowe debaty. Czy ten etos już mija?

- Powoli mija, ponieważ aktor stał się bardziej dostępny, nierzadko większe zainteresowanie budzi jego życie prywatne niż jego twórczość, zagląda mu się w garnki. Coraz częściej stawia się znak równości pomiędzy aktorem i celebrytą. To jednak nie odbiera mu prawa do zabierania głosu w ważnej dla niego sprawie. Jeśli odczuwa taką potrzebę.

Ale pani tego nie robi.

- Kiedyś w Warszawie miało miejsce pewne zdarzenie, o którym się mówiło, tymczasem do mnie, zatopionej w pracy, odciętej od rzeczywistości, jakoś to nie dotarło. Koleżanka w garderobie zaczęła ze mną rozmawiać na ten temat, a ja zdziwiona zapytałam: "Tak? Coś takiego miało miejsce?". Na co ona: "No wiesz, Danusiu, wypadałoby wiedzieć!". Trafiło mnie to w sam splot słoneczny. Po czym pomyślałam, że no tak, z punktu widzenia świata zewnętrznego wypadałoby wiedzieć, ale m o j e życie, to, które m n i e interesuje, to, którym j a chcę żyć, chyba nie do końca obejmuje te rejony. I najwyższy czas, żebym głośno i wyraźnie przed sobą wyznała, że tak jest. Są inne, w które wchodzę po uszy i które rozbieram na czynniki pierwsze. Taka po prostu jestem. Mogłabym z przyjemnością brać udział w debatach o życiu wewnętrznym. Kiedy jestem pytana o świat zewnętrzny, to często czuję się jak wywleczony spod ziemi kret, więc tego unikam.

Pani sama ma jakiś autorytet?

- Od samego początku, na każdym etapie swojej drogi spotykam ludzi, którzy jak latarnie, jak drogowskazy oświetlają mi tę drogę, wskazują kierunek, w którym chcę podążać. Nie mam jednej osoby, o której mogłabym powiedzieć, że jest moim autorytetem, wszystko, co robi, jest dla mnie święte i idę wyłącznie za nią.

A to ważne, żeby mieć zasady w życiu? Ma pani jakąś żelazną zasadę, którą się pani kieruje w swoich życiowych wyborach?

- Miałam taką przypadłość: trudno mi było zachować czyjś sekret tylko dla siebie. Mój brat powierzył mi kiedyś swoją tajemnicę, prosząc o dyskrecję. Kiedy dotarło do niego, że wygadałam, stwierdził: "Tobie już nigdy nic nie powiem, ty wszystko wypaplesz". I to był t e n moment. Pamiętam to jak dziś. Otóż zasada - powierzona ci tajemnica nie jest twoją własnością, jesteś dla niej wyłącznie skrytką, nie masz prawa nią dysponować - która do tej pory była dla mnie ograniczeniem, wymagającym wysiłku, żeby mu sprostać, weszła w mój krwiobieg i zaczęła po prostu we mnie żyć, niezauważalnie dla mnie mną kierować. Teraz jestem studnią. Mało tego, nieproszona o zachowanie tajemnicy, sama wiem, czego dalej nie przekażę, bo na pewno nie posłużyłoby to właścicielowi tej wiadomości. Jestem tamą dla ludzi, którzy nie szanują czyichś tajemnic, przeze mnie nie pójdą dalej. I jak powiedziała moja córka: "To cię, mamo, nic nie kosztuje. Zachowujesz w tym spokój".

Starałam się kierować zasadami wpajanymi mi przez rodziców, szkołę, religię itp. Nakładano je na mnie jak siatkę, którą się nakłada na krzew, żeby go przyciąć do odpowiedniego kształtu, żeby go właściwie uformować. Przychodziły z zewnątrz. Część z nich nadal działa z zewnątrz i często potrzebuje zewnętrznej kontroli. Ale te, które zakiełkowały we mnie w momencie, kiedy weszły w krwiobieg, kiedy zaczęły działać od środka, nie wymagają żadnego wysiłku, wszystko się po prostu samo dzieje. Można by powiedzieć, są zasady, których przestrzegam, i zasady, które mam - zasady, które ja wypełniam, i takie, które wypełniają mnie.

Przyzwoitość?

- Tak. I uczciwość, taka zwykła ludzka uczciwość. Przede wszystkim uczciwość wobec samej siebie. Ilekroć podejmuję decyzje w zgodzie z moim wewnętrznym głosem, z moją intuicją i nie ulegam podszeptom rozumu, który pod wpływem różnych zewnętrznych bodźców próbuje ukręcić dla mnie jakiś interes, czuję spokój, wiem, że dokonuję właściwego wyboru. Choćby na pierwszy rzut oka decyzja wydała się całkowicie chybiona, z czasem okazuje się, że tak miało się stać, łącznie z wszystkimi trudnościami czy pozornymi stratami. Wszystko, co się wydarzyło, było potrzebne, żebym przeszła kolejny etap na mojej drodze. Na drodze, którą wybrałam, którą chcę iść i której celem jest po prostu spokój ducha.

Spektakl "Druga kobieta" do obejrzenia w TR Warszawa (ul. Marszałkowska 8) w dniach: 12-14 września, a potem 20-21 września.

***

Danuta Stenka. Aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna. W teatrze stworzyła wiele niezapomnianych kreacji, m.in. w: "Elektrze", "Aniołach w Ameryce" i "Krumie" (reż. Krzysztof Warlikowski), "Zwycięstwie" (reż. Helena Kaut-Howson; za tę rolę Danuta Stenka otrzymała Paszport Polityki), "Kobiecie z morza" (reż. Robert Wilson), "Uroczystości" i "T.E.O.R.E.M.A.C.I.E." (reż. Grzegorz Jarzyna), "Orestei" i "Fedrze" (reż. Maja Kleczewska), "Lodzie" (reż. Konstantin Bogomołow). Aktualnie jest aktorką Teatru Narodowego w Warszawie. Grała George Sand w "Chopin - pragnienie miłości" (reż. Jerzy Antczak), w "Katyniu" Andrzeja Wajdy wcieliła się w generałową Różę. Popularność przyniosły jej także role w Teatrze Telewizji oraz w serialach (m.in. "Boża podszewka", "Czas honoru", "Lekarze"). Laureatka wielu nagród, odznaczona Srebrnym Medalem Gloria Artis - Zasłużony Kulturze.

Hanna Rydlewska. Redaktorka naczelna weekendowego magazynu Gazeta.pl. Prowadzi autorski program HaniBal w Radiu ZET Chilli. Wcześniej była m.in. wicenaczelną naTemat.pl oraz "Przekroju". Przez kilka lat kierowała magazynem "Exklusiv".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji