Artykuły

Kim jest John Proctor?

"Proces w Salem" rozgrywa się w klimacie egzystencjalistycznym. "Kim jest John Proctor?" Kim jest ten prosty farmer oskarżony nagle o czynienie czarów,zmuszony bronić życia swej żony za ceną życia cudzego,kim jest,gdy depcze swoje dobre imię przyznając się do niepopełnionych win,i kim jest,gdy targa swoje fałszywe zeznania? Kim jest: bohaterem czy ofiarą,pospolitym głupcem uwikłanym w sprawy przerastające jego zdolności umysłowe,czy też człowiekiem objawiającym w chwili ostatecznej owe wartości najgłębsze, niezmienne, owe "imponderabilia"? Kim jest owa nieszczęsna dziewczyna,opętana histerią wieku dojrzewania,co na swych bliskich sprowadza nieszczęście - kim jest,gdy skazuje na śmierć "godne kobiety" - ona,służąca zakochana rozpaczliwie w swym panu - pospolitą zbrodniarką,demonem namiętności, mścicielką co sprowadza katastrofę na świat obłudy i bigoterii? Kim jest ten żałosny pastor,który ze strachu przed obmową i posądzeniem go o opieszałość w pełnieniu obowiązków duszpasterskich przyzwala na rozpętanie zbrodniczego procesu,i kim jest ten młodziutki teolog,który z takim zapałem rzuca się do walki z demonami,i który przejrzy dopiero wtedy,gdy na szubienicy zawiśnie kilkunastu najzacniejszych obywateli miasta? Kim jest ten ograniczony urzędnik brytyjski,któremu zarzucić można tylko zbyt gorliwe i zbyt ślepe pełnienie obowiązków służbowych,ów "zastępca gubernatora",który będzie łowił demony z równą satysfakcją, jak dotąd łowił koniokradów i lichwiarzy. I kim jest wreszcie owa "jejmość Rebeka" - jedyna,która się nie przyznała do zarzucanych jej win i której nieugięta postawa skłoni Proctora do potargania złożonych raz zeznań - kim jest ta jedyna kobieta,która nie pojęła zasad gry,nie zrozumiała,że chodzi już tylko o życie,nie zaś o prawdę - jest bohaterką,świętą,męczenniczką,czy też pierwszą naiwną? Klimat egzystencjalistyczny: prosty człowiek w sytuacji,do której nie dorasta intelektualnie. W sytuacji, która niszczy system pozorów,w jakim dotąd żył,która rozkłada go na czynniki pierwsze,drąży go do dna i zmusza do odsłonięcia prawdy o sobie samym,do odpowiedzi na pytanie "kim jestem",do zdefiniowania samego siebie. Klimat egzystencjalistyczny: nagłe objawienie się owej sytuacji ostatecznej,która - zważmy to pilnie - np. w tragedii klasycznej jest organicznym składnikiem doli człowieczej. Jest założeniem - jak motyw Teb,miasta przeklętego. W "Muchach" Sartre'a,które są egzystencjalistyczną trawestacją mitu tebańskiego,klątwa ma swój historyczny początek. Lud zna ten początek i doznaje nieustannej, gwałtownej przemiany życia w tragedię. Egzystencjalizm jest nagłym objawieniem tragiczności,która została zakłamana spokojem życia codziennego,systemem pozorów,rytmem pracy, umownością obyczaju i prawa,owym "złudzeniem nieśmiertelności".W "Królu Edypie" i w "Antygonie" Sofoklesa klątwa ciążąca nad Tebami nie ma swego historycznego początki. Jej początek jest przedhistoryczny,boski. Nie ma ona też swego początku psychologicznego: ludzie przychodzą na świat z ciężarem klątwy,żyją na co dzień w dusznym powietrzu tragedii. Do spełnienia tragedii antycznej trzeba tylko boga i człowieka,który wie o jego istnieniu. Kondycja człowieka jest tu obojętna: król,kapłan,pastuch są jednakowo zadomowieni w tragedii i nie muszą uczyć się jej praw. Tragedia egzystencjalistyczna(o ile o takiej można mówić w ścisłym tego słowa znaczeniu)powołuje do życia człowieka prostego i poddaje go torturze rzeczy ostatecznych wymuszając na nim zeznanie dotyczące jego istoty,jego egzystencjalnej prawdy. Poddaje go torturze strachu. Bohater tragedii klasycznej nie zna uczucia strachu,gdyż dane mu jest przekonanie o absolutnej nieodwracalności losu. Bohater tragedii egzystencjalistycznej doznaje lęku właśnie dlatego, iż ostateczne rzeczy spadają nań nagle,dlatego iż rujnują jego poczucie bezpieczeństwa,iż odrywają go siłą od jego prostych bezpiecznych zajęć,iż są mu obce i nieznane - nieznane i obce,tak jak śmierć obca jest życiu ugruntowanemu w swoich podstawach. Odczuwa on ich wtargnięcie jako gwałt, jako najście ponurych potęg,wobec których czuje się bezsilny,tak jak bezsilny czuje się prosty człowiek wobec udręczających go władców. Stąd upodobanie egzystencjalistów do tematu władzy,policji,inkwizycji. Stąd też upodobanie do owego prostego człowieka,gdyż tylko on jest wdzięcznym przedmiotem tortur. Intelektualista torturuje się sam. Dwóch czynników trzeba więc,aby spełnił się "Proces w Salem": prostego człowieka i najścia potęg. Dramat musi rozegrać się na przecięciu dwóch wymiarów: tragicznego i komediowego. I owa dwuwymiarowość jest całą trudnością inscenizacji. Dla reżysera i dla aktorów.

***

I dla scenografa. Jan Kosiński stworzył dekoracje bardzo piękne i czyste,ale wydaje mi się,że nazbyt jednoznaczne: ujmując scenę w niezmienną ramę,narzucił z punktu ciężar tragedii,nie pozwolił jej narastać,dojrzewać. Rama jest gruba,czarna,podobna do zbiorowej szubienicy,na której w akcie ostatnim zawisną obywatele i obywatelki miasta Salem. Pod tą szubienicą rozgrywają się sceny w domku wielebnego Parrisa,i w domku Johna Proctora,w sądzie,i w więzieniu. Nie ma przejścia miedzy komediowym,w gruncie rzeczy,otwarciem sztuki,a jej tragiczną kulminantą. Scenografia Kosińskiego nadała spektaklowi styl czysty,mocny i jednolity,lecz jednocześnie zatarła dwuznaczność sztuki,narzucając reżyserowi i aktorom maski zbyt krępujące i trochę mylne. Szczególnie się to odnosi do aktu trzeciego,w sądzie. Wrócę jeszcze do niego. Na razie zajmijmy się początkiem - owym "komediowym otwarciem". W istocie sytuacja jest komediowa. Pastor przyłapał swoją córkę w lesie na nieprzyzwoitych głupstwach. Dziewczyna ze strachu dostała napadu histerii,o co nietrudno w wieku dojrzewania. Ludzie niechętni pastorowi rozpuszczają plotki,że dziewczyna jest opętana. Przyczyny niechęci do pastora są całkiem jasne: wielebny Parris jest dość chciwy na pieniądze,a gospodarze miasta Salem skąpi. Pastorowi nie pozostaje nic innego,jak tylko dla ratowania swej opinii rozpętać sprawę z czarami - w tym celu sprowadza teologa biegłego w tych sprawach. Przerażone dziewczęta próbują uspokoić rozhisteryzowaną Betti - ale nawet solidne lanie nie pomaga. Wobec tego muszą przyjąć narzuconą im grę: zrzucają oskarżenie o czary na tych właśnie ludzi,na kobiety zwłaszcza "godne jejmoście" miasta Salem,od których mogłoby im grozić potępienie. Wpadłszy na ten pomysł są zachwycone: oskarżenie o czary staje się jednocześnie w ich rękach narzędziem zemsty. Zemsty biednych nad bogatymi,młodych nad starymi,tych,których uciska surowy obyczaj miasteczka,nad tymi,którzy ten obyczaj stwarzają. Czyż nie jest to sytuacja komediowa? Z końcem aktu pierwszego nikt jeszcze nie powinien sądzić,że skończy się na masowym mordzie. Zapowiada się doskonała zabawa. Wrzeszczą przerażone dziewczęta, histeryczka z pełną wiarą udaje opętaną,wielebny Parris trzęsie się ze strachu,wielebnemu Hale lecą z rąk książki i zachwycenie maluje się na jego obliczu,gdy w widzeniach Betti odczytuje klasyczne symbole złego ducha,farmerzy biją się o grunty,etc. Jedynym akcentem dramatycznym jest - jak przystało na początek prawdziwej komedii - miłość: Abigail kocha Johna Proctora,ten pogardza swą niedawną kochanką. Jest to pierwsza i jedyna przesłanka tragedii. Jedyna. Reszta jest komedią. Komedia z dreszczykiem,lecz nie należy jej nazbyt wyprzedzać. Zrobiono to właśnie w przedstawieniu warszawskim,zaczęto bowiem od zbyt wysokiego tonu. Pod czarną szubienicą scena dwustopniowa: mieszkanie wielebnego Parrisa wysoko,Betti miotająca się na łóżku tańczy jakiś demoniczny taniec,wyniesiona ponad resztę sceny góruje,rzuca niesamowity urok. I cała komediowa reszta,która rozgrywa się wokół niej,jest już sparaliżowana:nie wie wielebny Parris (Janusz Paluszkiewicz),czy ma zacierać czy właśnie punktować swoją "mediocritas",wielebny Hale(Ignacy Gogolewski)nie wie, czy jest duchownym z osiemnastowiecznej komedii,czy inkwizytorem ze współczesnej tragedii. Ten świetny skądinąd aktor wydaje się tu trochę nie na miejscu: odnajdzie siebie dopiero w akcie trzecim i czwartym,kiedy przemieni się w tragicznego rzecznika sprawiedliwości,lecz wtedy już będzie miał do zagrania tylko kilka przejmujących epizodów. W akcie pierwszym,jeszcze bardziej zaś w akcie drugim gra obok swej prawdziwej roli. Ma być mianowicie tym,który puścił w ruch nieodwracalny mechanizm tragedii. Ma być jej nieświadomym narzędziem. Wolałbym tu widzieć uduchowionego prostaka raczej,a nie tego bladego,wrażliwego chłopca,który wślizguje się do domu Proctora chyłkiem,jak podrzędny agent,a nie jak ślepe narzędzie losu. W domu Proctora czuję najbardziej owo przecinanie się dróg życia powszedniego i tragedii: w ramy swojej szubienicy wbudował Kosiński strome,białe ściany,i u ich stóp kilka prostych sprzętów i kilka barwnych talerzy na półce markuje mieszkanie farmera.(Tylko kominek z boku za dostojny,za wielki - lalka odłożona na jego gzyms niknie, podczas gdy powinna,zdaje mi się,niepokoić,rzucać się w oczy.) Ale wymiar życia powszedniego,"mediocritas" prostoty stwarzają w tym akcie przede wszystkim Mikołajska, Traczykówna i Świderski. Mikołajska jako chorowita żona Proctora zachwyca od pierwszego wejrzenia: umiała nadać swej twarzy i sylwetce tyle cichego,żałosnego wdzięku,tyle godności zarazem i czystości,umiała połączyć wyrazistość psychologiczną i "socjalną"(była rzeczywiście pobożną farmerką,gospodarną "jejmość Proctor")z dostojeństwem tragedii. Umiała być jednocześnie zazdrosną o męża purytanką i kochającą kobietą,umiała nienawidzić swej rywalki,tak jak starzejąca się kobieta nienawidzi młodej dziewczyny,co odbiera jej męża,i pogardzała swą służącą tak jak zamożna i "godna" gospodyni pogardza rozpustną "hołotą". Umiała wreszcie pójść do więzienia z odwagą człowieka,który czuje się niewinny,umiała zarazem bać się,tak jak prosty człowiek boi się policji,sądu i piekła. Jest bowiem i piekło,lecz nie zawdzięczamy jego obecności Gogolewskiemu,który był przede wszystkim policjantem,lecz Traczykównie. To skulone chłopskie dziewczątko,przywykłe do strachu i pokory, podniecone do szaleństwa tym,czego stała się świadkiem,dumna z roli,która jej przypadła,jest ciekawa jak dziecko,jest fanatycznym tłumem,który będzie kamieniował skazańców,lecz jest jednocześnie żywą,przeraźliwie sugestywną postacią wiekowego chłopskiego zabobonu - jest lękiem atawistycznym, który wszędzie widzi zjawiska nadprzyrodzone,jest lękiem triumfującym,gdyż ciemna wiara jej ojców okazała się rzeczywistością dla wszystkich: dla pastorów,urzędników, farmerów,mieszczan. Traczykówna mówi przenikliwym głosem oszalałego dziecka - jest śmieszna i przerażająca.W akcie trzecim odbędzie się jej znakomity pojedynek z Abigail. Kim jest Abigail (Barbara Krafftówna)? Obłąkaną czy zbrodniarką, histeryczką czy intrygantką? Krafftówna wybrała zbrodniarkę, intrygantkę,wybrała dziewczynę,której jedynym obłędem jest miłość,urażona duma,żądza zemsty i władzy. Krafftówna odbija od całości,gdyż jest współczesna. Gra dziewczynę naszych czasów,nie znającą miary w hazardzie zbrodni,pełną pogardy dla norm społecznego życia,znającą dokładnie swe możliwości w zakresie kłamstwa,mistyfikacji,sugestii. Jest absolutnie pewna siebie,tak bezgraniczna jest jej pogarda dla zbiorowości. Dzisiaj stanęłaby przed kolegium orzekającym oskarżona może o udział w zabójstwie stroiciela fortepianów, może o jakąś inną zbrodnię,do której pociągnęłaby za sobą chłopców z dobrych domów. W każdej bandzie chuligańskiej jest taka zła muza. W "Popołudniach trędowatych" Juana Goytisolo dziewczyna,właśnie taka zła muza zbrodni,wstydzi się najbardziej,gdy zbrodnia nie dochodzi do skutku. Tylko taka Abigail jest zrozumiała jako reżyserka zbrodniczej hecy w Salem. Tylko wtedy zrozumiała jest ta zbrodnicza heca gdy ma taką właśnie reżyserką. Oczywiście,istnieje wytłumaczenie inne - historyczne i obyczajowe. W końcu rzecz się dzieje w siedemnastym wieku,w małym miasteczku,w społeczeństwie prostaczków rządzonym przez urzędników-sekciarzy. Ale to wytłumaczenie nas nie interesuje - zbyt jest odległe. Teatr jest sztuką maksymalnego zbliżania,sztuką adaptacji za wszelką cenę i dlatego wolimy "Proces w Salem" jako mściwą awanturę cynicznej młodzieży oraz szaleństwo ignorancji, biurokracji,pychy. Współczesna jest więc Krafftówna ze swym cynizmem,który opada z niej wtedy tylko,gdy odtrąca ją John: miłość jest jedyną sprężyną jej działania - miłość i zemsta za jej utratę. Wspaniała jest jej zimna maska pośród powszechnej histerii,jej bezczelna świadomość wszystkiego co się dzieje,i jej nonszalancka gra w scenie "widzeń",kiedy mistyfikacją musi bronić siebie i swych towarzyszek przed zeznaniami małej służącej Proctora. Wydaje mi się zresztą,że Ludwik Rene przestylizował sceny w sądzie. Ten akt jest niedobry. Kosiński zbudował sąd wspaniały - zapomina się,że tylko dziś jest on widownią tak sensacyjnego procesu,i że zazwyczaj stają przed nim koniokradzi i pieniacze. Bolesław Płotnicki jako zastępca gubernatora zakrzyczał całe dochodzenie. Zupełnie ten aktor nie przystaje do tej roli. Może Rene chciał zastępcę gubernatora naiwnego,ciepłego, zmuszającego się do okrucieństw pod presją oszalałego tłumu i własnej,prostej zabobonnej wiary? Płotnicki wziął jednak na serio siebie jako potężnego inkwizytora,próbował przybrać maskę zimną i okrutną,wydobyć ze swego głosu maksimum natężenia. Był po prostu nieznośny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji