Artykuły

Światła rampy - i mroki świata

Teatr Dramatyczny w Warszawie Arthur Miller : Proces w Salem. Przekład: Wacława Komarnicka i Krystyna Tarnowska, reżyseria: Ludwik Rene,scenografia: Jan Kosiński,kostiumy: Irena Burkę, muzyka: Tadeusz Baird.

Ostatnie miesiące roku 1959 przyniosły piękne i udane przedstawienia. Ograniczając się tylko do scen warszawskich, możemy zanotować kilka premier,których powodzenie jest w równym stopniu wynikiem wartości sztuk jak i zasługą teatrów,które je wystawiły. Wystawiono bowiem parę utworów, które przy jednoznaczności postaw autorskich obdarzyły widza różnorodnością problematyki. Nic w tym dziwnego,że na przykład sąsiadują ze sobą dwaj bardzo ciekawi autorzy i dwa bardzo interesujące przedstawienia. Wybitny pisarz amerykański o światowej sławie - Arthur Miller i wybitny pisarz polski,którego "Niemców" wystawiło wiele teatrów świata - Leon Kruczkowski. Pisarze o odrębnych ideologiach, ale jednocześnie w jakimś stopniu związani w poszukiwaniu wyrazu dla jednej z najważniejszych spraw,które decydują o kształcie każdego indywidualnego i każdego zbiorowego istnienia, dla sprawy wyboru.

Do sztuk Millera,które w wyniku handlowej konieczności - nagromadzą się na przestrzeni kilkunastu miesięcy na dwudziestu kilku scenach polskich,powrócimy jeszcze nieraz. Wielorodności(bo nie wieloznaczności)"Procesu w Salem" dowodzi choćby różnorodność interpretacji,zaprezentowana przez różnych recenzentów i krytyków po polskiej premierze na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie. Od Jana Kotta, którego zafascynowała atrakcyjność tematu,tak świetnie nadającego się do efektownego felietonu o "logice diabła" po Kijowskiego,którzy w "Życiu Literackim" potraktował ten utwór jako przyczynek do historii egzystencjalizmu literackiego. Recenzenci pism codziennych wyruszyli natomiast na poszukiwanie tła społeczno-politycznego sztuki, której niewątpliwą inspiracją były współczesne polowania na czarownice,zainicjowane przez MacCarthy'ego. Ale wykorzystanie atmosfery maccartyzmu i jej pochodnych, podobnie zresztą jak osadzenie w konkretnym czasie historii wydarzeń,jakie zaszły w małej osadzie farmerskiej w końcu XVII wieku,nie oznacza,byśmy mieli do czynienia ze sztuką w pełnym znaczeniu tego słowa historyczną. Dlatego problemy "Procesu w Salem" nie są związane z żadną konkretną epoką, mimo że w pewnych sytuacjach historycznych funkcjonują żywiej. Myślę,że sztuka ta będzie odczuwana jako rzecz współczesna także i wtedy,gdyż już żadne "procesy czarownic" nikomu na ziemi grozić nie będą. A to dlatego,że w mniejszym lub większym stopniu pozostawać będziemy zawsze pod presją zła. Człowiek skazany jest na pozostawanie sam na sam ze swoim skażonym sumieniem i zawsze aktualne będzie pytanie: czy? i co? zdoła z niego ocalić. Być może,że w przyszłości cały dramat rozgrywać się będzie nie na dwóch płaszczyznach: sumienia społecznego i sumienia jednostki,tylko sprowadzony zostanie do konfliktów wewnętrznych człowieka. Zostawmy te kłopoty inscenizatorom teatrów w przyszłości,przed którymi zjawia się nowe,niełatwe trudności z jakąś tam kolejną interpretacją teatralną tej sztuki. Dla nas ważniejsze jest, czy współczesny nam teatr jej złożoność dostrzegł. Ludwik Rene umiejętnie powiązał te dwie trudne nici splatające się, ale i rwące przez cały czas akcji dramatu,koncentrując uwagę widza na moralnym konflikcie Proctora,z uwzględnieniem społecznych podstaw wielkiej tragedii,która pochłonęła mieszkańców Salem. Mniej w tym przedstawieniu poszukiwań psychologicznych,niezbyt wiele odnajdujemy w nim śladów socjologizmu. Reżyser potraktował sztukę raczej jako dramat racji ludzkich,jako poszukiwanie ostatecznego kształtu ludzkiej uczciwości wobec siebie i jako drogę do przezwyciężania psychoz. Psychozy te,zbudzone mniej lub więcej świadomie,doprowadzają wielu bohaterów sztuki do zatracenia motywów swego działania lub do ulegania lawinie (pastor Halle),której dopomogli ruszyć z miejsca i teraz bezradnie krążą wokół przysypanych nieszczęśników,na próżno starając się ich ratować. To pasmo nieszczęść może być przerwane tylko osobistą,indywidualna,decyzją wyboru śmierci. Nie będzie ona jednak ofiarą,tylko konsekwencją;nie będzie aktem świętości,ale po prostu ludzkiej sprawiedliwości zastosowanej do siebie samego. Instynkt sprawiedliwości każe temu prostemu farmerowi wybrać szubienicę. Tak właśnie prosto,a przez to skondensowanie i przekonywająco przedstawił Jan Świderski rolę Johna Proctora. Ocalenie imienia,i tak już skażonego w oczach purytańskich osadników,jest punktem zaczepienia dla decyzji Proctora. W istocie jednak chodzi już nie o protest intelektualisty,ale o świadectwo zwykłego człowieka dane sprawiedliwości wobec jej parodii.John Proctor Świderskiego, przeprowadzając rozprawę z sędzią,dokonuje rozrachunku z samym sobą. Nie ma tu miejsca na fałsz,mimo że słabość człowieka lękającego się śmierci może towarzyszyć mu do końca. I dlatego Proctor jest bardziej bliski przeciętnemu człowiekowi niż Rebeka,której postawa zdecydowanie wpłynęła na jego ostateczną decyzję. Postać Proctora musi być szczególnie wyrazista,ale nie może to być wyrazistość natrętna. Reżyser troskliwie odsuwa wszystkie te elementy interpretacji scenicznej,które mogłyby Proctora zasłonić. Dlatego Halina Mikołajska w roli Elżbiety,żony Proctora, wykorzystuje osobisty,ale oszczędny tragizm i nie czyni zeń osobistego problemu. Dlatego Abigail(widziałem w tej roli Katarzynę Łaniewską,która dublowała Barbarę Krafftównę)jest raczej wściekłą,złą dziewczyną,która początkowo nie zdaje sobie sprawy ze smaku zła. Potem jest za późno i nie tylko podoba się jej wysyłanie ludzi na śmierć,ale czyni to także ze strachu przed zdemaskowaniem. Abigail jest jednak kobietą,która okrucieństwem zagłusza krzyk za miłością przedwcześnie przerwaną. Od Abigail zaczyna się linia dzieląca ludzi w Salem. Jest to granica płynna,często nieuchwytna,widoczna dzięki punktom krańcowym. Zaznaczana przez bohaterów sztuki dzielących się na tych,którzy posyłają na śmierć,i tych,którzy w każdej chwili mogą pójść na szubienicę. I tu obok Abigail,której w pewnych momentach grożą skutki zdemaskowania,wyraźnie rysuje się sylwetka sędziego Danfortha. Zarzucono Bolesławowi Płotnickiemu,że "wziął na serio siebie jako potężnego inkwizytora,próbował przybrać maskę zimną i okrutną,wydobył ze swego głosu maksimum natężenia" (cytat z ciekawego artykułu Andrzeja Kijowskiego,"Życie Literackie" nr48). Nieporozumienie wynika z tego, że Andrzej Kijowski stworzył sobie własną sylwetkę Danfortha,zgodną zresztą z uwarunkowaniem społecznym tej postaci. Bo przecież zastępca gubernatora to człowiek,który wyszedł ze środowiska osadników. Powinien zdawałoby się,być bliski Proctorowi,mimo dystansu władzy i wykształcenia. Ale to nie oznacza,by tego dystansu właśnie nie pogłębiał. Proctor jest dla niego groźny nie jako człowiek z obcej mu klasy społecznej. W sztuce tej wznoszą się barykady społeczne i dlatego konflikty tego typu są szczególnie ostre. Danforth broni pewnej sytuacji nie utrwalonej tradycją,a już zagrożonej. Dlatego tak wielką rolę odgrywa dla sędziego taktyka. Taktyka zastępuje Danforthowi ideologię w momencie,kiedy sam nie wie czy wierzyć,czy nie wierzyć w działanie diabła. Wystarczy mu pomruk przerażonego,ale i otrzeźwionego szubienicami tłumu,by szukać ratunku w rozgrywce taktycznej. Szybko rezygnuje z perswazji,a właściwie pozostawia ją wielebnemu Halle. Działa wyrokami i strachem. Mniej istotnymi postaciami dla problemów sztuki wydają się ci,którzy działają z pobudek określonych:z zemsty,z chciwości,z lęku jak Parris,jak Putnam. Przedstawienie "Procesu w Salem" dowiodło,że w sztuce tej nie ma ról nieważnych,mimo że są role dźwigające główny ciężar jej problematyki. Czym byłaby scena w sądzie bez Marii Warren(Janina Traczykówna). To jedna z najlepszych,obok roli Anny z "Pamiętnika Anny Frank", postaci tej młodej,nieprzeciętnej aktorki. Maria jest tu dzieckiem przerażonym i zdezorientowanym,wyzyskiwaną mała służącą,która ulega porywom strachu jak i egzaltacji. Doskonała to scena,w której dziewczynka opiera się lękowi przed szantażem,przed groźbą kary,ale i pięścią Jana Proctora,co w niemałym stopniu sprawia,że niełatwo ulega bardziej przerażającej od sądu straszliwości nieznanego. I wreszcie postacie ludzi,którzy stanowią jeszcze większą przeciwwagę dla tej masowej zbrodni,jaka spełnia się w Salem,tego splotu ciemnoty,fanatyzmu,przebiegłości i taktyki zmierzającej do utrzymania władzy. Tych wszystkich zbrodni sądowych,które składają się w efekcie na jakiś ponury nonsens. Giles Corey(Kazimierz Jaworski) wprowadza do tej sztuki,a właściwie wydobywa z niej,specyficzny humor zaznaczający jeszcze bardziej nonsensowność morderstwa sądowego dokonanego na tym rozsądnym,dobrym i pogodnym człowieku nie pozbawionym zresztą przywar i śmiesznostek. To tak,jak by zamordowano i torturowano dziecko. Inna rzecz,że to stare dziecko jest uparte i nie raz w życiu umiało się obronić. Nawet przebiegłość jego jest sympatyczna, wymierzona jest bowiem przeciw ludziom typu Putnama.

Reżyserii Ludwika Rene,a właściwie scenografii Jana Kosińskiego zarzucano monumentalizowanie widowiska,lub też zbytnie jego uklasycznienie. Wydaje się,że zarzuty te w gruncie rzeczy nie są istotne,jak i nie jest istotny pogląd, że tak wspaniałego wiezienia nie mogło posiadać maleńkie Salem. Oczywiście zachowując wierniej folklor tła fabularnego,tak jak zrobiono to zresztą w filmie według adaptacji Sartre'a "Czarownice z Salem",można by uzyskać efekt kontrastu między lichotą rekwizytów a wagą problemu. Scenografia Jana Kosińskiego stworzyła za to perspektywę spojrzenia na sprawy życia i śmierci,nie tracąc nic z siły swego wyrazu. Prostotę i brak patosu,w zestawieniu z minimalną zresztą tendencją do monumentalności scenografii, trafnie wzmocniono kostiumami spokojnymi i nie zaznaczającymi zbytnio różnic społecznych między sędziami a podsądnymi. Reżyser zwrócił uwagę na te sceny,w których ścierały się racje i rozstrzygały postawy istotniejsze w tej sztuce od decyzji sądu lub skazańców. Epizody,choćby najważniejsze dla rozwoju akcji,jak na przykład "baletowo" potraktowane sceny zbiorowej histerii,reżyser opracował mniej starannie. Ale przypomnijmy sobie też w pewnym sensie ruchowo rozwiązany epizod końcowy,gdy Elżbieta,zamiast biec za prowadzonym na szubienicę mężem,zaczyna automatycznie krążyć po elipsie wokół jakiegoś niewidocznego punktu,niby wokół słońca,które już dla niej zgasło. I jeszcze o jednym warto pamiętać,oglądając lub czytając sztukę Arthura Millera. Jest to przecież utwór o konsekwencjach,jakie powoduje skażenie ideologii przez jej wyznawców. Proces w Salem jest wynikiem purytanizmu,tragiczną parodią chrześcijaństwa,wykrzywieniem podstawowych pojęć chrześcijańskich,jak miłość bliźniego,jak bojaźń Boża. Owa niemal dotykalna obecność diabła w światku małego Salem nie jest najstraszliwsza,gorsze jest to,że odpędza się go - nieświadomie wabiąc. Oglądając sztukę Millera stajemy wobec wielkiego pytania: czy zło jest tylko pustką,która pozostaje po braku Boga,czy też jest osobowością wypełniającą wszelkie szczeliny,zapełniającą wszelkie pęknięcia prawdy?

Sztuka Millera stanowi próbę odpowiedzi na nigdy nie wyczerpane do końca pytanie,na czym polega wolność człowieka?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji