Artykuły

Szaleństwo procentuje

O XXXII edycji Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi pisze Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

"Ecce homo" to czterogodzinny seans psychoterapii, spektakl przygotowywany przez dziewięć miesięcy - niosła kuluarowa plotka. Zrealizowany na podstawie powieści "Kuracja" według Schopenchauera Irvina D. Yaloma, profesora psychiatrii na Uniwersytecie Stanforda, wybitnego autorytetu w dziedzinie psychoterapii grupowej i indywidualnej terapii egzystencjalnej. Informacje raczej budziły rezerwę, niż usposabiały pozytywnie; wizyty zamożnych amerykanów na kozetce psychoterapeuty, sesje grupowe, gdzie uczestnicy spowiadają się ze swych traum i kompleksów traktujemy raczej jako "tcrribles des ńches". Sami w razie potrzeby łykamy pigułki na podniesienie nastroju, bo któżby miał czas i pieniądze biegać na psychoterapie grupowe uważane za mało skuteczne.

A jednak, praca studentów aktorstwa warszawskiej Akademii Teatralnej przygotowana przez Krzysztofa Majchrzaka okazała się dziełem wybitnym zarówno w kategorii spektakli dyplomowych, jak i tych dostępnych dziś na zawodowych scenach. Powstało świetne, muzycznie skomponowane przedstawienie o tym, co się w życiu naprawdę liczy, co mu nadaje sens, co sprawia, że nasz relacje z innymi są złe lub sensowne. Kilkanaście spotkań sześcioosobowej grupy psychoterapeutycznej to niejako punkty zawęźlenia akcji, które ujawniają autentyczne międzyludzkie relacje. Po to, by pacjenci mogli je dokładnie zrozumieć, jak aktorzy podczas kostiumowej próby, a później je przełożyć na życie w rzeczywistym świecie. Dodatkową perspektywę refleksji pacjentów stanowi śmiertelna choroba prowadzącego psychoterapeuty, Davida Hertzfelda. Ma złośliwą odmianę czerniaka, co wedle lekarzy daje mu jeszcze rok życia.

Reżyser przedstawienia umieszcza seanse psychoterapii w szerszym kontekście społecznym: wprowadza postać starego człowieka poruszającego się z pomocą balkonika, który później zostaje odnaleziony bez właściciela, oraz postać bezdomnego chłopca, starającego się przeżyć za wygrywanie szkockich melodii na akordeonie. Obie postaci przypominają o samotności człowieka i kruchości życia. David, ogłuszony diagnozą, czyni bilans życia, pyta, czy naprawdę pomógł swoim pacjentom, czy zbudował z nimi silne więzi, kiedy pomógł w ożywieniu lepszej strony osobowości, a kiedy poniósł porażkę. W starych dokumentach odnajduje pacjenta, Philipa Slade'a, któremu przez trzy lata psychoterapii nie umiał pomóc. Ten przystojny dwudziestosześcioletni chemik skarżył się, że wbrew woli kierują nim impulsy seksualne. Spotykał się dziesiątkami kobiet, ale wyłącznie na jedną noc, bronił się przed związkami emocjonalnymi. Traktował kobiety instrumentalnie, a seks jak valium uwalniające od napięcia, by mógł później spokojnie poczytać lub posłuchać muzyki. Pozostał skrajnie odizolowany, bez uczuć. Dla Davida stał się największą zagadką intelektualną i zawodową porażką. Philip porzucił chemię, zrobił doktorat z filozofii i prowadzi gabinet terapeutyczny o nazwie poradnictwo filozoficzne. Stał się wyznawcą biblioterapii, czyli odzyskania zdrowia psychicznego poprzez przeczytanie całego korpusu dzieł filozoficznych. Zgodnie z naukami Artura Schopenhauera wierzy, że człowiek może być szczęśliwy, gdy uwolni się od potrzeb i więzi, zwłaszcza emocjonalnych. Najmniej chcieć, najwięcej wiedzieć - to dewiza niemieckiego filozofa, którą Philip zastosował w swoim życiu; od dwunastu lat nie tknął kobiety, nie jadł z nikim posiłku, nie ma żadnych przyjaciół, poza wykładami na jednym z college'ów, spacerami z psem czas wypełnia mu muzyka i czytanie. Miłość, namiętność, uwodzenie to silne uczucia, służą przedłużaniu gatunku i często mogą działać poza naszą świadomością. Dlatego Philip tę zakłócającą pracę rozumu aktywność ze swego życia wyeliminował, już nic mu nie przeszkadza w dążeniu do celów naukowych. Najszczęśliwsi są ci - zdaje się powtarzać za Schopenhauerem - którzy nie szukają niczego innego oprócz samotności. Człowiek bogaty wewnętrznie nie chce niczego od świata poza negatywnym darem niezakłóconego czasu wolnego, w którym może się cieszyć swoim bogactwem, to znaczy swoimi zdolnościami intelektualnymi. W przeciwieństwie do niemieckiego filozofa Philip nie ma kapitału gwarantującego niezależność. Musi zarabiać na utrzymanie, postanowił więc zostać psychoterapeutą, by to się stało, czeka go jeszcze dwieście godzin zajęć z superwizorem.

W tym momencie jego życia zjawia się zagrożony czerniakiem David z nadzieją rozwikłania zawodowej porażki sprzed lat. Plany zawodowe byłego pacjenta stawiają mu włosy na głowie, Philip nie ma żadnych kwalifikacji na terapeutę: nie interesują go ludzie, ich wzajemne relacje, troski, kompleksy. Jeśli już, to jako obiekty manipulacji, bo odrobina uprzejmości ociepla stosunki i pozwala formować innych jak wosk. Nie znosi współczucia, pozbawiony empatii lekceważy innych i pogardza nimi, bo wiedzą od niego mniej, wobec czego podobne kontakty to dla intelektu strata czasu. On, wyzwolony już z kompulsji seksualnej, z oczyszczonym umysłem, może rozmawiać tylko z największymi umysłami przeszłości: Platonem, Kantem, Epikurem, Nietzschem, Montaigne'em, czyli przebywać w lodowatych przestrzeniach czystego rozumu. David przeciwnie, więzi emocjonalne z ludźmi, cała ich mnogość, pozostają dla niego niezbywalnymi składnikami pełnego życia, a unikanie ich (jak zaleca Schopenhauer) dlatego, że się spodziewamy cierpienia, to gwarantowana recepta na to, że się będzie żywym tylko częściowo. Przez lata praktyki psychoterapeutycznej zrozumiał, że nie liczą się pomysły, wizje ani narzędzia, ponieważ chodzi przede wszystkim o relację, osobistą relację i troskę o dobro innych. Ci, którzy do niego trafiali, mieli przede wszystkim zaburzone relacje z najbliższymi, więc współodczuwanie i współczucie, zrozumienie potrzeb i kompleksów pacjentów stało się jego głównym zadaniem i powołaniem. Wyznaczyło sens życia, życie dla innych bowiem zbudowało jego człowieczeństwo. Obaj bohaterowie zawierają układ: David zgadza się być superwizorem Philipa pod warunkiem, że ten przez pól roku odbędzie cykl zajęć z jego grupą terapeutyczną, by nauczył się kontaktów interpersonalnych, wrażliwości na świat, empatii, uwagi. Philip trafia do sześcioosobowej grupy, gdzie po raz pierwszy wżyciu odczuwa ból, czyjeś emocje, zaczyna rozumieć normalne relacje. Zostaje skonfrontowany z jedną z kobiet, z którą przed laty uprawiał seks bez zobowiązań, a ściśle mówiąc z jej cierpieniem. Dla niej był pierwszym w życiu partnerem, była zakochana, nie zdając sobie sprawy, że on traktował ją tylko instrumentalnie. To doświadczenie na lata określiło jej relacje z mężczyznami, ukształtowało osobowość.

Krzysztof Majchrzak nie zafundował nam kolejnych seansów psychoanalizy, lecz przedstawił, rozpisany na role, postacie, akty i sekwencje, pewien proces myślenia o ludzkim życiu. O wyborach, jakie czynimy, i relacjach, jakie budujemy z bliskimi czy innymi. Proces analizowania owych kluczowych relacji ma na celu ujawnienie ich podstawowych intencji, pomocą są wiedza i doświadczenie prowadzącego psychoterapię oraz często przywoływane myśli filozofów. Sentencje Schopenhauera pojawiają się na zasadzie kontrapunktu: na niewielkim ekranie ręka, drapiąc stalówką po szorstkim papierze, wypisuje aforyzmy i maksymy jego autorstwa, oddzielając zgrzytliwym, nieprzyjemnym dźwiękiem kolejne spotkania grupy pacjentów.

Refleksja tego spektaklu godzi filozofię i zwyczajne ludzkie doświadczenie, nic z napuszenia i pozy, ale też żadnych bebechów, wrzasków czy tanich prowokacji, psychicznych obnażeń. Jest w nim rozum i serce, czułość i wrażliwość na każdego człowieka zestawiona z mądrością filozofów, przy czym nie występują oni w roli niepodważalnych autorytetów. Ich uczucia i myśli są traktowane jak równorzędne propozycje pacjentów, dlatego zwycięża wcale nie Schopenhauer, lecz czujący i mądry człowiek. Nikt tu nikogo nie poucza, nie lekceważy, tylko tworzy przestrzeń dla myślenia. Wreszcie zobaczyłam spektakl dla inteligentów, dla osób myślących samodzielnie, a nie dla idiotów, którym trzeba przetłumaczyć wczorajszą gazetę. Aktorzy pokazują ludzi różnych zawodów, poziomów intelektualnych, gdy próbują zdefiniować relacje w grupie, a tym samym zrozumieć, w jaki sposób ich zachowanie i słowa są odbierane poza nią. Próbują być tu i teraz w gotowości na rozumienie innego człowieka. Wbrew pozorom nie spór o Kanta i Hegla jest przyczyną rozpadu licznych małżeństw, konfliktów z rodzicami i własnymi dziećmi, z kochankami i pracownikami, lecz konkretne zachowanie wobec innego. Osobista relacja z bliskimi i dalszymi nam ludźmi lub jej brak czyni ludzi samotnymi i nieszczęśliwymi albo buduje poczucie sensu życia. Tak mądre i poruszające spektakle zdarzają się wyjątkowo rzadko, dwudziestominutowa owacja na stojąco (o drugiej w nocy!!!) nie zostawiła wątpliwości, że było to najlepsze przedstawienie XXXII Festiwalu Szkół Teatralnych. Zdecydowanie wygrała tę konkurencję warszawska Akademia Teatralna, pokazano jeszcze bardzo dobre Sceny z Dostojewskiego (z "Idioty" i "Braci Karamazow") w reżyserii Maji Komorowskiej, gdzie młodzi aktorzy wykazali umiejętność budowania pełnych, wiarygodnych psychologicznie postaci, rozpiętych między skrajnymi stanami emocjonalnymi. Grand Prix festiwalu za role Rogożyna, Rakitina i Gilla w "Ecce homo" zdobył jak najbardziej zasłużenie Julian Świeżewski. Oba spektakle dały studentom doświadczenie zawodowe, z jakim we współczesnym teatrze trudno będzie im się zetknąć, coraz rzadziej bowiem przywiązuje się w nim wagę do tworzenia poruszającego wizerunku człowieka myślącego.

Oglądamy przeważnie mniej lub bardziej doważone popisy reżyserów zaangażowanych w głoszenie poprawnych politycznie poglądów w oprawie popkultury, obwinianej za wszelkie nieszczęścia, jakby to była jedyna płaszczyzna odniesienia wobec ludzkiej egzystencji. Przykładem takich nieudanych, a w przypadku dyplomów szkolnych, szkodliwych wręcz działań mogły być dwa spektakle z Wrocławia, gdzie mieści się filia krakowskiej szkoły teatralnej. Agata Duda-Gracz postawiła na autorski eksperyment i aktorskie improwizacje. Na motywach "Odysei" Homera powstały opowieści o młodych ludziach, ich tęsknotach, oczekiwaniach, o unikach i ryzyku, jakie niesie podróż przez życie. Odyseuszów jest ośmioro i do Itaki podróżują stareńkim autobusem po Łodzi, od Teatru Studyjnego przez Dworzec Widzew, zniszczoną fabrykę włókienniczą, błotnisty brzeg jeziora w Parku Mickiewicza po cmentarz, gdzie młodzi artyści zakopali się w grobach i nie chcieli wrócić z widzami do teatru. Rozpacz kompletna, młodzi aktorzy biegali, czasem na golasa (tańce dionizyjskie), wrzeszczeli, zrozumieć tego nie sposób, miotali się po brudnym betonie, błocie niezdolni przebić się przez barierę obcości. Ja w każdym razie nie umiałam się skupić na żadnej sekwencji owej podróży przez świat i życie, bo nie umiałam sobie wyobrazić dzisiejszej Łodzi jako mitycznej Itaki w trzęsącym się autobusie. Drugim przykładem mało odpowiedzialnych działań, zwłaszcza wobec studentów, wydal mi się spektakl Królestwo w reżyserii Remigiusza Brzyka. Wprawdzie istnieje adaptacja scenariusza przetłumaczona z duńskiego na polski, ale reżyser wolał posłużyć się dialogami ze znanego filmu Larsa von Triera, by zbudować na scenie rzeczywistość osobliwego szpitala, gdzie łączy się, jak podaje program, "czarna komedia mydlana z makabrą, metafizyczne rozważania ze współczesną satyrą społeczną, surrealistyczny horror z opowieścią detektywistyczną". Niestety przedstawienie ma ciężar glutowej opowieści bez polotu, więc o łączeniu gatunków w kultową jakość nie ma mowy. Chorzy udają chorobę, snują się po szpitalu, by szerzyć ideologię new age, szamani biorą się za operacje, cierpienie dziecka i matki nie znajduje zrozumienia aroganckich (najłagodniej mówiąc) lekarzy. Młodzi aktorzy kompletnie pogubieni grają po kilka postaci, nie bardzo wiadomo w jakiej konwencji i w jakiej sprawie. Grozą wieje, do żonglowania konwencjami potrzebna jest bowiem wirtuozeria warsztatu, a tu studenci ledwie sobie radzą z rodzajowymi scenkami. W odróżnieniu od warszawskich i krakowskich (o nich za chwilę) dyplomów, służących zaprezentowaniu jak najszerszych możliwości zawodowych absolwentów uczelni, wrocławskie dyplomy powstały raczej dla zaspokojenia ambicji reżyserów. Uwierzyli w swe odkrywcze pomysły znane już od co najmniej czterdziestu lat z praktyk teatru

otwartego i filmu, któremu w żadnym planie nie udało się dorównać.

"Samobójcę" Mikołaja Erdmana przygotował Jerzy Trela ze studentami krakowskiej szkoły. Sztuka kilka dekad przeleżała w zapomnieniu jako niecenzuralna, bo jej autor upominał się o prawa jednostki Siemiona Siemionowicza Podsiekalnikowa (zasłużenie nagrodzony za tę rolę Dominik Rybialko) w systemie sowieckiej kołchozowo-proletariackiej szczęśliwości. Dla młodych aktorów stała się doskonałym materiałem dla zbudowania wielowymiarowych postaci w ich rozwoju. Reżyser Trela jako pedagog sprawdził się znakomicie, ponieważ zależało mu na tym, by pokazać możliwości zawodowe swoich studentów, a nie własne ego artystyczne. Podobnie można powiedzieć o spektaklu Koło kwintowe, choć materiał dramaturgiczny Szymona Bogacza był o wiele, wiele słabszy, a Aleksandra Popławska w roli reżysera niewiele umiała pomóc. Trzeci dyplom z Warszawy "Tonacja blue" w reżyserii Marcina Hycnara, dość sprawna scenicznie opowieść o utracie ideałów i ubłoceniu się życiem, mieścił się bliżej przeciętnej festiwalu.

Na tym tle słabo wypadły także dyplomy łódzkiej szkoły, zarówno "Poskromienie złośnicy" Szekspira w reżyserii Małgorzaty Warsickiej, jak i "Leonce i Lena" George'a Biichnera w tłumaczeniu i reżyserii Łukasza Fijała; młodym realizatorom zdecydowanie zabrakło doświadczenia, by prowadzić młodszych kolegów poza ścieżką banału. Dlatego oglądać się dało jedynie "Marata Sade'a" Petera Weissa. Reżyser Rudolf Zioło, nie zaniedbując żadnej z warstw tekstu i rodzajów teatralności, wydobył tyleż zasadniczy, co fikcyjny spór Marata z markizem de Sade dotyczący nie tyle samej rewolucji - co do konieczności jej przeprowadzenia obaj byli zgodni - ile metod i sposobów jej społecznego urzeczywistnienia. Markiz był zdecydowanym przeciwnikiem terroru, co ładnie pokazał (utalentowany i nagrodzony za tę rolę) Paweł Dobek, a jego koledzy, stale obecni na scenie, mieli szansę pokazać swe umiejętności, budując różne postacie pacjentów zakładu w Charenton.

Lubię łódzki festiwal za niebywałą energię, za święty ogień sztuki płonący w sercach i umysłach studentów, za ich piękną młodość i urodę. Za to, że można przeżyć coś zupełnie niepowtarzalnego, jak Ecce homo Krzysztofa Majchrzaka. Artysty niegrzecznego, niepokornego i bezinteresownego w dążeniu do powagi sztuki. Gdzie można znaleźć jeszcze kilku tak szalonych pedagogów?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji