Artykuły

Łatwo jest zwolnić dyrektora, trudniej odbudować teatr

Marszałkowscy urzędnicy zbyt pochopnie podjęli decyzję o odwołaniu Krzysztofa Mieszkowskiego ze stanowiska dyrektora Teatru Polskiego. Wierzą, że w trzy miesiące uda im się znaleźć godnego następcę. Trudno mi podzielić i pewność co do decyzji, i tę naiwną wiarę - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Kiedy pieniądze spotykają się ze sztuką, bilans rzadko się zgadza. A księgowi mają problem, jak zważyć na jednej szali sukces artystyczny, a na drugiej manko w kasie. Najczęściej więc pierwszą wartość biorą w nawias i wychodzi mniej niż zero. Tak wyszło marszałkowskim urzędnikom, kiedy pochylili się nad sytuacją w Teatrze Polskim. I okazało się, że jedynie "kiedy w kasie forsa, to sukces pełna klasa" - jak śpiewała Maryla Rodowicz.

Oszczędzanie nie zawsze się opłaca

Dyrektor Mieszkowski mógł zrobić wiele, żeby ocalić swoje stanowisko. Mógł tak w teatrze kroić spektakle, jak mu finansów stawało. Czyli oszczędnie. To, do czego te oszczędności mogły nas doprowadzić, wyliczył - przed swoim odejściem z teatru - Grzegorz Stryjeński, którego marszałek wysłał tam, żeby pilnował słupków w księgowości. No i wyszło, że przy obecnym finansowaniu teatr musiałby albo na pół roku zawiesić granie spektakli, albo zrezygnować z większości premier.

Mieszkowski wybrał inną strategię. Bardziej ryzykowną. Kiedy brakuje na sztukę i na prąd, za bardziej palące uznawał to pierwsze zobowiązanie. Zaproszonym artystom płacił według siebie - uczciwie, według krytyków - ponad miarę, uznając, że także rynek sztuki, ze swoim systemem festiwali, nagród, frekwencyjnych sukcesów, dyktuje stawki.

Mógł działać oszczędniej. Wtedy nawet przy niedofinansowaniu teatru sięgającym trzech milionów rocznie udałoby mu się zachować dyscyplinę finansową. Zamiast Lupy, Zadary, Strzępki i Klaty mógł zapraszać do współpracy reżyserów mniej opromienionych sukcesem i przez to tańszych, choć wtedy o wiele trudniej byłoby zapełnić widownię Polskiego, zwłaszcza tę największą. Mógł zrezygnować z kosztochłonnej, bo dla wrocławskiej publiczności bezpłatnej, działalności edukacyjno-popularyzatorskiej, której wyjątkowo bogaty program miał w swojej ofercie.

Przy tym oszczędnym gospodarowaniu nie mielibyśmy z pewnością ani "Dziadów" Michała Zadary, ani "Termopil polskich" Klaty. Pracy nad "Wycinką" według Bernharda nie rozpocząłby Krystian Lupa (premiera planowana na październik tego roku, spektakl już dostał zaproszenie na festiwal teatralny w Gironie). Nie byłoby Czynnych Poniedziałków, teatralnych lekcji. I w kasie wszystko by się zgadzało.

Zelektryzowani groźbą odcięcia prądu

A zadowolenie publiczności i duma z teatru, który od kilku lat konsekwentnie utrzymuje się w krajowej czołówce? Cały problem w tym, że te wartości nijak nie chcą zmieścić się w urzędowych raportach.

Mieszkowski zaryzykował i na tym ryzyku się ostro przejechał. Po tym, kiedy w czerwcu media przewałkowały wte i wewte sprawę odwołania dyrektora Polskiego, wydawało się, że problem przycichł i z wielkiej burzy narodził się drobny deszczyk. Tym bardziej że wystarczających powodów do podjęcia decyzji o odwołaniu szefa Polskiego nie dostarczył pokontrolny raport. W którym, owszem, stwierdzono pewne uchybienia, ale niewystarczające, żeby uzasadnić z ich pomocą decyzję o odwołaniu dyrektora. Przez całe wakacje trwały negocjacje, w których uczestniczyły teatralne związki zawodowe - wszystko wskazywało na to, że są na dobrej drodze, żeby odnaleźć takie rozwiązanie, które scenie pozwoli wyjść na prostą.

Ale czego nie załatwiła kontrola, dały dwa pisma ostrzegawcze - z groźbą odcięcia prądu i rozwiązania umowy o najem Sceny na Świebodzkim. Obie sprawy udało się załatwić w ciągu jednego dnia. O kilka, może kilkanaście godzin za późno - zarząd województwa, który zebrał się wczoraj z samego rana, podjął decyzję o wszczęciu procedury odwoławczej.

Siedem lat tłustych i jednocześnie chudych

Jarosław Perduta, rzecznik urzędu marszałkowskiego, w rozmowie ze mną stwierdził, że dyrektor Mieszkowski rządzi Polskim siedem lat. I że może to wystarczająco długo, że może nadszedł czas na - jak to określił - ferment i zmianę. Zapytał też, czy zauważyłam, że na widowni Polskiego jest dużo młodzieży. I zabrzmiało to trochę jak nagana.

Tak, ja też zauważam tłumy młodzieży na widowni Polskiego. I jest to zjawisko fascynujące, z jakim w takiej masie nie mam do czynienia na żadnej innej wrocławskiej scenie. Nigdy nie przyszłoby mi jednak do głowy, żeby z tej obserwacji czynić zarzut. Bo to, że w czasach, kiedy popkultura nasto- i dwudziestolatkom daje tyle atrakcyjnych i łatwych w odbiorze podniet, teatr, któremu udaje się z nią wygrać, zasługuje tylko na słowa uznania.

A siedem lat? Jacek Głomb prowadzi legnicki Teatr Modrzejewskiej od lat dwudziestu i nikomu o zdrowych zmysłach nie przychodzi nawet do głowy, żeby z tego powodu sugerować mu rozstanie z tą sceną. Wiadomo bowiem, że teatr trudno zbudować w ciągu jednego czy dwóch sezonów. To proces, który musi trwać, żeby mógł dać efekty. A przerywanie go w momencie twórczego wzlotu sprowokuje raczej ostre pikowanie, niż wznoszenie się jeszcze wyżej w górę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji