Wątpliwy przepis na Szekspira
"Poskromienie złośnicy" Williama Szekspira, wystawione w Teatrze Dramatycznym przez Krzysztofa Warlikowskiego, to niezborna seria niefortunnych gagów i niezrozumiałych rozwiązań scenicznych. Powstał spektakl całkowicie pozbawiony myśli i dobrego smaku.
Reżyserska twórczość Krzysztofa Warlikowskiego może sprawić sporo kłopotu, czasem nawet wpędzić w zdezorientowanie. Warlikowski jest autorem znakomitego "Roberto Zucco" Bernarda Marie Koltesa, wystawionego w Teatrze Nowym w Poznaniu, w warszawskim "Dramatycznym" zrealizował "Elektrę" z wielką rolą Danuty Stenki, przedstawienie kontrowersyjne, przeze mnie zaliczane do największych wydarzeń ubiegłego sezonu. Artysta szczyci się pobieraniem nauk u najwybitniejszych twórców z Brookiem i Strehlerem na czele i prawdopodobnie lekcje nie poszły w las. Reżyser dużo pracuje w Polsce i za granicą. Pod koniec stycznia w słynnym Piccolo Teatro Di Milano przygotuje Szekspirowskiego "Peryklesa". To niecodzienne wyróżnienie.
Z drugiej jednak strony zdarzają mu się ewidentne wpadki - przedstawienia rażące niekonsekwencją, pełne absolutnie chybionych pomysłów i rozwiązań schlebiających najniższym gustom współczesnej publiczności.
Szekspir zajmuje ważne miejsce w dorobku Warlikowskiego. W ubiegłym sezonie rozgłos przyniosła mu "Zimowa opowieść", zrealizowana w poznańskim "Nowym", przez niektórych uznana za najlepszą inscenizację Szekspirowską na polskich scenach w ostatnich latach.
Teraz artysta sięgnął po "Poskromienie złośnicy", utwór popularny głównie dzięki lekturze i filmowi Franco Zeffirellego ostatnio wystawiany rzadko i niechętnie. Chciał dostrzec w nim współczesną i zarazem uniwersalną analizę stosunków między kobietą i mężczyzną, pokazać historię do dziś aktualną i, na dodatek, opowiedzieć ją językiem zrozumiałym dla dzisiejszej "generacji X". Na wszystkich polach poniósł spektakularną klęskę.
Przedstawienie zaczyna wtargnięcie na scenę niejakiego Krzysztofa Okpisza (Adam Ferency). W znoszonym garniturze przypomina bardziej zagubionego widza niż postać dramatu. Reżyser kładzie nacisk na prolog "Poskromienia...", kiedy Okpisz, wymanewrowany przez bogatego Dziedzica, staje się narzędziem w jego igraszce, przyjmując na siebie rolę pana. Z początku nie chce przyjąć paradnych szat, potem ciążą mu one niemiłosiernie. Zmiana starego układu nikomu nie służy dobrze. Można sądzić, że Warlikowski akcentując te sceny zwraca uwagę, że w naszym świecie prawda i fałsz są bardzo blisko, czasem nie sposób ich odróżnić. Potem jednak porzuca ten trop.
Przenosimy się bowiem na teatralną scenę. Małgorzata Szczęśniak, autorka scenografii, przedstawia coś na kształt lustrzanego odbicia widowni "Dramatycznego" - te same loże, balkony, a w nich przypadkowi widzowie, zaproszeni, by od wewnątrz obserwować zdarzenia dramatu. Perspektywa teatru wpisana jest w komedię Szekspira, ale jej nie zamyka. Tu świat nie kończy się w teatrze, nie wszystko pozostaje beztroskim udawaniem. Dlatego zastosowanie przez Warlikowskiego popularnego chwytu "teatru w teatrze" wydaje się rozwiązaniem redukującym znaczenia tekstu.
W przedstawieniu ginie bowiem podstawowy problem relacji między bohaterami. Tytułowego "poskramiania złośnicy" możemy nawet nie zauważyć, gdyż odbywa się ono szybko i bez stopniowania napięcia. Aktorzy ledwie szkicują swe role. Adam Ferency, dobry jako oszukany Okpisz, jest Petruchiem zupełnie pozbawionym wyrazu i trudno zrozumieć, dlaczego tak łatwo przychodzi mu usidlanie kobiet. Danuta Stenka - tytułowa złośnica Kasia - ma tylko kilka scen, kiedy może ukazać charakter bohaterki. Szansę tę odbiera jej reżyser, proponując wątpliwego gustu gagi, z opuszczaniem spodni Petruchia na czele. Trudno rozpoznać młodych konkurentów do ręki dobrej siostry Bianki (Małgorzata Kożuchowska), bo w żadnym nie ma nic, co mogłoby zwrócić naszą uwagę. Sama Bianka zostaje ukazana jak przysłowiowa panienka z sąsiedztwa, odbierająca uczucie jak serię gimnastycznych ćwiczeń na czerwonej sofie.
Niezła sekwencja targu o dziewczynę może mówić, że w dzisiejszej rzeczywistości miłość i małżeństwo to tylko przetarg, wygrany przez oferującego najwyższą cenę, i za grosz w tym romantyzmu.
Ale reżyser nie ciągnie dalej tego wątku. Woli współczesne przekleństwa, ni w pięć, ni w dziewięć wprowadza na scenę transwestytów i częstuje nas kawałkiem porno na monitorze. W nieskończoność przedłuża sceny tańca bohaterów, nic nie wnoszące do akcji spektaklu. Chyba za bardzo jest przywiązany do tych wątpliwej jakości, ale za to jakże młodzieżowych pomysłów. Dlatego "Poskromienie złośnicy" Warlikowskiego wywołuje zniecierpliwienie i smutek. Na miarę najlepszych spektakli reżysera jest tu tylko nerwowo dyktująca rytm, grana "na żywo", akordeonowo-saksofonowa muzyka Pawła Mykietyna. I tylko ona pozostaje w pamięci.