Artykuły

Aktor, który czerpie z tego, co go boli i uwiera

Nie lubi piłki nożnej, bo to nadmuchany sport. Woli zabrać córkę na mecz koszykówki. Twierdzi, że był nieśmiały i to właśnie scena nauczyła go oswajać kompleksy. Z WOJCIECHEM WYSOCKIM, aktorem temperamentnym rozmawiamy o scenie, filmie i życiu. O chorobie i poezji Herberta.

Jest Pan fanem koszykówki, w młodości był Pan zawodnikiem, bywa że komentuje Pan mecze NBA. A mundial w Brazylii jakkolwiek Pan śledził?

- To jest dobre określenie - jakkolwiek. Półżartem mówię, że religia nie pozwala mi oglądać piłki nożnej. Tak, nie oglądam jej. Z powodów ideologicznych. Po prostu uważam, że to najbardziej nadmuchany sport. Okrutnie podległy regułom komercji.

NBA jest od nich wolna?

- Nie, ale to nieporównywalne. Poza tym od piłki odrzuca mnie stopień chamstwa na stadionach. Rozmawiając z kolegami, kibicami piłki nożnej, pytam: A kiedy ostatni raz byłeś na meczu? I słyszę: Przecież nie chodzę... A ja chodziłem z córką na mecze koszykarskie Polonii, wiedząc, że spotkam na nich towarzyską śmietankę.

W młodości chciał Pan zostać dziennikarzem sportowym. Dlaczego?

- To był pierwszy pomysł na siebie. Grałem w kosza, kibicowałem wielu dyscyplinom. Ale moja przybrana ciocia, wybitna poetka Joanna Kulmowa od tych planów mnie odwiodła. Dostrzegając we mnie iskrę talentu, kazała nauczyć się wiersza i zdawać do PWST. Wybrałem Tuwima "Piękne krawaty, lecz cóż mi po nich, kiedy jestem garbaty" - bo byłem wtedy nieszczęśliwie zakochany. I odnalazłem się pierwszy pod kreską, przede mną był Paweł Wawrzecki. I wtedy się dopiero zawziąłem. Po roku zdałem z pierwszą lokatą.

Domyślam się, że nie żałuje Pan wyboru?

- To okrutny zawód. Często sprawia dużo problemów emocjonalnych, bo angażujemy całą ambicję, a nie zawsze wychodzi. Poza tym to zawód coraz bardziej usługowy, w którym trwa nieustanny wyścig. Choć teraz rywalizuje się już na każdym polu... Ale nie narzekam. Generalnie, bilans zysków i strat nie jest najgorszy.

Gdybym banalnie zapytał o blaski i cienie tego zawodu?

- Trudno wyważyć. Bywają momenty świetne, zdarza się czas bez pracy. A ja mam temperament człowieka, który musi pracować. Szczęśliwie od paru sezonów mam pracy bardzo dużo.

Działa Pan na wolnym rynku, bez etatu.

- Spędziłem w teatrach 30 lat. W jednym tkwiłem nawet za długo. Dziś - kiedy tworzenie zespołu stało się fikcją, kiedy teatr jest poletkiem rozmaitych doświadczeń na publiczności, ale i na aktorach - etat nie daje już komfortu. Przyznaję prawo do ryzyka artystycznego i eksperymentu Krystianowi Lupie, z którym miałem przyjemność pracować przy dwóch przedstawieniach, ale pani X, która ledwo co skończyła szkołę i przychodzi na pierwszą próbę bez egzemplarza reżyserskiego i ja nie wiem, co mam grać, już takiego prawa nie daję.

A tak dziś pracuje znaczna część reżyserów, wiemy coś o tym. Mamy w Krakowie Stary Teatr.

- Niestety, zwyczaje teatru offowego czy studenckiego przechodzą powoli do teatru repertuarowego. Więź pokoleniowa, hierarchia, ciągłość tradycji zostały kompletnie zachwiane. Kiedyś było nie do pomyślenia, by w sposób protekcjonalny traktować tak wybitne osobowości, jak Jurek Trela, pani Polony czy Tadziu Huk. Sytuacja była klarowna: teatr garażowy się robiło w garażu, teatr offowy - na offie. Powtarzam, nie mam nic przeciwko eksperymentom, tylko niech się nie obywają na najbardziej prestiżowych scenach w Polsce. Albo w jedynym teatrze w mieście, jak kiedyś w Białymstoku, co sprawiło, że publiczność kompletnie uciekła z teatru.

Zostawmy te smutne tematy. Proszę powiedzieć, co u dr. Wezóła?

- Wkracza za moment na plan dziewiątej serii serialu, co cieszy nas, aktorów, jak i pewnie 6 milionów widzów "Rancza". Dr Wezół stanie przed całkiem nowymi zadaniami, ale szczegółów zdradzić nie mogę.

Ponoć wda się w romans z polityką jako rzecznik Polskiej Partii Uczciwości?

- Powiem jak politycy: nie potwierdzam, nie zaprzeczam. Mogę tylko zapewnić, że wybitny scenarzysta Robert Brutter, czyli Andrzej Grembowicz postawił przed Wezółem nowe wyzwania.

Jak niszczycielskim żywiołem jest polityka, pokazuje Pan z Marią Pakulnis w sztuce "Komedia polska" Olafa Olszewskiego. Śmiejemy się, choć wieje grozą.

- To, moim zdaniem, ważny tekst, mówiący bardzo wiele o współczesnej Polsce, o nas Polakach. Pokazuje, jak to, niestety, polityka może doprowadzić do kompletnej erozji więzi międzyludzkich.

Podzielona na pół Polska przenosi się na relacje rodzinne, przyjacielskie; znów kłania się Gogolowskie "Z kogo się śmiejecie?".

- Niestety, dla nas, aktorów, ważne jest, że to sztuka świetnie napisana, dająca możliwość stworzenia wyrazistych postaci.

Pan kiedyś przez politykę trafił do aresztu...

- Dawne dzieje. Wypiwszy coś za dużo, wykrzykiwałem na ulicy nieprzyjazne dla władzy hasła. Byłem wtedy jeszcze kompletnie anonimowym aktorem. Na szczęście mili koledzy z Teatru Współczesnego - Jan Englert i Mietek Czechowicz - byli już na tyle znani, że ich obecność na komisariacie wystarczyła, bym go mógł opuścić.

Wspomniany Robert Brutter pisał też scenariusz serialu "Ekstradycja", gdzie zagrał Pan kanalię z UOP, Szawłowskiego. - To był taki okres, kiedy grałem szwarccharaktery. W ogóle obsadzano mnie wtedy skrajnie - albo kanalia, albo romantyk...

Jak się zaczęło od Kordiana u samego Axera. - Nie ukrywam, że fajnie jest być obsadzanym w tak biegunowo różnych rolach. Po Szawłowskim też Panu pluto po nogi, jak wcześniej po filmie "Con Amore", w którym jako młody pianista porzucił Pan dla kariery chorą dziewczynę?

- Już nie, acz czułem pewne zdumienie, że jako aktor wzbudzający wcześniej pewną sympatię, zagrałem taką kreaturę. Sam Pan kiedyś zauważył, że pokonał drogę od złych do dobrodusznych postaci. W których rolach się Pan czuje lepiej? - Nie umiem powiedzieć. W pewnym momencie moje role przesunęły się w kierunku charakterystycznych postaci komediowych, może nawet jest ich za dużo? Choć nie chcę powiedzieć, że ich nie lubię. Ten gatunek pokazuje przydatność aktora, jego warsztat...

A jaka rola uciekła Panu w "Pułkowniku Redlu" w reżyserii Istvana Szabo? Filmie, który dostał potem nagrodę w Cannes.

- To była druga rola filmu, ale już nie pomnę szczegółów. Fakt, że z wielu powodów - paszportowych, ale też mojej lojalności wobec teatru - ten tytuł mi umknął. Nigdy go nie obejrzałem. Za dużo by mnie to kosztowało.

W Krakowie muszę Pana zapytać o rolę Rafała w "Pismaku" w reżyserii krakowianina Wojciecha Jerzego Hasa. Jak się Panu z nim pracowało?

- Zagrać u Hasa główną rolę - no daj boże. Nawet jeśli nie jest to film, który się wymienia jednym tchem ze "Scenariuszem znalezionym w Saragossie" czy "Sanatorium pod Klepsydrą". Ale to wciąż film Hasa! Praca z nim to było wielkie przeżycie. Także dlatego, że Has na swój sposób kochał i szanował aktorów. Każdy dzień zdjęciowy poprzedzały kilkugodzinne próby, należało bowiem szanować taśmę, która była za dewizy, po czym zwalniał nas na obiad i już sam na sobie próbował z operatorem tzw. ostrości. Potem, już kręcąc kolejne ujęcia, odwracał głowę od obrazka i tylko słuchał dialogów. Emanowała z niego wielka siła. Nie musiał krzyczeć, a wszystko chodziło na planie jak w zegarku. Taki miał autorytet.

Na drugim biegunie pewnie Marek Koterski. Podobno w pracy lekko szalony?

- "Lekko" to lekko powiedziane. Marek jest kompletnym wariatem w pracy. Jak przeczytałem scenariusz "Życia wewnętrznego" pierwszy raz, nie bardzo wiedziałem, co to jest. To było tak napisane, że nie mogłem się w tym połapać. Dopiero po wielu rozmowach i próbach wszedłem w tę postać... Zresztą Marek jako naprawdę utalentowany aktor wiele rzeczy mi pokazywał. Bo kto to jest Michał Miauczyński? To Marek Koterski. On kręci wciąż o sobie, poświęcając filmy kolejnym obszarom swego życia - dzieciństwo, dom rodzinny, erotyka czy alkoholizm we "Wszyscy jesteśmy Chrystusami''. Ma niezwykle wyrazisty charakter pisma, nawet w filmach, które nie do końca uważamy za udane, jak "Porno". - Przy okazji pracy z Koterskim mówił Pan: "..kompleksy artysty to najlepsza inspiracja dla jego twórczości", "Prawdziwa sztuka rodzi się z kompleksów".

To zapytam, z jakich kompleksów Pan czerpie?

- Ponieważ teraz żyjemy w epoce ludzi pewnych siebie, jak i pewnych siebie artystów, to ja chcę głęboko zaprotestować. Bo uważam, że my naprawdę czerpiemy z tego, co nas uwiera. Z naszych ułomności, lęków. Kiedyś mnie bolała potworna nieśmiałość, brak przebojowości, zdecydowania. Dopiero lata pracy sprawiły, że się oswoiłem ze swoimi ułomnościami.

"Najpiękniejszego członka pokazał pan Wojciech Wysocki, a najpiękniejsze piersi pani Renata Dancewicz" - pisał bodaj Urban po "Życiu wewnętrznym".

- A nie Kałużyński? Najlepszy był tzw. werk, czyli zdjęcie z planu, pokazujący, jak kochane nasze charakteryzatorki pieczołowicie pudrowały mi tę ważną część ciała mężczyzny, ale też - moją bardzo niewyraźną minę, choć traktowałem to jako coś normalnego. Za to później zagrałem samego siebie w kolejnym filmie Marka "Nic śmiesznego", gdzie przeżywałem męki ze sztucznym członkiem, który mi się wrzyna w mego własnego.

Możemy od filmu odbić się do Pana choroby; wiem, że mówi Pan o niej otwarcie, by wesprzeć innych mężczyzn.

- Choć nie powiem, że mówię chętnie. Wiem jednak, że to potrzebne ludziom. Pomocne są przykłady przejścia przez chorobę nowotworową. Ja mimo dwukrotnego stwierdzenia raka - żyję, mam się dobrze i jak Pan Bóg da, to umrę na inną chorobę. Albo ze starości. Choć oczywiście nadal co roku przeżywam strach przed badaniem.

Dodajmy, że był to rak jądra, które Panu usunięto.

- W jakiejś telewizji śniadaniowej, w gronie kolegów dotkniętych tym samym, powiedziałem nawet: "Panowie, bez jaj. Jak się ma jedno jajo, to też można żyć bardzo dobrze i mieć rodzinę...". Jestem tego świetnym przykładem.

O tym, że jest Pan ponownie chory, dowiedział się Pan dzień po narodzinach córki.

- Po 11 latach od pierwszej choroby. Pamiętam ten telefon i własne przerażenie. Bo na początku zawsze jest przerażenie. A później postanowiłem walczyć. Dzień wcześniej byłem przy narodzinach Rozalki, wiedziałem, że mam dla kogo żyć, nie mogę się poddawać. Choć tym razem chemioterapię znosiłem już bardzo źle.

"Moja żona i córka Rozalia to jest to, co najlepszego mogło mnie spotkać w życiu". To Pana wyznanie.

- A spotkało mnie to już po czterdziestce. Fantastyczne, że mam Rozalię, że mam Joannę i tak brniemy w trójkę przez różne rafy życia już 15 lat.

I tyle lat Pan córkę strasznie rozpieszcza?

- A co ja mogę? Wiem, powinienem być bardziej konsekwentny, ale nie potrafię. Przecież to moja ukochana jedynaczka. Nie wiadomo, czy kolejni jej faceci będą ją rozpieszczać?

To była, jak wiem, miłość od pierwszego wejrzenia. Od lat żona jest Pana menedżerką.

- W teatrze to się nazywa organizacja pracy artystycznej. To bardzo ważna funkcja i Joasia świetnie się w niej sprawdza. Zwłaszcza w tych niełatwych czasach.

Muszę jeszcze Pana zapytać o fascynację poezją Herberta, która zaowocowało monodramem "Życiorys". Jakim kluczem dobierał Pan wiersze?

- Chciałem - by odwołać się do jednego z wierszy o Panu Cogito - pokazać dwie nogi Herberta. Owszem, filozofa i moralistę, ale i tego piszącego wiersze, zwłaszcza w pierwszym okresie, ironiczne, a może nawet satyryczne, wiersze mało znane, bo przesłonięte późniejszą twórczością. Chciałem, aby ten wybór 26 wierszy miał i wartość poznawczo-edukacyjną; nierzadko przedstawiałem go młodzieży. Uważam bowiem, że to poezja dla wielu ludzi, nie tylko elity. Zbigniewa Herberta już po śmierci także dotknęła niszczycielska siła polityki.

- Niestety, pewne kręgi chciały go zawłaszczyć. A już branie poety na sztandar partii uważam za rzecz ohydną.

Wiele pracuje Pan też dla Polskiego Radia, za co otrzymał Pan Nagrodę Wielkiego Splendora 2007 roku.

- Cieszy, że radio jeszcze broni się przed powszechną komercjalizacją i - nie bójmy się tego powiedzieć - powszechnym obniżeniem gustów odbiorców kultury. Tak, publiczność ciągnie w dół, ale też, gdyby dostawała rzeczy wartościowsze, to być może pięła by się w górę. Niestety, zanikła, zwłaszcza w telewizji, funkcja kreowania wartościowej kultury, wszystko przesłoniły słupki oglądalności. Sam robię - jak mówi Czarek Żak - w show-biz, nawet grając w teatrze, ale wiem, że może być rozrywka na wysokim poziomie, ale i średnim.

"Średnim" to średnio powiedziane.

- Staram się być delikatny.

Kiedyś był wspaniały Teatr Telewizji, w którym i Pan grał, by tylko "Mahagonny" wg Brechta i Weilla przywołać...

- Szczyciliśmy się tym, że to nasz fenomen na skalę europejską. Jak wchodziłem w zawód, to na Woronicza, gdzie kręciło się spektakle, była przy wejściu tablica ogłoszeń, na której pokazywano rozmieszczenie prób w poszczególnych salach. Kartek wisiało tyle, że trzeba było dobrze szukać, by znaleźć tę dla siebie. I poniedziałkowy Teatr Telewizji, i Studio Teatralne Dwójki", i Teatr Sensacji... Teraz kartek w ogóle nie ma.

Za to mamy tzw. kabarety pokazywane na okrągło.

- I nawet są wśród nich ciekawe, ale giną w tej zastraszającej masie. Myślę, że wreszcie nastąpi znudzenie tymi kabaretami, bo nie można non stop dawać widzom tego samego. Podobnie zresztą jest z aktorami - ktoś staje się modny i gra w niemal każdym serialu.

A Pan tylko w dwóch, bo i w "Na Wspólnej", gdzie wciela się Pan w pisarza Jerzego Dudka. Ale sołtysem wsi, gdzie się Pan z żoną (graną przez Annę Korcz) przeniósł - nie chciał Pan zostać. Kto nim zostanie, żona?

- Nie wiem, co nas spotka we wrześniu, co wymyślili scenarzyści. Na razie cieszymy się z tej przeprowadzki na wieś, bo to, moim zdaniem, dobrze podziałało na wątek Izabeli i Jerzego. Po pierwsze, gramy w plenerze, co zmienia plastykę ekranu, po wtóre, dostałem parę fajnych scen - pijaństwa z sołtysem czy kaca - co zawsze dla aktora jest smakowitym kąskiem, bo pozwala coś zagrać, a nie tylko zreferować fabułę. Tak więc dziękuję scenarzystom za pośrednictwem "Dziennika Polskiego".

A gdybym zapytał o marzenia, niespełnienia?

- Od lat mówię, że choć bardzo lubię role komediowe, jak Wezóła, marzy mi się jakiś płodozmian. I oto pojawiła się szansa. Zaczynam z Piotrem Dumałą kręcić film "Elderly". A tam czeka mnie rola bardzo poważna. Mam nadzieję, że we wrześniu zaczniemy zdjęcia. A niespełnienia? Jest parę. Przez wiele lat chciałem zagrać Hrabiego Henryka w "Nie-boskiej komedii", ale nie zdarzyło się. Cóż, obsady chodzą niezbadanymi drogami...

*** Wojciech Wysocki (ur. 1953 w Szczecinie), aktor teatralny (etatowo teatry Współczesny i Dramatyczny w Warszawie, w wielu innych gościnnie), filmowy i telewizyjny. W 1976 roku ukończył warszawską PWST. Rola Michała Miauczyńskiego w filmie Marka Koterskiego "Życie wewnętrzne" przyniosła mu nagrodę aktorską w wyniku plebiscytu publiczności na Koszalińskich Spotkaniach Filmowych "Młodzi i Film". Na początku roku 2008 przypadł aktorowi Wielki Splendor - nagroda Teatru Polskiego Radia. Grał w filmach m.in.: Wojciecha Hasa, Janusza Zaorskiego, Andrzeja Wajdy, Witolda Orzechowskiego, Tadeusza Chmielewskiego, Tomasza Zygadły, Juliusza Machulskiego, Kazimierza Kutza. W ostatnich latach ogólnopolską popularność zyskał w serialach "Na Wspólnej" oraz "Ranczo".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji