Artykuły

Szkoda tej sztuki na stos

Muszę wyznać,że wynudziłem się na przedstawieniu sztuki Fry'a. Wyszedłem z teatru raczej znużony i dopiero później zacząłem się zastanawiać,co tu się właściwie stało? Jakże to więc? Czyżby ci Anglicy byli naprawdę tacy inni od nas i tak pozbawieni wyczucia teatru,że im się to tak bardzo podobało? Oczywiście najprościej byłoby zwalić wszystko na autora, orzec po prostu,że sztuka niewiele jest warta i niepotrzebnie ja wystawiono,po czym zasnąć spokojnie, mrucząc pod nosem "dixi et animam meam salvavi". Zwyczaj i ten,nieobcy mi niestety w minionych latach,wydał mi się jednak dziś już niestosowny,a co ważniejsze nieskuteczny. Prawda bowiem i tak zwykle wychodzi na jaw,choćby trzeba na to było pewnego czasu. Lepiej więc od razu zbadać sprawę dokładniej,zanim formułuje się swe stanowcze sądy.Sięgnąłem do angielskiego oryginału,aby porównać go z tekstem przekładu. Może to wina tłumaczy,którym nie udało się - pomyślałem - oddać klimatu utworu Fry'a,co - jak wiadomo - ma tak wielkie znaczenie w dziełach poetyckich,do których "The Lady's Not For Burning" na pewno należy. Ale nie! Przekonałem się,że wprawdzie nie udało się autorom przekładu oddać całego uroku poezja Fry'a,ale przekład jest wierny utworowi zarówno w swym tekście,jak i w całym klimacie dzieła. O przekład równy wartości poetyckiej oryginału pokusić się może tylko poeta i to nie każdy. Nawet kongenialne przekłady tuwimowskie z poezji rosyjskiej mają swoje "pięty achillesowe",że wskażę choćby tylko na pewne fragmenty "Mądremu biada". Nie można więc mieć pretensji do Włodzimierza Lewika i Cecylii Wojewody. Zrobili wszystko,co było w ich mocy. Dali dobry i wierny tekst przekładu, napisany dobrą polszczyzną i trafnie poszukujący polskich odpowiedników trudnego,pełnego oryginalnych i nieoczekiwanych zwrotów,obrazów i metafor języka poety.Przy czytaniu angielskiego tekstu uderzyło mnie jednak coś innego. Wyrósł mi mianowicie zupełnie inny obraz sztuki, aniżeli ten,który powstał na scenie Teatru Dramatycznego m. st.Warszawy. Już sam fakt,że autor nazwał swą sztukę komedią (co nie zostało uwidocznione ani w programie,ani w inscenizacji warszawskiego przedstawienia,a figuruje jedynie w artykuliku o Fry'u) dał mi wiele do myślenia. Więc jakże to? Fry napisał komedię,a Rene robi z tego melodramat? Potem,zacząłem zastanawiać się nad konstrukcją sztuki,nad jej pogodnym zakończeniem (czarownica nie zostaje wcale spalona na stosie,lecz odchodzi ze swym ukochanym w tzw. siną dal),nad postaciami sztuki i ich dowcipnymi powiedzonkami,nad komicznymi sytuacjami,od których aż się roi w tej komedii,wreszcie nad typowo angielskim humorem, którym przepojona jest ta liryczno-ironiczna sztuka,i doszedłem do niespornego wniosku:to,co zobaczyliśmy na warszawskiej scenie,dalekie jest od utworu Fry'a. Nowoczesny,intelektualny,awangardowy teatr umie doskonale łączyć drwinę z tragedią,ironię z wzruszeniem. Podobnie jak współczesnemu człowiekowi,właściwa mu jest umiejętność patrzenia na siebie i na swe postacie pod dwoma niejako kątami:przeżyć bohaterów i ich kpiarskiej oceny,dawanej zarówno przez nich samych,jak i przez sytuacje,w jakich ich umieszcza autor,oraz wypowiedzi otoczenia. Wystarczy przypomnieć "Iwonę,księżniczkę Burgunda" Gombrowicza,czy też jego "Ślub","Łysą śpiewaczkę" i "Krzesła" lonesco,i inne sztuki tego typu,aby uprzytomnić sobie,ile jest pokrewieństwa między nimi a sztuką Fry'a. Ale tu zaczyna się już problem interpretacyjny i zjawisko,które nie jest w Teatrze Dramatycznym nowością. Już po przedstawieniu "Krzeseł" miałem podobne wątpliwości,co po "Czarownicy". Ale dopiero tu błędy wystąpiły tak wyraziście,że moje wątpliwości stały się pewnością. Otóż już w "Krzesłach" Halina Mikołajska i Jan Świderski zagrali kosmiczną tragedię zamiast tragifarsy jaką napisał lonesco. Widziałem tę sztukę w Paryżu i doskonale się na tym przedstawieniu bawiłem. Co prawda pamiętam dyskusję między Janem Kottem i Jerzym Adamskim,który twierdził,że w Paryżu też nikt się na tym przedstawieniu nie śmiał,lecz myślę,że Adamski trafił chyba na komplet widzów pozbawionych poczucia humoru,lub nie rozumiejących dobrze francuskiego języka,gdyż na spektaklu, który oglądaliśmy z Konstantym Puzyną i bodaj że Skuszanką i Byrskim,sala śmiała się dość często i wesoło. Sądzę,że rację miał w tej dyskusji Kott. Warszawski spektakl "Krzeseł" był zagrany doskonale,tylko że absolutnie błędnie i bez zrozumienia dwoistości sztuki. To samo powtórzyło się w przedstawieniu "Czarownicy". Mikołajska gra pięknie i wzruszająco. Ale gra inną rolę niż ta,którą napisał Fry. Wnioskując z tego,co widzimy na scenie w pierwszym i drugim akcie - powinnibyśmy w akcie ostatnim zobaczyć stos,na którym spłonie piękna Joanna. A tymczasem ma ona znacznie więcej wspólnego z wariatką z Chaillot,niż ze święta Joanną. Nie może więc być tylko tragiczna. Musi też być śmieszna. To nie "Dziady" ani "Kordian". To nawet nie "Dobry człowiek z Seczuanu". To już prędzej postać z Shawa,a jeszcze bardziej z "Łysej śpiewaczki". Aż dziwne,że Halina Mikołajska,która tak doskonale zrozumiała jako reżyser sens Iwony Gombrowicza,nie uchwyciła tu humoru,delikatnego,subtelnego dowcipu sztuki Fry'a. A może zresztą to nie jej wina,lecz koncepcji inscenizatora? W jeszcze większej mierze dotyczy to Jana Świderskiego. Niedoszły samobójca,który gwałtem pcha się na szubienicę - jest przecież arcyśmieiszny. A tymczasem Świderski gra nieledwie męczennika. I tylko dowcip o tym,że idąc na iszubienicę trzeba się ciepło ubrać,przypomina o intencji autora wobec tej postaci. Brzmi on jednak dość dziwacznie na tle całej koncepcji roli. Zupełnym nieporozumieniem jest ujęcie postaci sędziego Tappercooma przez Czesława Kalinowskiego. Kalinowski gra krwawego okrutnika,prawie inkwizytora,podczas gdy w oryginale jest to osoba śmieszna,raczej partner burmistrza w jego arcymiesz-czańskich gustach,zamiłowaniach,dążeniu do spokoju i wygody. Ostatnia scena,w której podpity sędzia uwalnia groźną "czarownicę" i sam wskazuje jej drogę ucieczki,jest sprzeczna z całą koncepcją postaci,zaprezentowaną poprzednio w tym spektaklu. Również Helena Bystrzanowska (Małgorzata Devize,siostra burmistrza)zarysowuje postać bardzo mało wyrazistą i nie wykorzystuje komediowych możliwości, tkwiących w tej roli,pomyślanej przecież przez autora jako pendant do postaci burmistrza. Ta kumoszka z Cool,rozsądna, ostrożna i niepozbawiona wdzięku,pokrewna swym literackim antenatkom z Windsoru,mogłaby być pewno bardzo barwną i malowniczą ozdobą przedstawienia,gdyby grała ją np.Wanda Łuczycka,a więc aktorka o zacięciu charakterystycznym. Mógłbym snuć dalej te rozważania w stosunku do ról obydwu braci Devize (Mieczysław Stoor i Józef Nowak). Przecież ciągłe przekomarzania się i spory braciszków nie mogą być traktowane z taką piekielną powagą,że w pewnej chwili widzowie naprawdę nie wiedzą,czy przypadkiem jeden drugiego nie zabił. Ich spory powinny być także pyszną zabawą, powracającą co pewien czas w przedstawieniu jak refren,czy jak wesołe intermedium. Wreszcie niewydarzony Ryszard-pisarczyk,znajda i niedołęga,któremu burmistrz każe za karę szorować podłogę,nie może być niemym wyrzutem sumienia i uosobieniem krzywdy ludzkiej oraz ucisku i wyzysku klasowego,ale jeszcze jedną postacią komediową. Jego perypetie z wdzięczną Alizką,w której zakochany jest po uszy i bez żadnej nadziei - to nie głęboki dramat psychologiczny o uciśnionych i poniżonych,ale wesoła historyjka miłosna, zakończona happy endem,jak zresztą cała ta pogodna komedia o narwanym kandydacie na dobrowolnego wisielca i ślicznej pseudo czarownicy,która się w nim zakochała,rozkochawszy przedtem w sobie pól tuzina mężczyzn z czcigodnym a starym burmistrzem na czele. W moim przekonaniu utwierdza mnie nie tylko lektura tekstu sztuki,lecz również sprawdzenie ironicznej koncepcji budowy ról na scenie. Jest bowiem w tym przedstawieniu kilku aktorów,którzy właściwie pojęli utwór Fry'a. I te właśnie role jedyne wypadły dobrze, ciekawie, sensownie. Mam na myśli przede wszystkim,Stanisława Jaworskiego,który ujęciem postaci burmistrza Hieronima Tysona utrafił w sedno. Potraktował on swą rolę podobnie, jak rolę króla w "Iwonie księżniczce Burgunda". Grał ją na wpół żartem,na wpół serio,był bardzo śmieszny,trochę jak z bajki dla dorosłych. Kapitalnie zagrał też starego Mateusza Skippsa Aleksander Dzwonkowski,rozśmieszając do łez widownię. Pokazał on,że dobry aktor potrafi grać nawet palcami u nóg,kiedy nic więcej nie widać ani z jego postaci, ani fizjonomii.Zbliżyła się wreszcie do tego stylu lekkiego,pełnego dowcipu i zabawy Janina Traczykówna w roli Alizki Eliot. Wydaje mi się,że sztukę Fry'a można zaliczyć do utworów tzw.teatru epickiego. Nie jest to teatr przeżywania,lecz teatr przedstawiania i opowiadania o przeżyciach bohaterów. Wymaga on,aby aktorzy grali jednocześnie przedstawiane postacie i swój stosunek do nich, aby się z nimi nie identyfikowali,aby niejako stawali "obok mich". Sądzę,że takiego właśnie stosunku do ról Joanny i Tomasza Mendip zabrakło Halinie Mikołajskiej i Janowi Świderskiemu. Zanadto przeżywali swe role,przejmowali się losami swych bohaterów,brakło im dystansu do ich spraw,a przede wszystkim owego delikatnego,ironicznego komentarza, który tyle wdzięku dodaje zawsze przedstawieniom sztuk tego typu,stwarzając nagłe porozumienie między sceną i widownią, wywołując świetną,intelektualną zabawę po obu stronach rampy,kiedy aktorzy zdają się mówić widzom: to przecież nie jest serio,to żart,z którego my sami się śmiejemy a widownia odpowiada oklaskami:nie obawiajcie się,doskonale wszystko rozumiemy,bawcie się sami dalej tymi rolami i bawcie nas.Takiej beztroskiej atmosfery intelektualnej zabawy zabrakło w warszawskim przedstawieniu "Czarownicy". Aktorzy zdawali się grać wstrząsająco,po to,aby widzowie drżeli o życie przystojnego żołnierza,któremu zbrzydło życie i który pragnie zawisnąć na szubienicy,oraz pięknej czarownicy, którą okrutny sędzia chce spalić na stosie. Używali wszelkich środków,aby stworzyć atmosferę grozy,podczas gdy tekst mówi coś wręcz przeciwnego. Zaszło nieporozumienie "Szkoda tej czarownicy na stos" to nie "Czarownice z Salem", choć w tytule jest pewne podobieństwo. Widzowie odpowiadają więc: nie nudźcie nas tymi historyjkami,nie straszcie,bo wam i tak nie uwierzymy. Tak więc kiedy w trzecim akcie aktorzy ziewają na scenie - przestaje to być żartem i zabawą,a staje się smętną rzeczywistością,która znajduje pełny oddźwięk i zrozumienie na sali. Nie chciałbym,aby ten niezamierzony "efekt osobliwości",a raczej efekt osobliwy zadecydował o naszym stosunku do twórczości wybitnego bądź co bądź dramaturga angielskiego, a nawet do tej jego skądinąd ciekawej sztuki. Skądinąd, gdyż dowiadujemy się o tym nie z teatru,lecz z lektury. Ponieważ mamy,jak wiadomo,wielką zdolność do ferowania pochopnych i bardzo ogólnych sądów,nic łatwiejszego jak ukuć po tym spektaklu normę:nie grać w Polsce Fry'a,bo to zły pisarz i w dodatku reakcyjny. Otóż ani zły,ani reakcyjny. Po prostu źle trafił. Musimy nauczyć się wreszcie odróżniać zalety i wady tekstu od zalet i wad przedstawienia. I wcale nie szkoda dewiz(zresztą nie potrzeba ich na ten cel bynajmniej tak wiele),aby zapoznać polskich widzów z utworami czołowych dramaturgów współczesnego świata. A Fry się do nich zalicza i nie ma na to rady. Dewiz szkoda na szmiry. Ale "Szkoda tej czarownicy na stos" wcale się do tego gatunku zaliczyć nie da. Co prawda mamy wobec dramaturgii pisanej po angielsku zaległości nie mniej ważne od sztuk Fry'a (np.wciąż jeszcze teatry nasze bojkotują prawie twórczość irlandzkiego komunisty Seana O'Casey, który odnosi wielkie sukcesy na Broadway'u i w Londynie, tylko nie u nas. Nadal nie gramy świetnych sztuk Clifforda Odetsa,Saroyana i wielu innych),ale z tego nie wynika wcale,aby po tej pierwszej nieudanej premierze skazać na banicję z Polski sztuki autora "Szkoda tej czarownicy na stos". Jest dla nich miejsce w różnorodnym repertuarze naszych teatrów. Skoda tej sztuki na stos.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji