Artykuły

Ewa szepcąca z różą

Nigdy się też nie dowiemy, co tak naprawdę Polony myśli o scenicznym sezonie 2005/2006 w swym teatrze, jak i nie dowiemy się, co na ten sam temat dumają - choćby Jerzy Trela, Izabela Olszewska, jeszcze może trzech, czterech artystów. Jakoś, doprawdy, trudno o uzyskanie odpowiedzi na proste pytanie: czy pani/panu smakuje to? - pisze Paweł Głowacki Dzienniku Polskim na marginesie premiery "Sinobrodego" w Starym Teatrze.

Dziś w Starym Teatrze wielkie, białe prześcieradło rozwieszą zamiast kurtyny, wolno wygaszą światła, w kabinie techników głucho terkotać zacznie kinowy projektor. Ktoś uspokoi oddech, ktoś nie dokończy dowcipu, ktoś przetrze okulary.

Dziś wieczorem, w ramach romantycznego festiwalu Dramaty Narodów, wyświetlą wyreżyserowane przez Konrada Swinarskiego "Dziady" Adama Mickiewicza, wyreżyserowane tutaj - w Starym. Przypomną rzecz zamierzchłą, urodzoną aż w 1973, prawie nierealną. Dziś w Starym nasz rok 2005 na trzy godziny przepadnie w ciemnościach za białym prześcieradłem.

Wtedy, 32 lata temu, zimą, 18 lutego, w wieczór premiery arcyopowieści scenicznej Swinarskiego, Anna Polony pierwszy raz była Ewą. I jak pan Mickiewicz przykazał - pierwszy raz miała widzenie. Wiele dostrzegała, tajemnie szeptała, z drżeniem pytała: "Co ty, różo szepcesz do mnie? Skarżysz się, żeś wyjęta z rodzinnej trawki?". A dziś? Ciekawe, kogo i o co Polony może w Starym zapytać?

Inaczej zagwozdkę ujmę. Ciekawe, niebezpiecznie intrygujące, co też by Polony uczyniła, gdyby jej wtedy, w arcyopowieści Swinarskiego, imaginacyjna róża tajemna w ucho syknęła: "Ty się zastanów, Hanka, Ty rozważ wszelkie za i przeciw, bo jesienią 2005 roku, na tej samej scenie, w przedstawieniu "Sinobrody", nie dość, że będziesz musiała grać nie wiadomo co, nie dość, że będziesz to grać w cieniu ebonitowego słonia odpustowego, nie dość, że siedząca na słoniku Twa koleżanka po fachu Ojrzyńska wysiłki Twe skwituje półtoragodzinnym snem mruczącym, i nie dość, że Twój kolega po fachu Kaleta na scenie Cię zastrzeli, to na dokładkę śmierć ta fikcyjna przyniesie Ci niesłychanie niepokojącą ulgę. Tak, Hanka, Ty pomyśl, czy Twa skóra prawdziwa warta jest nie Twojego ebonitu odpustowego!".

Rzecz jasna - nigdy się nie dowiem. Nigdy się też nie dowiemy, co tak naprawdę Polony myśli o scenicznym sezonie 2005/2006 w swym teatrze, jak i nie dowiemy się, co na ten sam temat dumają - a przecież chyba coś dumają - inne, potężne postacie arcyopowieści Swinarskiego, choćby Jerzy Trela, Izabela Olszewska, jeszcze może trzech, czterech artystów. Jakoś, doprawdy, trudno o uzyskanie odpowiedzi na proste pytanie: czy pani/panu smakuje to? Artyści, którzy jeszcze pamiętacie - czy smakuje wam, dajmy na to, "Sinobrody" Dei Loher, pretensjonalnie feministyczne dziwactwo to literackie, co je Arkadiusz Tworus wyreżyserował? Milczą. Trudno.

Może właśnie dlatego, że wielcy milczą, my, maleńcy, na co dzień mamy w Starym zestaw dzieł sinobrodopodobnych? Obojętne. Mówi się trudno i Bogu się dziękuje, że przynajmniej raz na dziesięć lat w Starym zawisa wielkie, białe prześcieradło, i że w ciemnościach za nim na chwilę mrze tandeta dzisiejsza, choćby "Sinobrody".

Gdzieś tam, za plecami arcyopowieści Swinarskiego, dziś przepadnie nieszczęsna ta "literaturunia" dramatyczna Loher, ten wielopoziomowy, niewiarygodnie intelektualnie pokiełbaszony, psychoanalityczno-psychodeliczny dziwoląg o trudnych konszachtach dusz kobiecych z duszami męskimi. Na rozkurz pójdą nowoczesne rewelacje o kobietach, które łakną zagłady z ręki mężczyzny, bo oto - cytuję program - "już nie dziewictwo a śmierć staje się dziś paradoksalnym dowodem miłości". I przez aż trzy godziny nieszczęsne elementy świata przez Tworusa przedstawionego zajmą się wielce dla mnie kojącą śmiercią własną, swym niebyciem za plecami "Dziadów".

Nie będzie sztucznego, długiego trawnika, wiodącego donikąd, ani ebonitowego słonia odpustowego, co nawet trąbą nie może ruszyć. Nie będzie Ojrzyńska intrygująco głęboko "komara ciąć" na ebonicie. Zdechnie morderczo nudne, płaskie światło. Nie podniesie - by tak to ująć - nie podniesie zamroczonego łba swego mozolny rytm przedstawienia Tworusa, zabójczy rytm wody nocą kapiącej z nieszczelnego kranu wprost do aluminiowego zlewu. I odwrotnie niż u Tworusa - monstrualna pufa, na którą niby to zastrzelona przez Kaletę Polony pada malowniczo, dziś samodzielnie i bez sensu nie odjedzie w siną dal. Nie odjedzie też z sensem. Ona po prostu dziś w ogóle się nie ruszy. Brzydoty jej dziś w ogóle widać nie będzie. Tak jak i nie będzie widać aktorów...

Brak ten to dziwny, pokrętny rodzaj ulgi. Będzie on ulgą niepatrzenia, jak Polony, Dorota Pomykała, Agnieszka Mandat i Ewa Kaim (przy nich zostańmy, resztę pań przemilczmy) w "Sinobrodym" męczą się nieludzko. Owszem, każda z ich etiud, w kolejności: wielka postrzelona babcia, wielka postrzelona dziwka, wielka postrzelona gęś i wielka postrzelona femme fatale, sama w sobie jest smakołykiem. Ale ból w tym, że u Tworusa smakołyki te w parę się zmieniają i w gwizdek nowoczesnej ględźby scenicznej idą.

Słowem, dziś w ciemnościach za białym prześcieradłem zniknie zdumiewający wyczyn Tworusa - nie będzie widać, że w naszym teatrze roku 2005 Polony doszczętnie marnieje w cieniu ebonitowego słonika odpustowego, zaś metafizyczne mruczando Kalety trwa dłużej niż krystaliczność frazy artystki, która 32 lata temu, w krystalicznej arcyopowieści Swinarskiego, była Ewą szepcącą z różą.

To wszystko. Wygaszą światła, ale Sinobrody nie zabije plutonu bab. Nie. Zaterkocze projektor. Ktoś uspokoi oddech, ktoś nie dokończy dowcipu, ktoś przetrze okulary. Nie stanie się nic wielkiego. Wyświetlą "Dziady". Może kilkorgu z nas wróci pamięć? Może... Za to jedno jest pewne. Dziś wieczorem w Starym znów będzie jasno. Na chwilę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji