Artykuły

W mojej biednej głowie teatr pomieszał się z życiem

- Zapewniam panią, że nie zamierzam umierać na scenie. Nawet kiedy byłem młody i odbierałem telefon z propozycją zagrania głównej roli, traktowałem to jako zamach na mój wolny czas - mówi JAN NOWICKI.

Porozmawiajmy jak Nowicka z Nowickim. Szczerze.

- Nigdy inaczej nie rozmawiam.

To dlaczego nie tak dawno powiedział pan: "Nie przykładam wagi do tego, co mówię. Jak mnie coś znudzi, to zmieniam optykę, by nie zasnąć". I jeszcze: "Prawda jest smutna, jak jasna cholera. Trzeba siebie kreować".

- Każda rozmowa jest rodzajem kreacji. Na Boga, przecież to nie jest konfesjonał, a przecież nawet w konfesjonale ludzie kombinują. Rzecz nie polega na tym, że kłamię, tylko że zdarza mi się nadto barwnie opowiadać, kiedy jest to zarówno w interesie słuchacza, jak i moim. To stara fraza Steinbecka, że kłamstwo sprowadza się do krzywdzenia ludzi, natomiast opowieść działa w ich interesie.

Przypomina mi się historia rozmów ze Skrzyneckim. podczas których mieli panowie zwyczaj zmieniać punkt widzenia.

- Ten system wypracowaliśmy po to, żeby się nie zanudzić na śmierć. Na określony temat mówiliśmy raz tak, raz odwrotnie. To wprowadzało pewne ożywienie. Czasami wygadywaliśmy niesamowite bzdety, choć nie całkiem pozbawione sensu. Pan Piotr był niebywałym mówcą, ja starałem się mu dorównać. Ogromnie mi go brak, bo kogoś tej miary już nie udało mi się spotkać i chyba nie spotkam. Stąd też wzięły się nasze dialogi po jego śmierci.

Mówi pan o książce?

- Mówię o książce. Pisałem do niego cztery i pół roku, a on mi odpisywał. Zwierzałem się co dzieje się w Krakowie, on - co u niego. Oczywiście, stworzyłem jego niebiańską rzeczywistość, mając pewność że tam wylądował. Myślę, że wszyscy się znajdą w niebie, tyle że jedni w gorszym, drudzy w lepszym, bo jesteśmy na tym świecie bezradni. Siłą wyobraźni wykreowałem sobie życie po życiu Skrzyneckiego: z kim rozmawia, czy spotyka Bacha, czy widzi kolory, czy coś je, czy anioły mają zęby. Rzecz jasna wszystko to nie polegało na prawdzie, ale nieprawda przeszła w opowieść, a opowieść stała się faktem - pojawiała się w moich snach. Nasza korespondencja trwałaby do dzisiaj, gdyby nie krytyczna uwaga jednego, nie tylko wzrostem małego człowieczka. Od razu napisałem do przyjaciela: "Dowiedziałem się, proszę pana, że wożę się na pana plecach". A on odpowiedział z właściwym sobie wdziękiem: "No pewnie. Nie zauważył pan tego? Złaź pan natychmiast!". To zlazłem.

Za przeproszeniem: Marta Meszaros stwierdziła, że nie mówi pan prawdy, ponieważ nie lubi ludzi.

- To dość ryzykowna teza. Daleki jestem od tego, żeby skrytykować jej sąd, przyznaję - bywam bardzo złośliwy, natomiast nie radzę sobie z niechęcią do ludzi i nawet gdy ktoś mnie obrazi, nie potrafię go znienawidzić. Niemniej jeśli Marta tak powiedziała, miała swoje racje. Mam nadzieję, że do czegoś jej się przydały.

Przyznała także, że w sztuce jest pan szczery.

- Niesłusznie, ponieważ nigdy taki nie byłem. Wystarczyło być dobrym aktorem. Piotr Skrzynecki zapytany o mnie powiedział, że pan Janek jest jak bez, a bez bardzo lubi. A jaki jest na scenie? Świetny formalnie. Absolutnie się z tym zgadzam, jak również zgadzam się z Kazimierzem Kutzem, który z właściwym sobie wdziękiem powiedział: "Pan Jan jest wstydliwy, jak piczka". Ten wstyd bierze się z pewnego skrępowania światem. Nie lubię tłumu, nie bywam na premierach, nawet nie oglądam swoich filmów. W zasadzie się wstydzę, że byłem i trochę jestem aktorem.

I tylko dlatego nie porzuca pan zawodu, że potrzebna jest kasa na zupę dla siebie i owies dla koni?

- Konie rozdałem. Nie sprzedałem. Ludzie się tak obrzydliwie targują, że pomyślałem: lepiej oddam w dobre ręce, chyba że ktoś chciałby ze mną wypić wódkę, ale to musiałoby go za dużo kosztować. Tak że owsem już się nie przejmuję, natomiast muszę się pilnować, żeby nie przekroczyć granicy eleganckiego odcinania kuponów, bo nie mam zamiaru ciągle pozostawać w świetnej formie i nikomu niczego udowadniać. Tylko czasami coś zagram. O, dzisiaj wróciłem z trasy tygodniowej, gdzie występowałem z moimi ukochanymi muzykami jazzmanami, mówiąc prozą, wierszem, m. in. teksty księdza Jana. I coś tam śpiewałem, choć nie wychodzi mi to najlepiej. Taki repertuar zupełnie wystarczy, żeby czuć się aktorem. Zapewniam panią, że nie zamierzam umierać na scenie. Nawet kiedy byłem młody i odbierałem telefon z propozycją zagrania głównej roli, traktowałem to jako zamach na mój wolny czas.

Dzięki temu, że się pan ugiął, jest co wspominać...

- Nie, proszę pani. Role są lepsze lub gorsze ze względu na ocenę widzów, bo to oni kupując bilet nabywają prawa do osądu. I mimo że ten osąd bywa głupi lub niedoskonały, zawsze mają rację. Nawet wtedy, kiedy krzyczą na Krakowskim Przedmieściu czy w Starym Teatrze - "Hańba!", decydują, co się naprawdę liczy. Jeśli o mnie chodzi - głównie w teatrze, bo filmu nigdy serio nie traktowałem - decydując się na granie często brałem pod uwagę, że wyjadę za granicę, popływam statkiem, spotkam piękną kobietę...

I ja mam w to uwierzyć?

- Jak to powiedzieć, żeby nie posądziła mnie pani o kokieterię... Całkowitą akceptację tego, co się zrobiło, mogą mieć tylko idioci. Zawód aktora, zresztą pani zawód także, polega na niespełnieniu. Zawsze chciało by się lepiej. Ważne były role, które rozpoczynały nowe etapy moich poszukiwań. Gdzieś tam na początku rola Artura w "Tangu" w reżyserii Jerzego Jarockiego; w każdym spektaklu się zabijałem i zdarłem sześć garniturów. Musiał minąć czas, żebym zrozumiał, że milczenie, że pauza czy spojrzenie są ważniejsze od tekstu, stąd rola Stawrogina. Potem przyszedł okres, kiedy pojawił się wielki książę Konstanty, kiedy nastąpiły pierwsze nieśmiałe próby aktorstwa charakterystycznego. To były te role, które dzisiaj pozwalają mi przyznać z odsłoniętą przyłbicą, że poświęciłem czas, żeby uprawiać zawód aktora, choć do końca nie jestem przekonany, że powinienem był to robić. Niczego specjalnego od życia nie oczekiwałem, nigdy nie miałem żadnych planów ani marzeń. Zawsze uważałem, że fala, która mnie niesie, jak na moje oczekiwania tak naprawdę za daleko mnie wyniosła. Pochodzę z małej mieściny, z kompletnej biedy, dziwiłem się, że mam rower, a potem pierwszy samochód, wstydziłem się do niego wsiadać; na tych, którzy szli, padało, a na mnie nie.

Co za empatia i skromność...

- Zastanawiam się, co by zrobić, żeby takie myślenie wybić pani z głowy. To nie ma nic wspólnego ze skromnością, już bardziej z pychą. Podam przykład: grałem w różnych zagranicznych filmach, ale nigdy nie nauczyłem się żadnego języka. To obcokrajowcy uczyli się polskiego, żebyśmy mogli razem pić wódkę i spędzać wspólne wakacje. Wspomniana przez panią Marta twierdziła, że robię to z pychy, bo ona, przeciwnie niż ja, zna wszystkie języki świata.

A jak było w życiu? Które jego akty uważa pan za najistotniejsze?

- W mojej biednej głowie teatr pomieszał się z życiem. Kolejne miłości witałem, jak odsłony kolejnych aktów. Ze zdziwieniem stwierdzałem, że rodzą mi się dzieci, które natychmiast kochałem i kocham do tej pory, bo nie jestem potworem, który zostawia nasienie, a potem ucieka. Oczywiście do głowy mi nie przyszło, żeby prać pieluchy. Ich pojawienie się przeżywałem na swój nieporadny sposób, niemniej bardzo intensywnie. Parę miesięcy po przyjściu na świat syna, w skrzynce pocztowej znalazłem list do Łukasza Nowicki ego. Na dobrą sprawę dopiero wtedy zorientowałem się, że pojawił się nowy człowiek, nowa persona. A jeszcze bardziej, kiedy raczkując Łukasz pocałował ścianę, a potem tak jakoś chytrze spojrzał w moją stronę. Przecież ja, uświadomiłem sobie, kiedy byłem małym chłopcem dorabiałem w swoim Kowalu, całując różne przedmioty, z murem i butami włącznie. Niesłychanym odkryciem stał się ogląd świata oczami mojej córki, zresztą wszystkim moim kobietom wiele zawdzięczam. Marta mnie nauczyła stosunku do porażek i zwycięstw. Ona, która reżyserię traktowała jak gotowanie zupy, z którą zobaczyłem caluteńki świat, była osobą absolutnie nadzwyczajną, mądrością, która przede wszystkim bierze się z ziemi. Tak że i Marta była jednym z istotnych aktów. Teraz aktem dla mnie, kto wie czy nie najbardziej dającym do myślenia, jest moja starość. Nie w aktorstwie, bo na scenie nigdy nie byłem stary - moje serce było Astrowem, ewentualnie wujaszkiem Wanią, a kazali mi grać profesora Sieriebriakowa. Dopiero próbuję to w sobie wypracować, zasłużyć na te swoje 75 lat nie tylko datą, ale i oglądem świata, wzruszeniem, strachem, wspomnieniem. Stąd też moja ostatnia książka, która pojawi się w maju, nosi tytuł "Białe walce". Wszyscy jej bohaterowie są w ostatnim, pointującym okresie. Myślę sobie, że skoro Pan Bóg dał mi trochę zdrowia i wciąż mogę palić, napić się i wciąż mam zmysł powonienia, powinienem wąchać ten czas i robić wszystko, żeby nie tylko go docenić, ale i przecenić. Przemądrzała starość mnie nie interesuje. W ogóle. A wracając do książki: 96-letnia przedwojenna akuszerka, światowej sławy badacz kleszczy, podwójny doktor chirurgii szczękowej, wiedeńczyk, element komediowy czyli poseł Pięta i mistrz Serafin, stary aktor, jadą do Ciechocinka, przeżywają przygody i porzucają swoje wspaniałe mieszkania ze srebrnymi widelcami i kandelabrami. Nie wracają do domu, tylko idą w stronę horyzontu.

Mówił pan o zespoleniu teatru i życia. Kiedy dzisiejszej nocy oglądałam film z wesela pana i Małgorzaty Potockiej, szczególnie dwa fragmenty wzbudziły moją podejrzliwość. W kościele recytuje pan księdza Twardowskiego "Spieszmy się kochać ludzi", co znakomicie wpisuje się w okoliczność, tylko po co ta koloratka na pana szyi?

- Przecież od lat gram księdza Twardowskiego, a to było przedstawienie.

Na własnym ślubie?

- A co to przeszkadza? Przecież to komedia, ślub po siedemdziesiątce... Chciałem zrobić przyjemność mieszkańcom mojego miasteczka, tym bardziej że było zimno.

I druga scena, kiedy z niebywałą zręcznością bawi się pan kartami, jakby Wielki Szu wyszedł z ekranu.

- Byliśmy podpici. Jeśli nawet Jacek Błachut, który wesele filmował, mnie skompromitował, jestem szczęśliwy.

Nie skompromitował, ale uderzające było przemieszanie teatru z rzeczywistością.

- Czyżby pani sądziła, że ożenek 70-letniego mężczyzny w plenerze, wiosną, jest rzeczywistością? To nawet nie farsa.

Tym bardziej że, jak piszą tabloidy o byłej pannie młodej mówi pan teraz "ta pani".

- No skąd! Co drugi dzień dzwonię do Małgosi. Nie sądzę, żeby kobieta, dla której byłem piątym czy szóstym mężem, opatrzyła nasze rozstanie jakimkolwiek bólem. Nasz ślub był równie mało znaczący, co rozwód. Małgosia pozostanie moją sympatią; jak mogłem, to jej pomogłem. Napisałem dla niej scenariusz, co było nie tyle wyrazem talentu, co ofiarności. Zawsze próbowałem moim kobietom pomagać.

Często tak bywa w rodzinie, że dzieci przejmują role wychowawców. Pozwolę sobie spytać: a jak jest w pana przypadku?

- Z córką utrzymuję słabsze związki, niż z Łukaszem, bo mieszka w Niemczech, ma męża Niemca, dzieci metr dziewięćdziesiąt, które nie mówią po polsku, a moja znajomość tego języka, wyniesiona ze "Stawki większej niż życie" ogranicza się do "Ich liebe dich" i "Achtung". Ale lubię Sejankę. Szkoda tylko, że moje dzieci są podobne do matek, a człowiek by chciał, żeby i z niego coś wzięły.

Może odziedziczyły urodę intelektualną...

- Poruszyła pani ciekawy problem. Niedawno syn rozwiódł się z Halinką; mówi się, że przykład idzie z góry, a tym razem przyszedł z dołu. Kiedy zaczął opowiadać o swojej sytuacji rodzinnej, stwierdziłem: "Synku, ty masz rozum!". A on: "Tato, przecież skończyłem 40 lat". Kiedy to się stało, pojęcia nie mam.

Łukasz Nowicki uważa, że mimo takiej dewastacji organizmu, jaką pan sobie zafundował, zachował pan energię trzydziestolatka.

- A może to pozory?

Czy to prawda, że cyniczny, ironiczny Jan Nowicki. uważa święta za stracone, jeśli spędzone są poza rodzinnym domem?

- Ależ oczywiście! Póki człowiek posiada miejsce, gdzie się urodził, szkolnych przyjaciół, ukochaną siostrę, musiałby być szaleńcem, żeby tam nie wracać.

***

Nowicki opowiada anegdotę: - Skończyło się przedstawienie "Wujaszka Wani", gdzie grałem profesora Sieriebriakowa. Astrowa grał piękny Jan Frycz. Idziemy do garderoby i w pewnym momencie za drzwiami słyszymy perlisty śmiech dziewcząt. Jak się okazało, wycieczka śląska zjawiła się po autografy. Frycz patrzy na mnie i mówi: "Janek, wielbicielki do ciebie". A ja: "Nie, do ciebie". "Skąd wiesz?" - pyta Frycz. "Bo moje kaszlą".

***

Jan Nowicki buduje grobowiec.

- Jak się psu stawia budę, nikt się nie dziwi, jak buduje się dom - to samo, ale gdy stawia się grobowiec, wszyscy wpadają w popłoch - mówi. - Przecież stawiam grobowiec nie tylko dla siebie, to będzie rodzinny hotel z numerami. Nie panteon, nie mauzoleum, k... mać - dla mojego ojca, dla braci, którym się zmarło przed moim narodzeniem. Chcę ich wszystkich razem zebrać. Grób zbuduję także dla ludzi, którzy się tam zatrzymąją.

Grób trzeba budować, kiedy jest się zdrowym, wesołym i pijącym - mówi aktor. - Kto to zrobi, jeśli nie ja? Kiedy mój chrześniak się dowiedział, że rzuciłem pomysł, żeby wybudować grób, od razu się pojawił, myśląc, że umieram. I przysłał faceta, który wręczył mi książkę "Dyrygent smutku" - to facet, który przemawia nad grobem. Wszyscy powariowali!

Nikogo o swoim pogrzebie nie zawiadomię, nie zamierzam z mojej śmierci robić faktu historycznego. Nigdy w życiu!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji