Artykuły

Dramat prawdziwy

Jest w tym na pewno przypadek, że przedstawienia teatrów warszawskich widzę i łączę ostatnio w pary. Ale także: trudno dziś pisać o jakiejkolwiek sztuce w oderwaniu od ogólnej sytuacji, od rozwoju myśli teatralnej. Beckett i Shaw - w kontra­stowym zestawieniu tak odmiennych dramatów można było zobaczyć wszystkie słabości współczesnego ak­torstwa: jakiś weryzm, podczas gdy utwór ma tendencje do uogólnionego morału filozoficznego; albo ślepe, niewolnicze odgrywanie tekstu, gdy jest on dostatecznie bogaty i szcze­gółowy w określaniu psychologii i sytuacji bohaterów. W obu wypad­kach: brak wewnętrznego wyboru.

Dzisiaj następna para: "Pamiętnik Anny Frank" w Teatrze Wojska Polskiego i "Kowal, pieniądze i gwia­zdy" Jerzego Szaniawskiego w Ka­meralnym. A więc kilka słów o dra­macie. Tym lepsza to okazja, że ar­tykuł poprzedni wywołał sporo sprzeciwów. Aktorzy mówili: jak można robić nowy dobry teatr współczesny nie mając polskich współczesnych dramatów? Trzeba im przyznać rację. Teatr musi mieć i odczuwać bliskość swojego autora. Zdziwiłem się tylko, że ludzie teatru zaczęli nagle myśleć tak syntetycz­nie, całymi kompleksami zjawisk teatralnych, że zniknęło gdzieś pro­fesjonalne załamanie perspektywy... Przecież każdy protest przeciwko dramaturgii współczesnej posługiwał się dotąd zawsze argumentem tech­niki, rzemiosła, sztuki teatral­nej, z którymi trzeba się liczyć prze­de wszystkim. Dziś zapomina się o tym. Ale czy nie zapomina się także, że "Godot", Ionesco czy Adamov z "rzemiosłem" teatru wcale się nie li­czyli - że polski Godot byłby rów­nie twardym orzechem jak francu­ski - i że teatr nasz wcale nie jest na to przygotowany?

Spraw dramatu nie można jed­nak, w istocie, pominąć. Tutaj znaj­dą się tylko szkicowo.

"Pamiętnik Anny Frank" budzi czujność od pierwszej odsłony, od pierwszych zdań padających ze sce­ny a potem z głośnika. Nieskrywana banalność, trochę sentymentalnej łez­ki i ckliwości nie mogą przejść nie­zauważone - i nikomu nie uchodzą dzisiaj na sucho. A jednak sztuka w ciągu kilku lat zrobiła karierę świa­tową. Nie przechodźmy obok tego paradoksu z poczuciem wyższości: że my potrafimy lepiej cenić jej rzeczywistą wartość.

Pamiętnik napisany został przez Frances Goodrich i Alberta Hackettta. Nie pamiętnik; sztuka. Bo pa­miętnik Anny Frank, która wraz z rodziną ukrywała się w Amsterda­mie, dopóki jedna z antyżydowskich czystek nie wykryła jej i nie zesłała do obozu, jest dokumentem jak naj­bardziej autentycznym. Trzynasto­letnia dziewczyna zamknięta wraz z kilkoma osobami na poddaszu w cią­gu dwóch lat przeżyła całe życie. Z dziecka rozwinęła się w dojrzałą ko­bietę, z uczennicy stała się pisarką. Jej pamiętnik jest dokumentem, ale także utworem literackim. To praw­da: jest czasem banalny, sentymentalny, pensjonarski. Znamy sentymen­talne powieści dla pensjonarek i niekoniecznie lubimy je czytać. Czym urzeka - gdyby wypadało tak powiedzieć - Pamiętnik Anny Frank?

"Droga Kitty! - tak zaczynała zawszą swoje dzienne notatki. - Jak sądzisz, czy tatuś i mama uważaliby za słuszne, że siedzę na kanapie i pozwalam się ca­łować chłopcu - chłopcu, który ma 17 lat, podczas gdy ja nie mam jeszcze 15? Na pewno nie, ale muszę w tych spra­wach polegać wyłącznie na sobie. Czuję taki spokój i pewność, gdy leżę w jego ramionach i marzę, jest tak podniecające czuć jego twarz na swojej twarzy, i tak wspaniale jest wiedzieć, że ktoś na mnie czeka!

Ach, Anno co za hańba! Ale mówiąc szczerze, nie widzę w tym hańby. Siedzi­my tutaj w zamknięciu, odcięci od świa­ta, w trwodze i trosce, zwłaszcza w ostatnich czasach. Czemuż więc my, któ­rzy się lubimy, mamy się trzymać z da­la od siebie? Czemu mamy czekać, aż będziemy w odpowiednim wieku? Czemu tyle pytać?"

To zdanie! - narodzone z niepokoju całego współczesnego świata, całego pokolenia. Ale czytajmy dalej. Ostatni list Anny z dnia 1 sierpnia 1944. Za trzy dni zostali aresztowani.

,,Droga Kitty! "Odrobina przekory"! To ostatnie zdanie mego poprzedniego li­stu i pierwsze - obecnego. "Odrobina przekory"; czy możesz mi wyjaśnić, co to znaczy? Co oznacza słowo przekora? Jak wiele słów, ma ono podwójne zna­czenie. Przekora wobec innych i przeko­ra wobec siebie. Pierwsze znaczenie jest oczywiste: "nie zadowalać się cudzym zdaniem, wiedzieć najlepiej i mieć zaw­sze ostatnie słowo" - wszystkie moje ce­chy, te ogólnie znane. Drugie znaczenie - z tej strony mnie nie znają - to mo­ja tajemnica.

Opowiadałam ci już kiedyś, że właści­wie mam nie jedną, ale dwie dusze. W jednej zagościła się moja nieposkromiona wesołość, kpiny ze wszystkiego, ra­dość życia i przede wszystkim to, że ni­czego na pozór nie biorę poważnie. Ro­zumiem to tak: nie przykładać wagi do flirtu, pocałunku, czyichś objęć, czy nie­przyzwoitego dowcipu. Ta moja natura zawsze czatuje, by wyprzeć tę drugą, znacznie piękniejszą, czystszą i głębszą. Nikt nie zna dobrej natury Anny, prawda? Dlatego mało kto może ze mną wytrzy­mać.

Tak: bywam zabawnym błaznem przez jeden wieczór, ale każdy ma mnie po­tem dosyć na cały miesiąc. Właściwie jestem jak film miłosny dla ludzi poważ­nych: zwykła rozrywka, ani dobra, ani zła, jednorazowa zabawa, którą się szyb­ko zapomina. Trochę to nieprzyjemne opowiadać Ci o tym, ale co robić, skoro to prawda? Moja płocha powierzchow­na natura zawsze pokona tę drugą, głęb­szą i weźmie nad nią górę. Nie wyobra­żasz sobie, jak często usiłowałam odepch­nąć, złamać, ukryć tę Annę, która jest przecież tylko połową tego, co nosi imię "Anna": nie udaje się i wiem, dlaczego się nie udaje.

Boję się, że wszyscy, którzy mnie znają taką jaką zawsze jestem, odkryliby we mnie inną naturę, piękniejszą i lep­szą. Boję się, że kpiliby ze mnie, uwa­żali za śmieszną i sentymentalną, nie traktowali poważnie. Przyzwyczaiłam się, że nikt mnie nie bierze poważnie, ale tylko ta "płocha" Anna przyzwyczaiła się i może się z tym pogodzić; ta "poważ­na" jest na to za słaba. Jeśli zmuszę się choćby przez kwadrans, aby ukazać do­brą Annę w pełnym świetle, zamyka się niby roślinka zwana mimozą, jakby chciała powiedzieć: niech mówi Anna nr 1 - i zanim się spostrzegę, znów znika. Tak więc poważna Anna nigdy jeszcze, ani razu nie ujawniła się otoczeniu, natomiast w samotności tylko ona ma głos. Wiem dobrze, jaka mogłabym być, jaka zresztą jestem... wewnętrznie, lecz nie­stety jestem taka tylko dla siebie. I to jest może, nie - na pewno to jest po­wód, dla którego uważam, że mam szczę­śliwą naturę, a inni też tak uważają, tylko myślą o tej drugiej "płochej" natu­rze. Wewnętrznie "poważna" Anna wska­zuje mi drogę, na zewnątrz jestem tylko niesfornym, rozbrykanym koźlątkiem. Jak już Ci wspomniałam, zachowuję się zupełnie inaczej niż odczuwam, i dlate­go mam opinię dziewczyny, która gania za chłopakami, flirtuje, jest przemądrzała i czyta romanse. Beztroska Anna śmieje się z tego, odpowiada bezczelnie, wzrusza ramionami i udaje, że nic ją to nie obchodzi - ba, ale inaczej reaguje poważna Anna.

Szczerze mówiąc przyznam Ci się, że boli mnie iż tak bezskutecznie usiłuję się zmienić, ale walka staje się dla mnie coraz cięższa.

Szepcze coś we mnie: "Popatrz, co z tego wynikło: zła opinia, ironiczne i za­niepokojone twarze, antypatia ze strony wielu ludzi - wszystko dlatego, że nie usłuchałaś rady swojej lepszej natury". - Ach, usłuchałabym naprawdę, ale nie potrafię. Kiedy jestem cicha i poważna, każdy sądzi, że to nowa komedia i mu­szę się wykpić jakimś kawałem. A ro­dzina od razu myśli, że jestem chora: raczą mnie pigułkami na nerwy i ból głowy, badają puls, patrzą, czy nie mam gorączki, pytają o żołądek, a w końcu wydziwiają, że jestem nie w humorze. Nie wytrzymuję tego. Obserwowana tak czujnie, staję się najpierw harda, potem smutna, a wreszcie zmieniam się znowu, znowu ujawniam to co złe, a chowam w sobie to co dobre. I na nowo szukam sposobu, aby stać się taką, jaką tak pragnęłabym być - i jaką mogłabym być, gdyby... gdyby innych ludzi nie było na świecie".

Anna Frank nie żyje, zamordowa­na w obozie w trzy miesiące po aresztowaniu. Pamiętnik odnalazł na strychu ojciec, który przeżył. Gdyby rzecz pochodziła z innego źródła, można by przypuszczać, że to zręczny pastiche sporządzony przez wyrafinowanego pisarza. Do­brego pisarza! Ale nie mamy żad­nych podstaw, aby wątpić. Możemy tylko uwierzyć - w Annę Frank. Możemy pomyśleć: ile ta dziewczy­na zdołała utrwalić z trosk i z życia pokolenia.

Ktoś, kto siedział koło mnie pod­czas przedstawienia, mruczał przez cały czas: to rozumiem, to jest o wiele lepsze od Saganki. Uwaga niedelikatna, gdy się pomyśli o losie obydwóch dziewcząt. Ale i trafna. Gdy książka Sagan dotarła do nas, gdy przeczytali ją pisarze i krytycy, zaczęto się uśmiechać, wzruszać ra­mionami, mówić: ależ to zła litera­tura. Oczywiście. Ale czytelnicy rozchwytywali powieść, na drzwiach księgarni wieszano ogromne kar­tony: "Witaj smutku" nie ma! - bo tłum biegał rozgorączkowany tak samo w Krakowie jak w War­szawie. Jaka przyczyna?

Wydaje się, że w obydwóch wy­padkach ta sama: autentyczność. Nikt przecież nie wątpi, że Sagan pisze głownie o sobie, że wiadomo­ści i doświadczenia pochodzą z pierwszej ręki. Czy to prawda? Po­dejrzewam, że tak. Podejrzewa tak­że krytyka francuska, ale dziewczy­na umyka jak może, aby z niczym się nie zdradzić.

Autentyczność - prawda. Sła­bym echem dotarły do nas dysku­sje, jakie poruszały, po wojnie pi­sarzy Zachodu: czy powieść się prze­żyła, czy nadszedł czas autentycznego reportażu, relacji bezpośredniej, zapisywanej wprost? Nie ma tu miejsca, aby wywodzić skompliko­wane przyczyny takiego zjawiska, ani też uzasadniać je szerokim wy­borem przykładów. Ale pytania, je­śli stawiają je równocześnie pisarze i czytelnicy, nie mogą być przy­padkowe. Mogą natomiast wyrażać postawę i żądania współczesnego człowieka.

Wojna i okupacja, masowość ter­roru i morderstw stwarzają zapo­trzebowanie na faktomontaż - czło­wiek szuka prawdy. Ale prawda by­wa także zatajana. W świecie rozbi­tym na dwa obozy, w świecie, któ­ry do niedawna dzieliła nieprzebita zasłona żelaznej kurtyny, a dziś kurtyna ta, jak w teatrze Brechta, została osunięta do połowy wysoko­ści, by ukazać nie więcej jak jasne skrawki błękitu nad obydwoma obo­zami - potrzeba prawdy niezafał­szowanej żadną konwencją jest w dalszym ciągu równie konieczna co podniecająca. Powieści Koestlera czy książki Miłosza nie z innych przy­czyn zdobyły popularność tylko dla­tego, że zawierały ostrą przyprawę autentyczności. Czuło się w nich nie sensację zmyśloną - tak mógłby zrobić karierę pierwszy lepszy pod­rzędny pisarzyna, który wpycha w swoje powieści setki bzdur o komu­nistycznych reżymach - ale sensa­cję wynikającą z odsłonięcia rąbka życia w innym świecie.

A nowe pokolenie? Raz jeden w przeciągu ostatnich dwustu lat wchodziło ono w życie w tak dra­matycznych warunkach. Pokolenie napoleonidów: narodzeni z rewolu­cji, wyrośli w wojskowej dyktatu­rze cesarza - oni jedni stanęli wo­bec podobnego kryzysu wartości. Czytajmy "Spowiedź dziecięcia wie­ku". Dzisiaj także Balzak czy Stendhal współczesny zdobyłby niewielu czytelników. Dzisiaj także czeka się na spowiedź i wyznania, a nie na historię spisaną piórem powieściopisarza. Kim są? Na to mogą odpowiedzieć tylko oni sami - i tylko taka szczerość posunięta do ekshibicjonizmu - wstrząśnie. Zresztą przykładów nie trzeba dale­ko szukać. Znakomity pisarz robi nawet pastiche takiego wyznania, wytworny, bardzo literacki, i trochę cyniczny: "Upadek" Alberta Camus. Oto na co czeka - epoka, to by­łoby może trochę za mocno powie­dziane.

Nie dziwię się, że pamiętnik An­ny Frank stał się olśnieniem. Tu była prawda. A sztuka? Żyje od­blaskiem tej prawdy; poddaje się jej, usuwa się na plan dalszy, re­zygnuje ze wszystkich prawideł i wszystkich swoich uprawnień. Nie lęka się artystycznego banału, oku­puje go tą wstrząsającą świadomo­ścią, która stopniowo, nieodparcie wsącza się do umysłu widza: oto prawda, konkretna, żywa, nieprzystrojona. Oto pisze dziewczyna po­ruszana na przemian nadzieją i śmiertelną rezygnacją. Jej zamysł nie jest z gatunku artystycznych, nie jest szlifowany w swobodnych po­gawędkach i samotnych rozmyśla­niach nad czarną kawą czy kielisz­kiem absyntu. Jeśli jest w nim siła pobudzająca wyobraźnię, to nie­świadoma siebie, niezamierzona, powstała z gwałtownego impulsu umysłu, który dosięga granic swojej władzy. W końcu nie pamięta się już o teatrze.

Aktorzy nie przypominają, reży­ser też nie. Co o tym może powie­dzieć krytyk? Pytanie zasadnicze, jeśli godzimy się na wysoką rangę autentyczności, jeśli ro­zumiemy, że nie została ona na­dana z przypadku lecz jest wyni­kiem rzeczywistych dążeń i zainte­resowań epoki. Nurt jest na tyle poważny, że trzeba go wydzielić, nazwać, scharakteryzować; wykryć determinujące go związki z sytuacją społeczną. A więc: aktor nie może go lekceważyć, musi opanować go na drodze do współczesnego teatru. Ale co przekazywać widowni? Bogate, pełne, szczegółowe charakterysty­ki czy typy tylko? A jeśli obydwie metody prowadzą do kłamstwa? Chociażby to było "specyficzne kłamstwo sztuki", które nie musi być przecież sprzeczne z obiektyw­nym poznaniem. Autentyczność sta­wia swoje odrębne wymagania. Nie dam opisu, w naszych warunkach musiałby być teoretyczny i niesprawdzalny. Ale Ryszarda Hanin utrafiła chyba w sedno, repro­dukując naturalność tak obojętną, że o krok tylko odległą od aktor­skiej nieporadności. Czwarta ściana, o którą tak walczyli naturaliści! Była tutaj prawie że do­strzegalna; w pewnym momen­cie widz czuł się niedyskretny. Młodziutka Janina Traczykówna ja­ko Anna nie mogła oczywiście ta­kiego eksperymentu zaryzykować. A Ewa Krasnodębska bardzo już wy­raźnie wystudiowała swoją rolę. Kto zdecyduje się na autentyczność? W sztuce trzeba czasami ry­zykować jak przy stawce na dobre­go konia. Ale w każdych wyścigach zawodników musi być co najmniej dwóch. Tak i w dramacie współcze­snym znajdziemy jeszcze tendencję przeciwstawną: filozoficzne uogólnienie. I tutaj nie są ważne sytua­cje. Mogą być banalne albo wy­ostrzone, "nieżyciowe" albo jaskra­we, by tym lepiej przekazywać sens. Wyabstrahowany sens ist­nienia: istnienia w ogóle albo dzisiaj tylko, to już zależy od temperamen­tu i od horyzontów pisarza. Czytaj­my te wszystkie dramaty, które co­raz częściej z przepełnionych sal teatralnych Paryża czy Nowego Jor­ku przenikają do naszych czasopism ("Godot" czy "Antygona" Anouilha dotarły nawet na scenę), oto druga wersja tęsknot, bardziej wysubli­mowanych, może nawet trochę me­tafizycznych.

Mówiliśmy o tym z okazji "Go­dota", ale tutaj przypomniałem rzecz dla pewnego porównania. Bo i do naszej dramaturgii dotarły ten­dencje sztuki światowej, i u nas mieliśmy próby dramatycznej au­tentyczności. W kilka miesięcy po egzekucji Rosenbergów ukazała się sztuka Kruczkowskiego "Juliusz i Ethel". W kilka miesięcy po wstą­pieniu do klasztoru pilota, który rzucił bombę atomową na Hiroszi­mę, wydrukowano sztukę Grusz­czyńskiego "Klucz od przepaści". W żywych ludziach chcieli pisarze od­naleźć największą prawdę stulecia. Dlaczego się to nie udało? Zrozu­miałem wszystko, gdy następnego dnia po obejrzeniu "Pamiętnika" słuchałem w Teatrze Kameralnym sztuki Jerzego Szaniawskiego "Ko­wal, pieniądze i gwiazdy".

Trzeba najpierw powiedzieć, że jest to wydarzenie. Jeśli recenzent staje do polemiki, czuje dystans dzielący od przeciwnika. Dawno już o tym zapomnieliśmy. Jaka mogła być dyskusja z miękkim gnieciuchem, w którym każdy cios grzązł głęboko, zda się bez końca? Sza­niawski ma swoją filozofię. W co­dziennej banalności znajduje nie­spodziewane tragedie i tęsknoty, po­kusy i psychiczne ciężary, które przełamać potrafią życie człowie­ka. A więc znów codzienność i znów banalność. Tylko że wprzęgnięte w służbę psycholo­gicznego domysłu i poetyzowania. W takim poetyzowaniu stracili przecież swoje szanse Kruczkowski i Gruszczyński! Któż by podejrzewał u nich grzechy "szaniawszczyzny"? Sam Szaniawski mniej traci, bo mniej żąda. Nie wychodzi na rozstajne drogi współczesności i prak­tycznie nikt za nim nigdzie nie doj­dzie. W zamknięciu jednak długo wytrzymać nie można. Nawet na pierwszej od lat sztuce pisarza.

Jaka jest jej prawda? Pisze Woj­ciech Natanson: "Chodzi o to, by w artystycznym obrazie szukać "drugiego", głębszego, istotniejszego "tła" obserwowanych codziennie faktów". " Nieprzekonywająco to brzmi dzisiaj, gdy od roku co naj­mniej "drugie dno" dramatu ro­mantycznego czy klasycznego, współczesnego czy obcego, stało się główną drogą wypowiedzi teatralnej. Wypowiedzi politycznej, zaangażo­wanej. Czyż tak mało mielibyśmy do dodania?

U Szaniawskiego aktorzy znów weszli na twardy grunt tradycji. Czują się tam świetnie: Mieczysław Milecki, Zofia Komorowska, Lech Madaliński, Saturnin Butkiewicz. Ale większą rację mają ci, którzy domagają się sztuki współczesnej, tekstu, za który gotowi są płacić niepokojem, poszukiwaniem, nawet porażką. Kto napisze ten dramat?

Jeszcze dwa słowa trzeba powie­dzieć o Teatrze Wojska Polskiego. Z przerażeniem czytałem recenzję Ja­ra Kotta po premierze "Szwejka", biadającą nad upadkiem, tego tea­tru. Jak to? Przecież tutaj była "Optymistyczna tragedia" i "Dobry człowiek z Seczuanu", przecież z tym teatrem wiązaliśmy zawsze ty­le nadziei. W programie "Pamiętni­ka Anny Frank" przeczytałem zapowiedź następnej premiery: "Damy i huzary". Czy jednak rzeczywiście nie zagubił się ten teatr na jakimś bezdrożu? Czy nie widzi już swoich szans teatru "monumentalnego" i politycznego zarazem? A może to luksusy Pałacu Kultury zabijają inwencję artystów i wypróżniają kie­szeń administratorów?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji