Symbol i człowiek
W pierwszych latach okupacji wyświetlano w kinach przeznaczonych dla polskiej ludności GG film, którego tytuł (w tłumaczeniu na język polski) brzmiał: "Wybrańcy bogów". Był to zdaje się film o Mozarcie - na pewno nie wiem; nie chodziło się wtedy do kina. Dobrze natomiast pamiętam wrażenie, jakie wywierały na mnie plakaty tego filmu. "Wybrańcy bogów umierają młodo"... Nie wiem, kto wymyślił to powiedzenie. Treść jego, pełna kłamliwego patosu, budziła zawsze mój sprzeciw. Wtedy może miało pobudzać bohaterskie uczucia tych, którzy w młodym wieku szli umierać za Fuhrera i ojczyznę, mnie jednak nieodparcie przypominało tych, którzy wtedy w katowniach Gestapo, w komorach gazowych obozów śmierci, na placach i ulicach miast, na każdym miejscu całej prawie opanowanej przez Hitlera Europy umierali za to tylko, że uznano ich za dzieci narodu wybranego niegdyś przez biblijnego Boga.
Nie wiem, jakie było życie człowieka który doszedł do wniosku, że przedwczesna śmierć jest przejawem łaski bożej. Wiem natomiast, że - poza rzadkimi chwilami desperackiej rozpaczy - każdy człowiek wierzy, że życie jest najwyższym dobrem i pragnie żyć. Ta wiara i pragnienie życia kazały ośmiu ludziom ukryć się w 1942 roku na poddaszu oficyny domu przy ul. Prinsengracht w Amsterdamie, one umożliwiły im znoszenie nieludzkich warunków egzystencji w ciągłym lęku przed odkryciem, w straszliwej niepewności jutra, w ciasnocie i o głodzie. Siedmioro z nich zginęło - czworo starszych i troje młodych, prawie dzieci. Wybrańcy bogów... Co za ironia!
Anna Frank umarła. Umarła w obozie na tyfus, miesiąc przed wyzwoleniem. Mała dziewczynka, autorka pamiętnika, który wstrząsnął sumieniem milionów ludzi, była nie tylko żywym, przedwcześnie dojrzałym dzieckiem; obraz skreślony przez nią na kartach dziennika świadczy o niezwykłym talencie pisarskim, o umyśle żywym i bogatym, o wrażliwości artysty. To dzięki nim "Pamiętnik Anny Frank" stał się jednym z najbardziej wstrząsających dokumentów zbrodni, jednej z najstraszliwszych, jakie popełniono przeciw ludzkości. Muszę się przyznać, że na przedstawienie "Pamiętnika Anny Frank" szłam pełna obawy. Kilka lat temu, po tragicznej śmierci Juliusza i Ethel Rosenbergów, napisano o nich sztuki w różnych językach. Było w tych utworach coś, co budziło sprzeciw, pomimo iż napisano je w najlepszych intencjach. Bałam się, że zobaczę Annę Frank na koturnie zbytecznego patosu i ponury w swej jednostronności obraz martyrologii grupy Żydów. Ale już pierwsze obrazy przedstawienia w Teatrze Domu Wojska rozwiały moje obawy. Sztuka Frances Goodrich i Alberta Hacketta jest znakomicie napisanym wielkim reportażem dramatycznym, a spektakl niewątpliwie jednym z najlepszych, jakie oglądaliśmy w Warszawie w ciągu ostatnich miesięcy.
Dziewięć obrazów sztuki rozgrywa się na tle tej samej dekoracji, okazującej w przekroju poddasze - kryjówkę rodzin Franków i Van Daanów oraz dentysty Dussela - na tle konturów dachów amsterdamskiej ulicy. Przez dziewięć obrazów, wśród niezmiennie tych samych ścian i mebli, narasta dramat ośmiu ludzi, których każdy dzień przybliża do tragicznego końca. Dziewięć razy przy wygaszonym świetle reflektorów padają z głośnika słowa Anny Frank, komentującej, jak chorus w tragedii greckiej, toczące się wydarzenia. Bo w tej beznadziejnie monotonnej - z pozoru - egzystencji zamkniętych w ukryciu ludzi tak wiele jednak się dzieje. Izolacja od świata i ludzi, bezustanny lęk i niepewność, głód i rozpacz wydają mieszkańców oficyny domu przy ul. Prinsengracht na łup tych wszystkich cech ich natury, których się nawet nie domyślali i które w normalnych warunkach może nawet nigdy by się nie ujawniły. Patrzymy na to ze zgrozą i któż z nas nie pyta się w duchu: jak ja bym się w tych okolicznościach zachował? Czy kradłbym chleb głodnym towarzyszom niedoli jak Van Daan, czy - jak pani Frank - zachowywałbym bohaterski spokój, by wreszcie wybuchnąć z tym większą siłą, czy byłbym tylko żałosnym egoistą jak Dussel i pani Van Daan, czy jak Anna i jej ojciec, zachowałbym do końca wspaniałe człowieczeństwo i wiarę w życie i dobro?
Przedstawienie "Pamiętnika Anny Frank" w Teatrze Wojska Polskiego jest - jak to już wiele razy mówiono i pisano - wydarzeniem teatralnym w skali krajowej. Reżyser (Jan Świderski) niezmiernie konsekwentnie wypunktował wszystkie momenty narastania wielkiej tragedii tego małego światka i różnokalibrowych tragedii jego poszczególnych członków. W jego ujęciu "Pamiętnik" przestaje być tylko wstrząsającym w swym autentyzmie reportażem scenicznym by stać się artystycznym uogólnieniem prawdy o człowieku i jego cierpieniu.
Unikając szczęśliwie martyrologizowania i taniego ekshibicjonizmu Świderski pokazuje ludzi - ludzi cierpiących, ludzi gorszych i lepszych, takich jakich wszędzie spotkać można. Naszą będzie winą, gdy dopatrzymy się w nich przede wszystkim Żydów, chociaż słowo "Żyd" często pada ze sceny. Bo to "myśmy stworzyli ten rodzaj ludzi... który świadczy o człowieku bardziej niż wszystkie inne razem, bo zrodził się na skutek wtórnych reakcji w łonie samej ludzkości, tę kwintesencję człowieka, upokorzoną, wyrwaną z korzeniami, miotaną z miejsca na miejsce, pierworodnie skazaną na nieautentyczność lub też na męczeństwo" (J. P. Sartre).
W przedstawieniu warszawskim nie ma - choć twierdzenie to może się wydać paradoksalne - podziału na ludzi żydowskiego i "aryjskiego" pochodzenia. Kraler i Miep - ojciec i córka, którzy odważyli się narazić życie dla ratowania grupy Żydów, postępują tak nie dlatego, że ci Żydzi byli ich przyjaciółmi kiedyś, gdy jeszcze obowiązywały normalne ludzkie prawa. Patrząc na nich nie mamy żadnych wątpliwości: Kraler i jego córka ratowaliby tak samo każdego innego potrzebującego pomocy człowieka. Holenderski kupiec i jego córka na scenie Teatru WP mają - niewątpliwie celowo i słusznie - wiele cech wspólnych z Ottonem i Judytą Frank. Do tego stopnia, że możemy sobie świetnie wyobrazić przeciwną sytuację: Franków ukrywających Kralerów. Byliby na pewno równie serdeczni i życzliwi, ofiarni i skromni. Uważaliby, że to, co robią jest oczywiste i naturalne. "Żyd to człowiek, którego inni ludzie uważają za Żyda" mówi Jean Paul Sartre. Sposób, w jaki reżyser na przykładzie Franków i Kralerów podkreśla tę wielką prawdę, jest chyba jednym z najcenniejszych i najpiękniejszych momentów spektaklu.
Chwaląc reżysera nie należy oczywiście zapominać o aktorach, zwłaszcza, że nie często mamy okazję oglądać przedstawienia, w których aktorzy stanowiliby zespół tak wyrównany, tak szlachetnie i czysto urzeczywistniający zamysł autora.
W trudnej roli Ottona Franka widziałam Bolesława Płotnickiego (gra ją także Lucjan Dytrych). Anna Frank gorąco kochała swego ojca, który w jej oczach był ideałem dobroci, mądrości, sprawiedliwości, odwagi i szlachetności i takim ukazała go w swoim "Pamiętniku". Otto Frank Płotnickiego jest skupiony i czujny; ujmuje szlachetnością i dobrocią, wzrusza głęboko spokojem, pod którym wyczuwamy najwyższe napięcie uczuć i myśli, budzi zaufanie i szacunek prawością i siłą charakteru. Równocześnie jest bardzo ludzki i prawdziwy w swym cichym bohaterstwie i nieujawnianym cierpieniu.
Świetne aktorstwo prezentują również Ewa Krasnodębska (Pani Van Daan), Stanisław Jaworski (Dussel) i Ryszarda Hanin (Pani Frank). Ewę Krasnodębska oglądamy po raz pierwszy w roli charakterystycznej. Jej Pani Van Daan narysowana jest ostro i z temperamentem. Ta rozpieszczona, ograniczona i kapryśna mieszczka nie jest sympatyczna ani pociągająca. Krasnodębska nie stara się tłumaczyć ani usprawiedliwiać swej bohaterki. A jednak patrząc na nią nie możemy się zdobyć na jej potępienie: litość zwycięża niechęć. A gdy w scenie finałowej Pani Van Daan - nagle uciszona i spokojna - wraz z towarzyszami niedoli czeka na wejście SSmanów do ich kryjówki, pewni jesteśmy, że zamordowanie tej kobiety było zbrodnią nie mniejszą od innych zbrodni popełnionych przez hitleryzm.
Zupełnie inny styl gry prezentuje występujące w tym przedstawieniu najmłodsze pokolenie aktorskie. Tutaj reżyser starał się przede wszystkim wydobyć i odpowiednio nakierować wrodzone dyspozycje psychiczne młodych aktorów i osiągnął znakomite rezultaty.
Najtrudniejsza i zarazem najważniejsza jest w sztuce oczywiście rola Anny. Ta kilkunastoletnia dziewczynka jest czymś w rodzaju katalizatora; w niej przełamują się doznania i uczucia poszczególnych mieszkańców meliny. Nikt nie może pozostać wobec niej obojętny. Niepokoi, drażni nawet, jest źródłem fermentu, ale fermentu zdrowego, ożywczego. Świderski powierzył tę rolę dwum młodym aktorkom, Janinie Traczykównie i Krystynie Miecikównie ( tej ostatniej niestety nie widziałam). Nie chcę bynajmniej umniejszać kreacji i talentu Traczykówny, lecz wydaje mi się, że właśnie w tym przedstawieniu prezentuje nam ona o wiele mniej aktorskiego rzemiosła a o wiele więcej żywiołu, niż to na ogół pisano. Stwierdzenie to nie jest przyganą. Przeciwnie: żywiołowość wydaje się jedynym słusznym sposobem interpretacji tej postaci. I dlatego patrząc na Traczykównę wierzymy, że tamta, prawdziwa Anna Frank była właśnie taka. Musiała mieć w sobie ukrytą potęgę żywiołu, skoro mogła się przeciwstawić grozie narastającej wśród ciasnych ścian kryjówki. W warszawskim przedstawieniu tę ciasnotę i grozę wyczuwa się wprost namacalnie. Zaprojektowany przez Andrzeja Sadowskiego przekrój poddasza wydaje się równie autentyczny jak sam "Pamiętnik" i stanowi wręcz idealną jego scenerię. Majaczące na horyzoncie geometryczne kontury architektury miasta są szare i jak gdyby nierzeczywiste - jak dawne życie, które wiedli w nim obecni mieszkańcy poddasza. W tym tle tylko jedno jest prawdziwe-dwie czarno-czerwone plamy chorągwi ze swastyką - symbol złej siły, która opanowała i odsunęła do wymiaru nierzeczywistości miasto, cieszące przecież dawniej swymi kolorami ludzi dziś zamkniętych sam na sam z trwogą, niepewnością i rozpaczą.
Narastają one powoli lecz nieubłaganie. Udręczeni nimi ludzie coraz bliżsi są załamania. Drobne na pozór konflikty zaostrzają się, narastają niechęci, coraz częściej dochodzi do ostrych starć. Oczekiwanie jest coraz cięższe, zwłaszcza wobec niepewności celu oczekiwań. Nie ma godziny, w której ci nieszczęśliwi ludzie nie zadawaliby sobie pytania: na co my czekamy? na życie, czy na śmierć? a może po prostu na wyzwolenie - w jakiejkolwiek by ono miało przyjść postaci? Ci ludzie wiedzą, że nie wolno im o tym myśleć, jeżeli mają zachować spokój, równowagę, uchronić się przed szaleństwem. A równocześnie nie mogą o tym nie myśleć. Ale szaleństwo nie nadchodzi; mała dziewczynka wierzy, że znów będzie grać w piłkę, jeździć na rowerze i robić wycieczki i ta jej instynktowna wiara w życie ratuje tamtych ludzi od obłędu. To, czego nie mogły dokonać poświęcenie, wytrwałość i rozwaga Kralera i Miep ani cierpliwość i opanowanie Ottona Franka, iści się za sprawą Anny Frank.
Spośród dziesięciu osób, których portrety skreśliła w swym "Pamiętniku", dwie tylko pozostały przy życiu. Umarł Kraler, zginęli Van Daanowie z synem, dentysta Dussel, pani Frank i jej córki. Ktoś napisał, że tragedia Anny Frank nie wzruszyła go, bo ma zbyt wiele własnych wspomnień bliższych mu, boleśniejszych. Większość z nas ma wspomnienia z okresu okupacji; licytowanie się - kto tragiczniejsze - jest niepoważne. Nie o to przecież chodzi. Historia Anny Frank nie jest mitem o Ifigenii czy legendą o Salambo. Karty jej pamiętnika przemawiają do nas inaczej niż stronice antycznej tragedii. Anna Frank mogłaby i przecież żyć wśród nas, pracować, tworzyć. Jest symbolem i jednocześnie jest sobą i tylko sobą - autentycznym, żywym, bliskim nam wszystkim człowiekiem.
Post scriptum.
Nie widziałam niestety żadnego z rozlicznych zagranicznych przedstawień "Pamiętnika Anny Frank", czytałam, natomiast sporo artykułów i recenzji na jego temat. Ich autorzy zgodni byli na ogół w ocenie tzw. artystycznych i ideowych walorów sztuki Goodrich i Hacketta. Niedawno jednak wpadło mi w ręce jedno z poważniejszych pism angielskich, w którym renomowany recenzent teatralny zatytułował swą recenzję z przedstawienia "Pamiętnika" - no, zgadnijcie, jak? Nigdy nie zgadniecie! Tytuł brzmi: "Szczęście w ukryciu".
Nie oburzajmy się. Napisał to godzien zazdrości recenzent z godnego zazdrości kraju, w którym nie było obozów śmierci i komór gazowych dla ludzi. A jeżeli recenzent ten jest człowiekiem pozbawionym wyobraźni, to i za to nie możemy go potępiać; kroczy przecież tylko śladami mężów stanu swej ojczyzny, którzy wcale nie przejawili nadmiaru wyobraźni godząc się na to, by odrodzony Wehrmacht otrzymał broń atomową a naczelnym wodzem sił zbrojnych NATO został hitlerowski generał Speidel.