Artykuły

Koń by się uśmiał

Obok gry w Toto-Lotka i wysłuchiwania "Matysiaków" co niedziela ulu­bionym zajęciem mieszkańców sto­licy jest łażenie po lokalach. Zwyczaj ten powstał w dawno zamierzchłych czasach i tylko przywiązaniem do tradycji należy sobie wytłumaczyć, że bywają godziny, w których w jakiejkolwiek kawiarni o miej­sce trudno. Co się otworzy bowiem jakaś nowa, to od razu staje się przepełniona, przy czym i pozostałe, istniejące już od paru lat lokale bynajmniej nie pustosze­ją. Ale te otwierane obecnie nie bazują już na wspaniałościach urządzeń. Nie ma w nich na ogół ani kandelabrów zwisa­jących z sufitu połyskiem kryształów, ani też zdobnych kolumn. Stały się podobniejsze do naszego życia. Są po prostu skrom­ne. Parę stolików, parę krzeseł i koniecz­ny w takich przypadkach bufet, to wszyst­ko. Nie ma już w nich fałszywego prze­pychu, zaś chętnych starają się przycią­gać samą potrzebą istnienia.

I tym samym należy tłumaczyć sobie sukces "Konia". Z czego się śmieje War­szawa w ro(c) and rollu pańskim 1958? Oczywiście z "Konia". A z czego się wy­śmiewają aktorzy w "Koniu", bo to prze­cież jest chyba ważniejsze? Oczywiście z Warszawy, w tym najszerszym pojęciu. I wszyscy są zadowoleni. Ten kabaret artystyczny stał się popularny o wiele szybciej nawet aniżeli Marek Hłasko, któ­rego zjawienie się na ekranie w kronice filmowej z okazji wręczania mu nagrody Wydawców publiczność warszawska po­witała burzliwymi oklaskami i krzykiem: Trzymaj się, Marek! Gazety codzienne przyniosły wiadomości, że laureat na za­bawie w Stowarzyszeniu Dziennikarzy zja­wił się w eleganckim garniturze uszytym przez samego mistrza Grucę, no i zmie­nił barwę włosów z blond na rudą, w czym mu podobno do twarzy. Hłasko jest na ustach całej Warszawy i to nieomal w dosłownym sensie. Jedni oburzając się na niego opluwają go jak mogą i nie żałują śliny, drudzy zaś mówią o nim w słowach najwyższego uwielbienia. Łat­wiej jednak zostać w Polsce laureatem aniżeli stać się autorem drugiej książki. "Następny do raju" leży w wydawnic­twie i przyprawia o bezsenność kierow­nictwo. Podobnie jest i z drugim tomem opowiadań tego utalentowanego, mające­go zaledwie dwadzieścia pięć lat pi­sarza. Ale chodźmy raczej na spektakl do "Konia", Hłasko i tak da sobie bez nas doskonale radę!

"Koń" zrobił z miejsca furorę. Można bez żadnej przesady powiedzieć, że w dobie dość wyraźnego kryzysu teatralne­go, zabaw karnawałowych i niemniej licznych prywatek ludzie walą jednak drzwiami i oknami do Teatru Dramatycz­nego, będącego portem macierzystym tych pięciu chłopców z "Konia". Postanowili oni sięgnąć do naszego codziennego ży­cia i z niego wydobyć elementy humoru czy drwiny. Bez strip-teasów i innego importu z Zachodu. Udało się to im zna­komicie, bawią się sami i bawią także nas. Siedząca przede mną jakaś pani rża­ła przez cały czas spektaklu z radości jak trzyletnia niestanowiona jeszcze klacz, i dopiero wtedy zrozumiałem, skąd się wzięła nazwa tego teatrzyku. Jest to bo­wiem końska dawka humoru, specy­ficznie polskiego, zrozumiałego dla każ­dego z mieszkańców tego uroczego skąd­inąd kraju. "Nie potrzeba nam słów!" - śpiewają aktorzy, gest zastępuje komen­tarz polityczny, pantomima - celny dow­cip czy też intelektualną pointę. "Koń" nie zamierza uzdrawiać świata, chce tyl­ko ukazać go w krzywym zwierciadle. Ta kurka szukająca ziarenka na polskiej "drodze" wywołuje salwy śmiechu! Ta prężność narodowa, przejawiająca się w upodobaniach do defilad, również wy­ciska łzy z oczu, oczywiście, łzy radości! Trochę się przedstawienie, jak wszystko w naszym kraju, wlecze. Brak aktorom tych błyskawicznych ripost jakimi odznaczają się szermierze i przeciągają oni grę jak piłkarze, którzy mając wygraną w kieszeni muszą tylko dotrwać do końca. A tempo w naszych niecierpliwych cza­sach jest czymś nader ważnym. Zrozu­miało to nawet Ministerstwo Finansów, które znowelizowało własne zarządzenia w sprawie opłat za paszporty w niespeł­na miesiąc! Może za rok "Mały Rocznik Statystyczny" przyniesie dane, czy ktoś rzeczywiście "wybulił" tę grubą forsę za paszport, choć jestem pewny, że takiego nie było. Każdy czekał na furtkę, któ­ra pozwoli mu obejść obowiązujące prze­pisy. Życie ułatwione jest bowiem ele­mentem podstawowym naszej rzeczywi­stości. Inspekcja wykryła, że w jednej z warszawskich fabryczek, produkujących płyty, większość produkcji wyciekała na wolny rynek gwałtownie poszukujący te­go towaru dzięki uprzejmości pracowni­ków. Z jednego kilograma masy powin­no się wyprodukować siedem płyt, "ułat­wiona technologia" skróciła tę wydajność do trzech albo czterech. Codziennie - biorąc pod uwagę przeciętną statystycz­ną - jeden pracownik wynosił z zakła­du pracy około piętnastu płyt. Ale inspek­cja była zdania, że ta uprzejmość jest nie na miejscu, postarała się więc jej przeciwstawić. A więc potwierdziła słusz­ność jednego ze współczesnych przysłów, że uprzejmością i pracą, ludzie zdrowie tracą!

Tak, to prawda. Warszawa z miast eu­ropejskich nie wyróżnia się uprzejmością. Posiada za to dużo chuliganów. Statysty­ki sądowe wykazały, że rozprawy o zaj­ścia chuligańskie stanowiły ponad jedną trzecią ogółu rozpraw. Jest to niewinna zabawa, prawie jak w "Koniu", gdzie jeden potrąca drugiego, a potem znaj­dują się poszkodowani najzupełniej przy­padkowi przechodnie. Za moich młodych lat na Powiślu uprawiano ten sport nie­co w innym stylu, mianowicie do prze­chodzącego młodego mężczyzny podcho­dził chłopaczek i kopał go w kostkę. Gdy ten zniecierpliwiony trzepnął małego w ucho, zaraz zjawiało się paru "obrońców" chłopaczka i "zaprawiało" faceta. Dzisiaj te praktyki przeniosły się na obszar całej Warszawy, trudno więc wyróżnić jaką­kolwiek z dzielnic w tym zakresie. Gdy­bym więc musiał wymienić jakieś hasełko społeczne, aktualne dla dnia dzisiej­szego, nie namyślałbym się wiele. Wpraw­dzie nie istnieje już zapotrzebowanie na tego typu wystąpienia, ale w ramach ini­cjatywy prywatnej można sobie na to po­zwolić. Sam termin nie będzie oryginal­ny, zastosował go przed laty Tadeusz Pei­per, twórca awangardy poetyckiej, które­go czasami mijam na ulicy kroczącego jeszcze dość raźno, w szarym kapeluszu nasuniętym głęboko na oczy, w szarej sta­rej jesionce z szalem odrzuconym na ra­miona, z lekka przygarbionego, opierającego się na lasce. "Uważamy - pisał ten bur­mistrz marzeń niezamieszkanych - że przeciwko zastraszającym postępom, jakie czynią obecnie w polskiej sztuce dorob­kiewicze z partactwa i partacze z dema­gogii wysunąć należy kilka jasnych haseł i że jedno z tych haseł artystycznych po­winno nazywać się a n t y c h a m i z m". Wydaje mi się jednak, że terminowi temu można i należy nadać znaczenie szersze, aniżeli eksploatować go na odcinku ar­tystycznym. Zjawisko, z którym trzeba walczyć, - a termin ten jest tylko czymś pomocniczym, określającym - pojawia się we wszystkich dziedzinach życia, nie wy­łączając sztuki i przybiera zastraszające rozmiary. Oczywiście - upraszczając to wszystko - są ważniejsze problemy od tego, czy ktoś komuś nadepnąwszy na od­cisk zamiast przeprosić obrzuci go jesz­cze obelgami. Są - rzecz jasna, ale to nie zmienia faktu, że chamstwo jakie do­strzegamy na każdym kroku staje się już zjawiskiem społecznym i co gorsza maso­wym. Chamstwo jest oczywiście przeja­wem braku kultury i przejawem ponuractwa. Nie potrafimy się bawić na we­soło, parę kieliszków wódki upoważnia do wystąpień publicznych i to w pluga­wej formie, a z jakiej racji? - pytam. Je­den z moich przyjaciół zjawił się na wie­czorze autorskim w "stanie przedpoboro­wym", wlazł pod stół, zaś zamiast czyta­nia swoich, naprawdę pięknych wierszy obrzucił publiczność i organizatorów obel­gami. To nie jest wcale anegdota, lecz smutny fakt, który raczej przygnębił ani­żeli rozśmieszył przyjaciół tego poety. Wy­pił o parę kieliszków za dużo - zdarza się to, nie należę do tych, którzy z tego powodu "rozrywają szaty na piersiach". Ale kiedy w pijącym wyzwala się duch społeczny i konieczność uzewnętrznienia swych przeżyć w tonie wyraźnie agresyw­nym dla otoczenia, trzeba temu przeciw­działać. Pijaństwo jako plaga jest u nas nadal domeną zaprzężoną wyłącznie dla pijaków, rzadziej dla milicji, która odpro­wadza zawianych do Izby Wytrzeźwień. Nie stało się jednak sprawą społeczną. I nie w wypitej ilości alkoholu widzę całe zło, ile w braku kultury konsumpcji.

Nie zawsze w stolicy będzie świeciła zo­rza polarna, jak to było przed paru dnia­mi, kiedy zwabiona blaskiem straż pożar­na udała się na ,,miejsce wypadku". Nie zawsze w stolicy bodzie "Koń", choć jasz­cze przez długie lata koni nie zabraknie, po to chyba, że jak mówi znane powie­dzenie warszawskie - niech się martwi, bo on ma większy łeb. My wiemy, że po­winni się martwić ludzie. Ale widocznie koń by się uśmiał, gdyby to uczynili. Przepraszam może nie koń, lecz "Koń".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji