Artykuły

Koń a sprawa polska

Kabaret "Koń" zrobił błyska­wiczną karierę. Nagle za­częto o nim mówić - nie tylko w Warszawie. Stał się sensacją sezonu, pupilem kry­tyków, źródłem radości widzów, przedmiotem zgorszenia po­nuraków. Wskazywano już na jego wysokie koligacje. Powo­ływano się na "Wesele", na Witolda Gombrowicza, na Eu­geniusza Jonesco. Nie bardzo wypada przypominać samego siebie, ale skoro nikt mnie nie chwali pochwalę się sam: pierwszy pisałem o znakomi­tych antenatach "Konia".

Jakież były przyczyny niezwykłego powodzenia?... Skąd wzięła się siła rezonansu? Otóż z całą pewnością nie z przesła­nek czysto artystycznych. Sze­rzej zastanowimy się nad nimi za chwilę, teraz wypada stwierdzić jedno: autorzy i wyko­nawcy Konia utrafili znakomi­cie w nieuświadamianą. ale narastającą potrzebę widowni. Trafili w kiełkującą od nowa potrzebę teatru po1itycznego, teatru zaangażowane­go. Zjawili się w chwili przesilenia się bulwersującego wi­downie repertuaru zachodniego z jednej a narastającego po­czucia jałowości z drugiej stro­ny. Spełnili potrzebę teatru obecnego w najdrażliwszej - jak zawsze - problematyce chwili. Wielkie problemy człowieka i jego przeznaczenia, losu i ostateczności załatwiali importowani pisarze europej­skiej awangardy, zbywani po cenach konkurencyjnych na wszystkich scenach naszego kraju - ale w zakresie spraw i niepokojów najbliższej rzeczy­wistości politycznej - panowa­ła cisza. Jedna sztuka Broszkiewicza wystawiona przez na­szych gości w Warszawie a Skuszankę w Krakowie nie wy­pełniła jej nie tylko z powodu swojego stylu, stylu udramatyzowanych przypowieści, ile również z racji dość płytkiego, właściwie publicystycznego po­traktowania swoich własnych tez. Była to sztuka o ambicjach filozoficznych, z natury aluzyjna i metaforyczna - a widow­nia pragnęła silniejszego wyra­zu, do jakiego przyzwyczaił ją teatr w czasie wielkiego ożywienia. Właśnie wtedy, gdy ide­owa dynamika pierwszych scen kraju poprzedzająca dni po­wszechnej nadziei stała się już historią, a publiczność coraz bardziej nawykła do pesymiz­mu i formalnych rewelacji awangardy zaczęła coraz bar­dziej odczuwać uwiąd teatru - zjawił się "Koń" ze swoimi gagami, ze swoją sarkastyczną drwiną, z precyzyjną i celną - aluzją. Z drwiną wyjątkowo szeroką, aluzją wyjątkowo śmiałą. Śmiałą i - co nader ważne - rozsądną. Zadrwiono nie tylko z wielu właściwości i cech "polskiej drogi", wykiono nie tylko skompromitowany ale bynajmniej nie całkowicie obumarły styl pewnej postawy. Sięgnięto głębiej: do właściwo­ści narodowych, do narodowe­go charakteru Sarmatów. Dla­tego na dnie tej zabawy tkwiła gorycz, dlatego za żartem kry­ła się - powaga. Nie ma co - podpatrzono nas i sparodiowa­no znakomicie. Sparodiowano zarówno fatalizm naszej histo­rii ("Bartoszu, Bartoszu, oj nie traćwa nadziei, Bóg pobłogosławi - ojczyznę nam zba­wi" jak i charakterystyczną skłonność do przeciwności, znamionującą brak wewnętrz­nej suwerenności wobec zja­wisk tego świata. Wykpiono dętą frazeologię i mrużąc oko - język niedopowiedzeń i alu­zji rozwijany w społeczeństwie i używany z powodzeniem przez samych twórców kabaretu. Do­stało się również snobom i po­zerom, całej tej pianie pseudo-eksperymentów i fałszywych odkryć, tak ściśle złączoną z na­rodowym kultem niekompeten­cji i najgroźniejszą choroba czasu: nieautentycznością jaka pożera nas coraz dokładniej pod kuszącą etykietą swobody twórczego, pożal się Boże, poszukiwania. Dostało się i propagandzie i antypropagandzie, tym z dołu nawet i tym z góry, ale największy sukces kabaretu, największe tutti pro­gramu, zarówno w napięciu groteski jak i w zasięgu jej oddziaływania to scena pochodu.

Oto swego rodzaju dosko­nałość wypływająca z harmonii metody, celu, treści, czasu i bezpretensjonainości wykonania, oto parodystyczna rekapitulacja całego "Konia". Tutaj może poza została wykpiona naj­głębiej, styl znalazł się w zasięgu najbardziej ostrego szyderstwa. Styl nie tyl­ko przezwyciężonych "prze­gięć" i bzdurnej, pseudosocjalistycznej tromtadracji, tak w istocie bliskiej sercu Sar­matów, ale styl jako ostrzeżenie, jako swego rodza­ju memento. Dlatego numer ten przyjmowano naj­cieplej, dlatego znalazł się on słusznie w tym miejscu programu, które wymaga najsil­niejszego środka ekspresji.

Autorzy i wykonawcy "Ko­nia" nie ograniczyli się do pomysłów z zakresu czystej sa­tyry politycznej, ale sięgnęli do starych, wypróbowanych kawałów scenicznych a nawet filmowych (pantomima, zepsuty samochód) - przesycając je jednakże wyraźną intencją, roztaczając nad nimi wyraźny aromat a1uzji. Zła droga i kiepski sa­mochód, wokół którego wybucha z nudów iście hłaskowska bijatyka, w tej atmo­sferze staje się łatwo "naszą drogą", filozoficzna nieomal przypowieść o złodzieju i detektywie nabiera dziwnego posmaku aktualności... Bardzo inteligentnie bawią się twórcy i wykonawcy "Konia", a z nim - bawi się cała sala.

Jedyną metodą, która pozwala na tak duże zróżnicowanie środków wyrazu i objęcie na raz tak wielu tematów, jest groteska, dobrze opanowana przez zespół, groteska o różnym natężeniu i czystości elementów, na ogół zgodna z kierunkiem intencji i charakterem tematu. Mistrzem jej okazał się zwłaszcza Zdzisław Leśniak (Detektyw) szczególnie dobry w pantomimie. Również bardzo dobrze prowadzi swoje partie Wiesław Gołas. Mieczysław Stoor najciekawszy wydał mi się w partiach wymagających prymitywnej faktury aktorskiej - jak w scenach przy samochodzie czy jako reprezentant pewnego ugru­powania. Stanisław Wyszyń­ski jest może najmniej charakterystyczny z całej piątki, ale dobrze mieści się w zespole, a to czasem wiele znaczy. Osobne słowo należy się konferansjerowi i równocześnie aranżerowi akcji Jerzemu Dobrowolskiemu, najlepszemu w pierwszym monologu - świetnym w pomyśle, wykonaniu i realizacji - prologu "Konia". Cóż z tego jednak, kiedy Dobrowolski ciepły, inteligentny aktor (to się czuje) jest na scenie bardzo nie­równy. Prolog, najpełniej wyrażający metodę twórców kabaretu, który najbardziej zafrapował mnie w Warszawie - w Kielcach wypadł dość blado, jak gdyby aktor zwąt­pił w możliwość odebrania przez tę widownię jego wyra­finowanej struktury, jego mi­sternej tkanki językowej i interpretacji. Szkoda, bo stra­ciliśmy my, ale stracił również wykonawca.

"Prolog" (tak go nazywam z braku pod ręką programu) jest szczególnie ważną częś­cią nie tylko dlatego, że otwiera wieczór, ale również dla­tego, że stanowi jak gdyby klucz do całej reszty. Idee dezintegracji mowy, leżące u podstaw dramaturgii Jonesco znalazły w nim wyraźne echo, przyczyniając się do znakomitego odświeżenia recytacji i tekstu. Jego świetna aluzyjność wysuwa go zdecydowanie na pierwszy plan czyniąc zeń - obok pochodu - najlepszy numer wieczoru. Oczywiście - ogromna w tym zasługa Jerzego Dobrowolskiego, nie umniejszona nawet przez mniej ostrą interpretację na kieleckiej scenie. Autorami doskonałych tekstów "Konia" są - w porządku alfabetycznym - Zbigniew Bogański, Mieczysław Czechowicz, Jerzy Dobrowolski, Wiesław Gołas, Zdzisław Leśniak.

Widownia kielecka przyjęła "Konia" bardzo ciepło, ale nie tak, jakby wymagała tego waga zjawiska i bezpretensjonalna, świeża - prostota wykonania. Przyjęła go ciepło, ale nie dość ciepło, aby nie zaznaczyć tak charakterystycznych dla Warszawy i prowincji - różnic klimatu. Wyobrażam sobie, że niejednemu widzowi na tej widowni zasięg drwiny zaprezentowanej przez gości z Warszawy wydał się rzadko zuchwały jeśli nie wręcz - gorszący. Reakcja wysoce symptomatyczna, wrażenie nader charakterystyczne. Charakterystyczne i skła­niające do refleksji, do anali­zy własnego stanowiska. Nie tylko dlatego, że program "Konia" znalazł wysoką aproba­tę, ale również dlatego, że śmieje się z niego cała Pol­ska. A z faktami jak wiadomo, należy się przynajmniej li­czyć. Warto się również za­stanowić nie tylko dlate­go, że z programu tego śmieją się w Warszawie wszyscy, ale również dlatego, że jego intencja poli­tyczna jest jak najbardziej zgodna z kierunkiem dokona­nych już i dokonujących się przemian. To trzeba sobie jasno uświadomić. "Koń" ośmiesza jedynie wypaczenia, jedynie pozory rzeczy i mar­twe, nikomu niepotrzebne ka­rykatury w imię oczyszczenia naszego życia zbiorowego z wszystkiego, co jest tylko fra­zesem lub pozą. Ośmiesza plewy, aby ocalić ziarno. O tym trzeba pamiętać nie tylko w ocenie, ale również we włas­nym stosunku do pozornie bezpretensjonalnej, mądrej zabawy wykonawców.

W obronie kieleckiej widowni trzeba jednak powiedzieć z przykrością, że nie wszystkie numery programu miały w Kielcach świeżość i szczerość warszawskich interpretacji, że np. przedstawienie wtorkowe było słabsze od tego, które tak bardzo bawiło w Warszawie. Zatabaczony zoil mógłby na tej podstawie przeprowadzić pedantyczną analizę wszyst­kich elementów programu i przeglądając je pod światło wykazać drobne przetarcia. Mógłby nawet, przybrawszy odpowiednią pozę, wygłosić parę słów na temat stosunku przedstawienia do innych przejawów tego gatunku teatru. Jeśli tego nie czynię, to nie w imię ulgowej taryfy, uwła­czającej zawsze obu stronom, ani nie w imię bezkrytyczne­go entuzjazmu, ale z dobrze zrozumianego poczucia hierarchii problemów. Ze zrozumie­nia faktu, że siła i waga tego udanego i naprawdę twórcze­go eksperymentu nie leży by­najmniej w oryginalności me­tody artystycznej, ale w wy­borze tematu, w kierunku i si­le interpretacji, pozwalającej na bardziej optymistyczne spojrzenie jeśli nie na przy­szłość, to w każdym razie na możliwości naszego teatru politycznego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji