Artykuły

Każdy ma takiego Konia na jakiego go stać...

W obliczu kryzysu, jakim ostatni­mi czasy dotknięta została nasza sztuka kabaretowa, satyryczny pro­gram Teatru Dramatycznego uznać należy za wydarzenie ważkie i optymistyczne. Właściwie można by już mówić o teatrzyku "Koń", mi­mo że pokazano nam dopiero jeden program. Ale program ten zrobio­ny jest w konsekwentnie przepro­wadzonej, oryginalnej poetyce, któ­ra "Koniowi" nadaje swoiste piętno i wyróżnia go korzystnie na tle plejady scenek o zbliżanym założeniu.

Jest to próba dojrzała teatralnie, środki artystyczne odpowiadają za­mierzeniom. Nie ma tu tak charak­terystycznej dla naszych teatrzy­ków studenckich dysproporcji mię­dzy koncepcją a sposobem jej wy­rażenia. W najlepszych programach STS-u tekst górował nad naiwną, niewydarzoną, amatorską farmą tea­tralną. W Bim-Bomie znów oglą­daliśmy numery przeinscenizowane, plastycznie "przefajnione", co jesz­cze bardziej uwyraźniało anemiczność koncepcyjną scenariusza.

"Koń" natomiast zbudowany jest harmonijnie, jest wynikiem inteligentnej i świadomej swych ograniczeń roboty teatralnej. Przede wszystkim zaś jest teatrzykiem sa­tyrycznym, który odpowiada potrze­bom obecnego etapu i do potrzeb tych potrafi się dostosować. Nie służy rozwichrzonej, intelektualnie niezdyscyplinowanej, krzykliwej krytyce, jaką jeszcze niedawno uprawiano u nas.

Wydaje się, że autorzy "Konia" wzięli na serio dochodzące nas ze­wsząd ostrzeżenia przed nierozważ­nym posługiwaniem się tworzywem słownym, które kryje w sobie pono siłę eksplozywną nie przeczuwaną przez autora i spowodować może wiele niezamierzonych szkód spo­łecznych. Ostrzeżenia te potrakto­wali nie tylko na serio, lecz wycią­gnęli z nich radykalną konsekwen­cję: jeżeli powaga sytuacji czyni ze słowa materiał niebezpieczny, nale­ży przestać mówić. Tak zapewne pomyśleli sobie młodzi autorzy "Konia" i zrobili teatrzyk konse­kwentnie pantomimiczny, uciekający się niemal wyłącznie do wyra­zistego arrangement i gestu.

Niesposób przecenić wagę tej de­cyzji dla przyszłego rozwoju scen satyrycznych w naszym kraju. Proszę zauważyć, że w teatrze pantomimicznym ciężar odpowiedzialnoś­ci z artysty spada na widza. Moż­na ponosić odpowiedzialność za sło­wo, gdy gest zawsze ma w sobie coś nieokreślonego, zawsze pozosta­wia znaczne "luzy semantyczne". W mimodramie nie aktor, ale publicz­ność jest na cenzurowanym. To nie mim odpowiedzialny jest za swoje gesty, lecz publiczność za skojarze­nia, jakie w niej gesty te wywo­łują.

Wprawdzie zręczna i dowcipna konferansjerka stara się podsunąć widzowi klucz do rozumienia ewo­lucji, wykonywanych na scenie przez świetnych Godoczebolów (GO-łas, DObrowolski, CZEchowicz, BOgdański, LEśniak), klucz ten daje się wszakże dowolnie obracać; są to raczej sugestie mgliste niż komentarz. Toteż właściwie jest nie jeden "Koń" wierzgający na scenie lecz tyle "Koni", ilu widzów na sali. Jedne z nich budzą naszą apro­batę i pozwalają optymistycznie roić o przyszłości, inne zaś budzą gorący, chciałoby się rzec patrio­tyczny wprost sprzeciw i niezado­wolenie. Każdy zatem ma takiego "Konia", na jakiego go stać, i tak

jest dobrze, póki nie zrealizujemy społeczeństwa bezklasowego. Ja będę zatem mówił tylko o moim własnym "Koniu", nie zważając zgoła na "Konie", które inni widzowie wyprowadzili ze złoconej sali prób Teatru Dramatycznego.

Najbardziej podobała mi się gombrowiczowska nutka całego programu, jakaś bardzo zjadliwa drwina z różnych przejawów ogłu­pienia narodowego. Zwłaszcza zaś zasługuje na podkreślenie fakt, że drwina ta nie prowadziła do wnio­sków skrajnie pesymistycznych, że zawsze pozostawiała optymistyczną perspektywę poprawy. Przypomnę tutaj piękną pantomimę historiozoficzną ukazującą na przykładzie różnych stylów pochodu pierwszomajowego fazy rozwoju ideowego naszego narodu. Tutaj arrangement miało wyraźne walory dydaktyczne - pokazywało, jaka siła kryje się w społecznej dyscyplinie i w zbiorowym uniesieniu. Temu krzepiącemu obrazowi przeciwstawił reżyser kocią muzykę dzisiejszej anarchii i powszechnego rozprzężenia! Była w tym numerze odwaga sugerowania na migi postaw, które w słownym sformułowaniu nie dojrzały jeszcze do głoszenia. Również politycznie bardzo trafny wydał mi się numer demonstrujący słuszność posunięć rządowych w zakresie redukowania wybujałej biurokracji. Godoczebole wykonują pięć piosenek; po odśpiewaniu każdej z nich wychodzą za kulisy, rozlega się strzał, po czym grupa wraca uszczuplona o jednego śpiewaka; i tak cztery razy, aż na scenie pozostaje ostatni śpiewak. Jest tu, jak rozumiem, pięknie wy­rażony morał prakseologiczny, że tam, gdzie jakaś robotę może wy­konać jedna osoba, nie trzeba za­trudniać aż pięciu.

Szczególne wrażenie wywarła na mnie bardzo prosta w pomyśle, jednak niezwykle ekspresyjna sce­na. Pięciu mężczyzn siedzi na krze­sełkach, głowy zadarte, ruchem dło­ni markują lunetę, skierowaną w niebo. W drugiej ręce każdy z nich trzyma kawałek suchego chleba, który miarowym, mechanicznym ru­chem podnoszą do ust. Rozlega się donośne chrupanie, które ścisza niekłamany patos osiągnięć Nauki Nowoczesnej, jaki bije z tej panto­mimy.

Wychodząc z teatru spotkałem znajomych. Okazało się, że ich sko­jarzenia różnią się zasadniczo od moich. Nie będę wszakże opisywał ich wynaturzonych reakcji na pięk­ne i budujące przedstawienie "Ko­nia". W końcu po to otrzymujemy pieniądze, żeby opisywać to, co lu­dzie powinni przeżywać, a nie to, co przeżywają. Reszta jest mil­czeniem. Jak w "Koniu".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji