Artykuły

Andryczówna

Przeczytałem na nowo komplet recenzji z "Balladyny" w Tea­trze Polskim, moją własną również. Są dość podobne, moja również. Jeśli cokolwiek ją odróż­nia, to fakt, iż przemilczałem tam osobę odtwórczyni roli tytułowej. I z tego przemilczenia chciałbym się wytłumaczyć. Pisząc mój felie­ton do "Kultury", znałem już opi­nie pism codziennych. Ich tonacja kazała mi wydzielić z oceny spektaklu problem aktorstwa Niny Andrycz. Aktorstwa, którego spektakl "Balladyny" jest jedynie epizodem, w którym to epizodzie paru recenzentów znalazło niespodziewaną okazję dla krytykanckiej weny, a nawet pretekst do zabłyśnięcia zdolnościami arytmetycznymi.

I właśnie wena kolegów skłoniła mnie do chwili rozmyślań nad indywidualnością aktorki, której ta­lent stanowi przecież jedną z bardziej niecodziennych barw w naszym teatrze. Talent nieledwie fascynujący, migotliwy, niepokojący, kontrowersyjny. Jak "perła kałakucka tym droższa, że ma kształt nieodgadnięty i do perły jest niepodobna wcale".

Na pozór - nieodgadnięć to nie ma żadnych. Jeśli Teatr Polski jest salonem teatru polskiego, to Andrycz jest tego salonu pierwszą damą. Króluje w nim pełna majestatycznej gracji, zawsze w glorii monarszych uczuć i w poszumie monarszych toalet, oto nagle przychodzi taka "Balladyna", a jeszcze przedtem Morstinowska "Kle­opatra". Uczucia i toalety wywołują mały sprzeciw. Choć przyoz­dabia je ten sam wiolonczelowy zaśpiew głosu, ta sama grandezza ru­chów, ten sam władczy przechył kibici.

By rozwikłać zagadkę tej zmien­ności sądów, spróbujmy od ogólnych wrażeń przejść na teren konkretnych ról. Pomińmy na razie bo­gaty zestaw postaci, którym aktorka użycza wiana swego niepowta­rzalnego głosu, postawy i błysku oka, a w których ten jej dar znaj­duje naturalne uwieńczenie. Maria Stuart, Szimena, telewizyjny "Pier­ścień wielkiej damy". To role, w których obecność Andryczówny zdaje się być obecnością pełno­prawną: osobowość artystki iden­tyfikuje się tu nieledwie z literą tekstu, tworząc trudną do rozwarstwień jedność. Pomińmy dalej - tym razem na zawsze! - role, które Andrycz grała prawem kapryśnej gwiazdy, pragnącej zmierzyć się z nowym dla niej, o szokującym dla widzów zakresem zadań ("Po­żądanie w cieniu wiązów"!). Aktor jak każdy człowiek ma prawo do zachcianek i ma limit klęsk. O pierwszych mówić nie warto a o drugich nie wypada. Interesują mnie natomiast w dorobku aktorskim Andryczówny dwie grupy ról. Te, które pozornie były dla niej, a które grała w sposób niedoskonały. I te, które pozornie były nie dla, niej, a które grała znakomicie. Na styku tych obu grup znajduje się bowiem klucz do określenia wiel­kości artysty, a tego klucza tu szukam.

Grupa pierwsza to chociażby Balladyna. Kiedy wynajduję słowa, jakie malowałyby we właściwych barwach ujęcie tej roli przez Andrycz, natrafiam na zapis w sta­rych szpargałach: "Gdy biedną staruszkę zamordowała niegodziwa Balladyna, wszedł do garderoby mój mały wnuczek i rzekł z zado­woleniem najwyższym - Dobrze, że ją piorun zabił". Balladyna An­dryczówny jest rodem z tego właś­nie przedstawienia. Tylko że odby­ło się ono przed 97 laty, a zapis jest autorstwa aktorki Bronisławy Wolskiej - ówczesnej Wdowy.

Przez te 97 lat objawili się Freud, Adler, Jung i paru jeszcze innych, którzy wnieśli coś do naszej wie­dzy o psychologicznych podtekstach żądzy władzy. Poprzez każdy z tych podtekstów można odczytać "Balladynę". Ale Andryczówna odczy­tuje je szyfrem, który przez te 97 lat pozostał prawie niezmieniony. Tym szyfrem jest psychologia typowego widza. Skłonnego do unie­sień, do łez, do oburzeń. Obojętny na własne doświadczenia i nauki historii, typowy widz szuka w tea­trze jednego - ładnej fikcji. Dla tego widza gra swą Balladyna An­dryczówna.

I znów - sprawa nieprosta. Bo­haterka tych rozważań zdobyła so­bie w polskim teatrze pozycję szczególną: jest jedną z niewielu na których "chodzą". Na kogo, prócz niej? Chodzą na Ćwiklińską, na Hanuszkiewicza, na Szaflarską, na Holoubka; wątpię już, iżby cho­dzili na Siemiona lub Mrozowską; coraz rzadziej chodzą na Woszczerowicza. Irracjonalne często prze­słanki, na których wznosi się pozy­cja aktora "chodliwego", usprawied­liwiają wiele spośród chwytów tak­tycznych, jakie stosuje aktor (i teatr!), by pozycji tej strzec. Ale w środku tego słówka "wiele" warto przecież czasem postawić kropkę.

To widz - zwolennik ładnej fik­cji wymiślił dla Andrycz emploi. Emploi heroiny złej, a pięknej, de­monicznej, o królewskim geście i błyskawicowym spojrzeniu. Jak z bajki, "jak z teatru". Mam za złe Andrycz, iż uwierzyła właśnie tej części widowni. Bo to nie jest jej cała widowni, a ona dla niej gra. Czasami trudno mi się też opędzić od myśli, że aktor naprawdę wiel­ki powinien przede wszystkim grać dla siebie. Pamiętając o tym, że ogląda go publiczność. Ta druga oko­liczność narzuca mu troskę o świa­domość swych czynów, ale pobudza go do czynów okoliczność pierwsza.

Aktor grający dla publiczności, zbyt często ogląda sam siebie. Nar­cyzm bywa mu wówczas pobudką, a oklaski zastępują samokontrolę.

Zbyt doskonałą jest Andryczówna aktorką by tego nie rozumiała. Ale broni się złą bronią. Stara się - i czyni to żmudnie - uszlachet­nić formę swych heroin. Różnico­wać je wewnętrznie, wysubtelniać. Ta droga przecież doskonali jedy­nie pozą, która sama w sobie jest już błędem. Aktorka wzbogaca nie model, własnej osobowości ale cu­dzy wymysł, który przez to, że piękniej wykonany, nie przestaje być tym, czym jest w istocie: za­spokojeniem efektownych, a łat­wych tęsknot części widowni. Wy­daje się, że istnieją momenty, gdy Andryczówna zdaje się i to rozu­mieć. Momenty zwątpień. Kiedy ak­tor boi się zaryzykować walki o nową swą twarz, lękając się, iż w walce nic nie zyska, a wszystko może utracić. I wtedy dochodzi do głosu zimna technika, która nie­odwracalnie przyjmuje kształt ma­niery. Maria Stuart, Szimena, "Pierścień wielkiej damy" - to były role z cyklu doskonalenia for­my. Balladyna to był moment zwąt­pienia.

A największą była dla mnie Andryczówna wówczas, gdy grała jakby dla siebie samej. I wbrew sobie - tej wymyślonej, królewskiej. Telewizyjny "Roshrsholm", kapi­talny "Miesiąc na wsi". Surowy rygór ibsenowskich namiętności ka­zał artystce porzucić rzekomo przy­pisaną jej na wieczność pozę la femme fatale. Konwencjonalny z po­zoru schemat turgieniewowskiej ko­medii wyzwolił w niej nadspodzie­wany ładunek jakiegoś nerwowego rozedrgania; wewnętrzny rytm dia­logu nie tłumaczył się na błyska­wicowe spojrzenie, domagał się błyskawicowej szermierki na poin­ty.

W tym niemonarszym repertuarze Andryczówna pokazywała mi nagle nowe oblicze. Nie patrzyła przy tym na mnie, zbyt zajęta była so­bą. Perła kałakucka mieniła się tęczą blasku.

Gdyby to ode mnie zalecało, obsadziłbym Andryczównę w "Mężu i żonie", w "Profesji pani Warren", w Racheli. Wiem, że jej do twarzy w teatralnej koronie. Przekonała mnie o tym nieraz. Ale jestem głęboko przeświadczony, że jej ta­lentowi w owej koronie ciasno. I o tym ja chciałbym ją przeko­nać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji