Artykuły

Rodrigo Garcia: Jesteśmy niewolnikami swojego dobrobytu

- Już nie stworzymy lepszego systemu. Nikogo nie obchodzi, co dzieje się gdzie indziej, o ile ma zapewnioną pensję, dom i samochód. Nie ma myślenia wspólnotowego. A rządy wykorzystują to, oferując ludziom szczęście na poziomie indywidualnym - mówi Rodrigo Garcia, reżyser teatralny, kurator idiomu "Ameryka Łacińska. Mieszańcy" na zaczynającym się w poniedziałek festiwalu Malta w Poznaniu.

Roman Pawłowski: Mawia pan, że teatralną inicjacją był dla pana spektakl Tadeusza Kantora "Wielopole, Wielopole".

Rodrigo Garcia: Na początku lat 80. Teatr Cricot 2 występował w Buenos Aires.

To było inne od wszystkiego, co widziałem wcześniej w teatrze. Tekst nie był najważniejszym elementem, ważny był ruch, muzyka, warstwa wizualna. Pamiętam obrotowe łóżko, z jednej strony leżał na nim ksiądz, z drugiej przymocowana była jego kukła. Nie wiadomo było, który jest sztuczny, a który prawdziwy. Wielkie wrażenie robili żołnierze, którzy wychylali się zza drewnianych rozsuwanych drzwi, wyglądali jak zabawki. Obserwując ich mechaniczne ruchy, uświadomiłem sobie, że to świetna metafora armii. Niesamowite było także to, w jaki sposób Kantor używał muzyki: źle nagranej, pojawiającej się i znikającej w niespodziewanych momentach. Myślałem, że to błąd, a to było konstruowanie całej poetyki z rzeczy zużytych i starych. No i oczywiście obecność samego Kantora - to było dla mnie nie do pomyślenia, że reżyser może być z aktorami na scenie.

Wiele mu zawdzięczam, choć bezpośrednio nic od niego nie brałem. Mój świat wizualny znajduje się wręcz na antypodach świata Kantora. Ale on jest moim wielkim mistrzem.

Kraków: Sto dni do otwarcia nowej Cricoteki [ZDJĘCIA]

Dlaczego przyjechał pan z Argentyny do Hiszpanii w połowie lat 80.?

- Miałem 22 lata, dużo energii i mało refleksji. Przyjechałem do Madrytu i postanowiłem, że będę robić teatr - w Argentynie tylko oglądałem przedstawienia. Interesował mnie teatr absurdu. Wynająłem tani hostel, nie miałem na jedzenie. Nocami słyszałem, jak coś chrobocze w ciemnościach - karaluchy, które chodziły pod tapetą, jak w "Lokatorze" Polańskiego.

Nikogo nie znałem, więc wziąłem informator Narodowego Centrum Dokumentacji Teatralnej, gdzie były adresy wszystkich kompanii teatralnych i tytuły ich spektakli. Zobaczyłem wśród tych grup jedną, która wystawiała sztuki Heinera Müllera. Skontaktowałem się z nimi - i tak zacząłem poznawać madrycki underground.

Jak pan znalazł swoich aktorów?

- Zaczęło się w małym Teatro Pradillo, który wciąż istnieje w Madrycie. W latach 90. to było wyjątkowe miejsce, przychodziły tam osoby, których oficjalny teatr nie chciał, z wzajemnością. Tam poznałem prawie wszystkich swoich aktorów. Nazywam ich kompanami w przygodzie. Mają profesjonalne przygotowanie, ale podjęli decyzję robienia pewnego typu teatru i nie występują gdzie indziej.

Dlaczego wyemigrował pan z Argentyny?

- Ten wyjazd był trochę bezmyślny, nie planowałem go. Był rok 1986, cztery lata po upadku dyktatury. Sytuacja polityczna była nadal skomplikowana, demokracja dopiero się zaczynała. Czekałem na zmiany z wielką nadzieją, tym większą, że wybory wygrała partia socjalistyczna. Ale wkrótce okazało się, że socjaliści nie radzą sobie z rządzeniem. Nie mogą poradzić sobie z Kościołem, armią ani oligarchią. Dla nas, którzy pokładaliśmy w nich ogromne nadzieje, był to straszny zawód. Uciekłem z kraju, bo trochę stchórzyłem.

Brzmi to podobnie jak narracja o polskim przełomie 1989 roku, wtedy też rozbudzone zostały wielkie oczekiwania i podobnie jak w Argentynie część społeczeństwa była zawiedziona zmianami.

- Tylko że dla nas komunizm nigdy nie był dyktaturą, ale ideą sprawiedliwości społecznej! Filozofowie francuscy byli za komunizmem, pisarze południowoamerykańscy byli za komunizmem, Jean-Luc Godard był za komunizmem. Myśmy wyobrażali sobie to jako zupełnie inną rzecz.

Ale to nie wy żyliście w komunizmie.

- Oczywiście nie było wtedy internetu, to wiele tłumaczy...

W Argentynie mitologizowano komunizm, we wschodniej Europie z kolei - kapitalizm i niewidzialną rękę rynku, która miała rozwiązać wszystkie problemy.

- Odczułem to mocno w Lublanie, gdzie parę lat temu pokazywałem spektakl "Historia Ronalda, pajaca z McDonalda", bardzo krytyczny wobec społeczeństwa konsumpcyjnego. Po przedstawieniu widzowie pytali: "Dlaczego pan atakuje kapitalizm, dla nas to jest świetna rzecz!".

Teatr musi walczyć z kłamstwem - rozmowa z reżyserem Oliverem Frljiciem.

Krytykuje pan konsumpcję, ale jednocześnie pańskie przedstawienia są produktem, który kupują festiwale i teatry. Jest pan częścią kulturalnego rynku.

- Miałem wiele kryzysów z tym związanych, przez dwa lata nawet nie robiłem przedstawień. Myślę, że to nieuniknione, jesteśmy częścią rynku i jeżeli ktoś temu zaprzecza, jest głupcem. Najważniejsze jest, aby zachować w tym niezależność. Nigdy festiwale ani teatry nie wywierały wpływu na zawartość moich spektakli. Dzisiaj pracuję tak samo jak na początku kariery, kiedy nie miałem ani grosza. Nic się nie zmieniło w moim myśleniu. Jeżeli ludzie oczekują, że moje przedstawienia będą przyjemniejsze, to się zawiodą.

Jak na pańskie myślenie o sztuce wpłynął fakt, że wychowywał się pan w biednej dzielnicy? To jest coś, od czego się stale ucieka czy do czego się wraca?

- W mojej części Buenos Aires mogłem, jak moi koledzy, zatrudnić się w fabryce albo zostać złodziejem. Trzecia możliwość to kariera piłkarza, jak w przypadku Maradony, ale do tego trzeba być naprawdę dobrym.

Moim sposobem na ucieczkę z tego świata było czytanie i uczenie się. I choć stamtąd uciekłem, to doświadczenie życia w biednym środowisku jest dla mnie ważne. Dlatego w moim teatrze kultura wysoka zawsze idzie w parze z kulturą niską, wulgarną. Słychać to w moich tekstach. Język, którym się posługuję, jest czasem niski, źle sformułowany, przecinany rzeczami z wysokiej półki. Podoba mi się ta mieszanka.

Brytanio, ojczyzno moja! "Wygnanie" litewskiego teatru na warszawskim festiwalu.

Łączy pan w swoich spektaklach skrajnie różne porządki kulturowe. W spektaklu "Golgota Picnic" pianista wykonuje "Siedem ostatnich słów Zbawiciela na krzyżu" Haydna na scenie pokrytej setkami hamburgerów.

- Ale dokładnie tak wygląda moje życie. Facet z zakazanej dzielnicy nagle interesuje się muzyką klasyczną i filozofią. Spektakle oddają to, kim jestem. Dużo się napracowałem, aby nie porzucić mojej przeszłości i wprowadzić ją do teatru. Bo istniała taka możliwość, że będę się tego wstydził. Kiedy mówię, że artysta nie może być wstydliwy, mam na myśli nie tylko wstyd związany z seksualnością. Artysta nie może wstydzić się tego, kim jest.

Jaki był proces pracy nad tym spektaklem?

- Zaczęło się od mojej fascynacji malarstwem renesansowym. Przez ostatnie dziesięć lat zobaczyłem w Europie wszystko, co powstało w tamtej epoce. Renesansowa ikonografia jest ważną częścią "Golgota Picnic". Drugim impulsem była muzyka Haydna. "Siedem ostatnich słów Zbawiciela na krzyżu" to dzieło na swój sposób awangardowe. Powstało na zamówienie katedry w Kadyksie, wykonywane było podczas misterium Wielkiego Piątku. Składa się z krótkich części, pomiędzy którymi ksiądz wygłaszał komentarze. Muzyka jest dziwna, powolna, rytm się nie zmienia. Dopiero w ostatniej części następuje trzęsienie ziemi. I trzeci element - ważne dla mnie zdanie Jorge Luisa Borgesa, że Biblia to literatura fantastyczna.

Uderzający jest w spektaklu obraz ukrzyżowania jako okrutnego rytuału, który ma ludzi przerazić.

- Ikonografia ukrzyżowania jest straszna. Tego nie można zaakceptować, trzeba z tym polemizować. Próbuję mówić o tym z moim specyficznym poczuciem humoru, aby to nie zabrzmiało zbyt pretensjonalnie.

Francuscy katolicy ostro protestowali przeciwko temu przedstawieniu. W ostatnich dniach w internecie jest także list grupy polskich katolików, którzy zaocznie oskarżają pana o świętokradztwo i obrazę uczuć religijnych. Rozmawiał pan o spektaklu z duchownymi?

- Na początku zaprosiłem do współpracy teologa, chciałem z nim dyskutować o Ewangelii. Ale on szybko zrezygnował, nie był w stanie zrozumieć mojego punktu widzenia. Mimo to wydaje mi się, że moja propozycja jest bardzo chrześcijańska. Jak każdy artysta wierzę, że tworzenie to akt miłosny.

W zbiorze tekstów teatralnych "Ludzkie ogrodnictwo" umieścił pan listę zbrodniarzy z okresu junty wojskowej, w sumie ponad 140 nazwisk oficerów wojska, komisarzy policji, współpracowników bezpieki. Co panem kierowało?

- Złość i poczucie bezsilności. Kiedy na początku lat 80. w Argentynie obalono dyktaturę, zbrodniarze zostali osądzeni i skazani. Kiedy jednak w 1989 r. prezydentem został peronista Carlos Menem, ułaskawił ich. Mówił, że dyktatura należy do przeszłości, nie musimy jej wspominać. Byłem temu przeciwny. Jak to: do przeszłości? To przecież wydarzyło się zaledwie 20 lat temu! To nie jest przeszłość. Wielu ludzi protestowało przeciwko tej decyzji, m.in. pisarz Ernesto Sabato publikował listy członków junty i opisy popełnionych przez nich zbrodni. Nazwiska oprawców włączyłem do spektaklu "Historia Ronalda, pajaca z McDonalda", były wyświetlane na ekranie, kiedy na scenie aktorzy pokazywali akty tortur. Zależało mi na tym, aby ludzie je poznali.

W Polsce wokół rozliczeń z dyktaturą wciąż trwa dyskusja, czy wybaczyć i zapomnieć o przeszłości, czy żyć pragnieniem kary i zemsty.

- To jest wybór osobisty. Ja jestem za karą.

A jak pan pamięta czasy dyktatury?

- Byłem wtedy nastolatkiem, nie miałem pojęcia, co się działo, moi rodzice również nic nie wiedzieli. Trzeba pamiętać, że panowała absolutna kontrola informacji. Władza mogła opowiedzieć klasom niższym, co chciała. Duża część społeczeństwa nie zdawała sobie sprawy, że każdego dnia zabijano tysiące osób. Zbudowano perfekcyjny system opresji, a my żyliśmy na pozór normalnie. Ponieważ nie znałem innego sposobu życia, nie zauważałem opresji. Uważałem, że to całkiem normalne, że policja nagle zaczyna kogoś bić na ulicy.

Wszystko zmieniło się w momencie wybuchu wojny o Falklandy w 1982 r. Początkowo, kiedy narodził się ten absurdalny pomysł inwazji na wyspy, większa część społeczeństwa była za. Władza grała na uczuciach patriotycznych. Bardzo łatwo zmanipulować społeczeństwo, zwłaszcza kiedy masz do czynienia ze słabo wyedukowanym społeczeństwem. Kiedy jednak Brytyjczycy szybko odbili Falklandy, wszyscy zdali sobie sprawę, że rządzą nami szaleńcy i mordercy. I dyktatura się skończyła.

Teraz po zajęciu Krymu w Rosji również doszło do patriotycznego wzmożenia. Z tą różnicą, że Putin wygrał tę wojnę, a poparcie społeczne dla niego jeszcze wzrosło. Kiedy 25 lat temu upadały dyktatury myśleliśmy, że historia się skończyła. Nie ma pan teraz wrażenia, że świat znów stoi na progu jakiejś kolejnej zmiany?

- Tak, ale obawiam się, że nie jesteśmy w stanie stworzyć alternatywnego, lepszego systemu. To nie tylko problem ekonomii. Społeczeństwa, które znam: hiszpańskie i włoskie, są za bardzo skupione na sobie. Nikogo już nie obchodzi, co dzieje się gdzie indziej, o ile ma się zapewnioną pensję, dom i samochód. Nie ma myślenia wspólnotowego. A rządy wykorzystują to, oferując ludziom szczęście na poziomie indywidualnym.

A co się stało z Oburzonymi z placu del Sol?

- Zniknęli.

Ostatnio w eurowyborach skrajne prawicowe partie miały świetny wynik, wygrały we Francji i w Danii. To chyba nie jest świat, o którym pan marzył, kiedy miał pan 19 lat.

- Ja też jestem częścią tego społeczeństwa, które krytykuję. Mam swój dom, pracę, nie mam problemów z płaceniem rachunków. Robię teatr, ludzie oglądają moje spektakle, ale czasami myślę, że wszystko to jest bezużyteczne.

Teatr nie ma mocy zmieniania rzeczywistości?

- Trzeba zacząć od tego, dla kogo tworzymy sztukę. Ludzie mający dostęp do kultury to mniejszość. Głupotą byłoby myśleć, że sztuka może budować opór. Bo tak naprawdę dociera tylko do elity i nie zmienia absolutnie nic.

Ale to elity mają wpływ na rzeczywistość, politykę, edukację, media, to ich przedstawiciele są słyszalni. Może problem nie polega na małym zasięgu sztuki, ale na tym, że elity nie myślą kategoriami całej wspólnoty?

- Zgadzam się, te rzeczy powinny się sumować, artyści robiący sztukę, profesorowie wykładający na uniwersytetach i politycy kształtujący rzeczywistość. Ale tak naprawdę jesteśmy niewolnikami dobrobytu państwa opiekuńczego. Wszyscy podejmują ryzyko, ale tylko do momentu, kiedy nie jest zagrożony ich własny dobrobyt. Kiedy pojawia się zagrożenie, natychmiast odpuszczają.

Tylko że to bezpieczeństwo w dzisiejszej sytuacji jest także złudzeniem.

- To prawda, dzieci tych, którzy żyli dobrze, będą miały gorzej. Młoda generacja ma dużo mniej możliwości niż ja 30 lat temu. Zobacz, jaki świat im zostawiliśmy. Na szczęście wszyscy mamy smartfony, możemy sobie na nie patrzeć i od razu jesteśmy spokojniejsi... Żyjemy w świecie półwirtualnym i absurdalnym.

Czuje się pan odpowiedzialny za świat, jaki zostawiamy następnym pokoleniom?

- Czasem aż żałuję, że nie brałem udziału w żadnej akcji zbrojnej. Ale przeciwko komu i w jakim celu? Podziwiam radykalne ruchy, które działały w Ameryce Południowej w latach 60. Takie jak Ludowa Armia Rewolucyjna Argentyny. Ale oczywiście ich program też był absurdalny: obalić kapitalizm, aby zainstalować komunizm. Zabijać po to, aby jeden zły system zastąpić drugim, równie złym.

Argentyna tłucze lustro - Maciej Stasiński o argentyńskich rozliczeniach z przeszłością.

Może istnieje jednak trzecia droga? W Argentynie podczas kryzysu w 2001 r. ludzie sami się zorganizowali i przejęli władze w miastach, zakładając rady mieszkańców. Podobnie działała samoorganizacja na placu del Sol w Madrycie. Czy to nie jest szansa na inny system?

- Dla Ameryki Łacińskiej już chyba nie ma rozwiązania. Za długo toczy ją korupcja i rządy oligarchii, nie ma tam współpracy między ludźmi. Ruchy o których pan mówi to margines. Wszystko jest jednym wielkim indywidualizmem.

Co pozostaje?

- Robić swoje.

tłumaczenie Agnieszka Lisowska

***

Rodrigo Garcia

50-letni reżyser teatralny, dramatopisarz, aktor. W Madrycie w 1989 r. założył własną grupę Carniceria Teatro (Teatr Rzeźnia). W tym roku Garc~a objął dyrekcję Narodowego Centrum Dramatycznego w Montpellier. W swoich spektaklach atakuje konsumpcjonizm i brutalną logikę współczesnego świata, hipokryzję i przemoc. Jego teksty eksplodują na scenie jak bomby. Czerpie inspirację zarówno z kultury wysokiej: twórczości Becketta, Céline'a, Thomasa Bernharda, Bunuela czy Goyi, jak i z popularnej. Jego najgłośniejsze przedstawienia to "Kupiłem w IKEI łopatę, żeby wykopać sobie grób" (2002), "Zasypcie moimi popiołami myszkę Miki" (2006), "Versus" (2008) i "Golgota Picnic" (2011). W 2009 r. został uhonorowany we Wrocławiu Europejską Nagrodą Nowe Rzeczywistości Teatralne. Pokazał wtedy dwa przedstawienia: "Wypadki: zabić żeby zjeść" - w którym zabijał na scenie homara - oraz "Zasypcie moimi popiołami myszkę Miki" - w którym podtapiał w akwarium chomiki. Oba wywołały gwałtowne reakcje i dyskusje o tym, co można pokazać w teatrze i gdzie są granice prowokacji. - Garcia pokazuje na scenie to, co dzieje się w naszym życiu i wokół czego panuje zmowa milczenia. Uwielbia prowokować widownię, a swoich aktorów traktuje tak źle, jak my sami traktujemy się na co dzień - mówił o Argentyńczyku Piotr Gruszczyński, dramaturg Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego.

***

Ameryka Łacińska na Malcie

Na tegorocznym Malta Festival w Poznaniu (9-29 czerwca) Rodrigo Garcia wystąpi w trzech rolach: kuratora idiomu "Ameryka Łacińska: Mieszańcy", reżysera słynnego spektaklu "Golgota Picnic" oraz prowadzącego warsztaty mistrzowskie. Festiwal będzie wyjątkową prezentacją sztuki Ameryki Łacińskiej - ponad 150 artystów przyjedzie do Polski po raz pierwszy.

Garc~a zaprosił twórców, którzy wyrośli na kontynencie wielkich kontrastów. Najnowsza historia krajów Ameryki Łacińskiej rozpięta jest między radykalną rzeczywistością polityczną, skrajną biedą a gwałtownym rozwojem gospodarczym; celebracją karnawału i mundialu a codzienną rzeczywistością w fawelach bez prądu i wody. Zaproszeni na Maltę artyści z Ameryki Łacińskiej krytykują współczesny świat, zarazem pokazując fascynującą różnorodność i witalność swojego kontynentu. Swoją społeczną wrażliwość i poglądy polityczne przekładają na mocną, angażującą odbiorców estetykę.

Zobaczymy m.in. widowisko brazylijskiego choreografa Marcelo Evelina, deliryczny spektakl legendarnego kolumbijskiego Mapa Teatro, łączący elementy klasycznego baletu z brazylijskim tańcem religijnym candomblé i dancehallem pokaz Françoisa Chaignauda i Cecilii Bengolei, performans Loreny Wolffer, prapremierę instalacji Candelarii Saenz Valiente z muzyką Marcina Maseckiego czy adaptację "Króla Leara" na podstawie tekstu Garc~i w reż. Emilia Garc~i Wehbiego. Suplementem do programu Idiomu będzie Forum "Twarze Ameryki Łacińskiej", które otworzy wykład słynnej brazylijskiej krytyczki kultury Suely Rolnik.

29 czerwca Maltę zamknie koncert lidera Blur i Gorillaz Damona Albarna. Pełny program na: malta-festival.pl

Na zdjęciu: Rodrigo Garcia (pośrodku) i Michał Merczyński, dyrektor Malta Festival

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji