Miłość na Wyspie Umarłych
"Romea i Julię" Szekspira o wiele trudniej niż "Hamleta" czy "Makbeta" ubrać w reżyserski, inscenizacyjny koncept.
Z historii duńskiego królewicza można ulepić dowolną konstrukcję. Można też pokazać Duncana jako tyrana, Macduffa jako zbrodniarza, a zbrodnicze małżeństwo z zamku Duncinane jako obrońców wolności, lecz nie sposób wystąpić przeciw miłości kochanków z Werony. Z ojca Laurentego można by co prawda uczynić np. lubieżnika z namiętności do Julii wkradającego się w łaski młodych kochanków, tylko po co? Siła miłości zawsze w tym cudownym utworze zwycięża.
Z takiego też założenia wyszedł twórca lubelskiego przedstawienia werońskiej tragedii Bogdan Tosza i nawet nie próbował któregokolwiek z sensów dzieła wywracać do góry nogami Zrealizował natomiast spektakl poruszający, widowiskowy, wysmakowany. I choć przekład Stanisława Barańczaka jest odbiciem języka naszej współczesności, to kostiumy z Szekspirowskiej epoki i koloryt przedstawienia dają - w najlepszym tego słowa znaczeniu -smak staromodności. Uniknięcie konceptualizmu przez reżysera nie oznacza, że zrezygnował on z dodania do tekstu Szekspira-Barańczaka kilku linijek swojego własnego pisma.
Najwyraźniej odzwierciedlają się one w znakomitej scenografii Aleksandry Semenowicz. Mamy tu kamienie i cyprysy nawiązujące do słynnego wiersza Cypriana Kamila Norwida, ale przede wszystkim ponure kolce, sople czy stalagmity wznoszące się na tle ogromnej repliki obrazu Arnolda Bocklina "Wyspa umarłych". Czyli miłość w obliczu grozy, zagrożona przez chłód, zło i śmierć. Jest w tej scenografii coś makabrycznego, coś z wystylizowania na scenerię filmu grozy albo powieści gotyckiej. W takim to strasznym świecie błąka się miłość.
Unikając kostiumowych i scenograficznych uwspółcześnień Tosza osiąga jeszcze jeden efekt: unika maniery, mody pseudointelektualnej polegającej na idealizacji przeszłości, a zarazem oskarżaniu współczesności. Zdaje się natomiast mówić: tak naprawdę nigdy nie było czasów dobrych dla miłości a mimo to rodziła się ona zawsze. Nawet na tych Norwidowskich kamieniach. Mrok i groza obecne w spektaklu nie zatruwają jednak całości świata. Prześwietlają je humor, żart, śmiech i ironia, tak właściwe dla Szekspirowskiego, renesansowego widzenia świata. Kapitalnym fragmentem tej warstwy spektaklu jest znakomita choreograficznie, porywająca scena balu maskowego, będącego tłem pierwszego spotkania Romea i Julii.
Szekspir został więc przez Toszę potraktowany tradycyjnie, "po bożemu", ale bez nudnej, szkolnej akademickości. Tytułowa para zakochanych jest w wykonaniu Anny Kurczyny i Bartosza Mazura świeża i wzruszająca, a drobne niedostatki aktorskie nawet wspomagają ich w osiągnięciu autentycznego efektu delikatnej nieporadności. Bo jakże tak młodzi kochankowie mogliby być w miłości wyrafinowani i rutynowani? "Romeo i Julia" to nie "Mąż i żona" Fredry ani żadna ze sztuk de Musseta. Aktorsko zresztą jest to przedstawienie bardzo dobre, a fragmentami przepyszne. Największe brawa zebrała wyśmienita, brawurowa Magdalena Sztejman-Lipowiska (Marta, piastunka Julii), ale na nie mniejsze zasłużył też bardzo przekonujący Ojciec Laurenty Pawła Sanakiewicza. Pyszny duet stworzyli Marcin Król (Tybald) i Szymon Sędrowski (Merkucjo). Bardzo dobra jest też Grażyna Jakubecka jako pani Capuletti.
Romeo i Julia jak zawsze nie ocaleją. Jak zawsze kondukt poprowadzi ich do grobu. Ale w tej ostatniej, ponurej chwili spektaklu na scenie pojawia się mały chłopczyk. Symbol nadziei?