Artykuły

Rzecz o problemach władzy, dramaturgii i teatru

Motto:

Najsłodsze maliny rosną wśród pokrzyw.

1.

Trzy miesiące temu na pewnym war­szawskim placu, opodal PKPG i kościoła spotkałem Jerzego Pomianowskiego. "Broszkiewicz napisał nową sztukę, bierzcie na warsztat, rewelacja!" Zaaferowany setką myśli i spraw naraz Pomianowski popędził dalej. Wyjeżdżał właśnie z teatrzykiem Skuszanki do Wenecji, planował wyprawę do Edynburga i przy okazji pośredniczył mię­dzy teatrem, a literaturą.

Przeżyłem już niejedną rewelację. Do dziś z żalem wspominam lata, kiedy nie interesowałem się literaturą w ogóle, a literaturą dramatyczną w szczególności i za rewelację uważałem obfity połów węgorza w bezchmurne zmierzchy wróżące rybakom pogodę.

Ominąłem kościół św. Aleksandra, przy­pominający po odbudowie przedwojenny pawilon polski na wystawie światowej w Paryżu, zwany przez złośliwców "le pissoir polonais". Z Domu Partii wychodzili bez­barwni, jak gdyby senni ludzie. Ktoś hała­sował przed sklepem z wódką niedaleko siedziby ob. Serafina - dyrektora Głów­nego Urzędu Stanu Cywilnego. Dziwnie mi się to razem skojarzyło.

"Imiona władzy"! Nie darmo Broszkiewicz śledzi spod opiekuńczych skrzydeł "Przeglą­du Kulturalnego" ten kraj, gdzie świetna publicystyka usiłuje zastąpić niedobrą li­teraturę, gdzie za własne błędy usiłuje się ciągle winić nieżyjącego przywódcę sąsie­dniego kraju, a problemy władzy na miarę Klaudiusza i Filipa, czy Kwintusa i Don Juana, od dawna są sprawami Mureny... Na cóż ta litania, którą wszyscy znamy aż nad­to dobrze, nie tylko z prasy...

Sięgnąłem do "Dialogu"; Tarn siedział tyle lat za granicą - teraz europeizuje nas na gwałt: Beckettem, Ionesco i Montherlantem; nie zapomina, także o polskich kole­gach po piórze! Nawet ludzie teatru, któ­rzy czują nie tylko wstręt do pisania, ale nieraz i do książki, nie żałują czasu na wertowanie "Dialogu". Ciekaw jestem, jak przyjmą nową sztukę Broszkiewicza? Znają go przecież dobrze jako wnikliwego muzy­kologa i ugodowego esseistę, autora deko­racyjnej książki o Chopinie, wreszcie jako dramaturga. Swego czasu czytałem i oglą­dałem na scenie "Bancroftów"; czułem się jako widz i czytelnik upokorzony służebną rolą literatów nie wobec idei, ale wobec gustów (w istocie swej drobnomieszczańskich) kilku urzędników partyjnych, usiłu­jących bez powodzenia naśladować teore­tyków rewolucji, którzy nigdy na sprawy estetyki nie mieli dość czasu. Ale dość ta­nich dygresji i wywalania dawno już otwar­tych drzwi.

2.

"Imiona władzy" czyta się z rosnącą cieka­wością. Notuję "pierwsze wrażenie", do którego ludzie teatru przywiązują dużą wagę. Jest to jak gdyby pierwszy odbiór sensu i walorów sztuki, żywiołowy albo, jeśli chcecie, instynktowny. "Chwyci albo nie chwyci" - myślą wtedy kierownicy scen, obserwując słuchających aktorów, jak rybak obserwuje kręcące się wokół robaka na haku płotki. Jeśli "chwyci" praca nad sztuką będzie nie tylko obowiązkiem, ale przyjemnością, a może nawet wielką arty­styczną przygodą, za którą ludzie tęsknią po teatrach. Mnie "chwyciło". Czuję, że jest to wreszcie literatura z prawdziwego zdarzenia. Po drugie: co za role! Po trzecie: wreszcie facet nie ślizga się po powierz­chni spraw, ale orze do dna. Dotychczas bowiem sprawę władzy rozpatrywano u nas w aspekcie walki klasowej, ekonomiki, socjologii, mechanistycznego postępu i Pi­sma Świętego (danym z Góry); dziś z po­dobną jednostronnością ocenia się ją z punktu widzenia psychologii, moralistyki i bliżej nieokreślonej filozofii. To bardzo pogłębia zagadnienie, chociaż przy okazji rozprawy z wulgaryzatorami marksizmu utrąca już nie tylko osiągnięcia szkoły hi­storycznej marksistowskiej, ale w ogóle wszystkich realistycznych szkół historycz­nych płodnego XIX wieku.

Broszkiewicz przenosi wielką dyskusję o dylematach polityki i moralności na grunt sztuki. To naturalnie ma sens i podoba mi się ten artystyczny czy artystowski traktat o władzy. Przy okazji sięgam, do "Księcia" Machiavela. Zadziwiająca jest nieustanna aktualność tego mądrego, cynicznego dzie­ła. W ocenie problemu władzy Broszkie­wicz niewiele więcej powiedział od rene­sansowego myśliciela i praktyka. Można by nawet złośliwie rzec, że się nieco cof­nął. Ale nie to jest przecież ważne. Jeśli współczesny pisarz atakuje współczesne problemy, używając do tego broni sprzed czte­rystu lat, i wznawia dawno rozstrzygnięte boje - jest to zawsze zastanawiające. Bo­wiem albo zupełnie rozmija się ze współ­czesnością (co jest w tym wypadku wy­kluczone), albo też historia - wbrew pozo­rom - powtarza się i zjawiska dawno przezwyciężone ponownie wymagają przez­wyciężenia, mimo nowych okoliczności. Wtedy właśnie pisarze trąbią na alarm: Vercors i Andrzejewski - sięgając do ar­senałów Świętej Inkwizycji, Broszkiewicz - szukając paraleli po całej historii, od republikańskiego Rzymu, przez monarchię absolutną Filipa, po więzienia naszych cza­sów. Oczywiście zabierając głos po Machiavelu, Monteskiuszu i klasykach marksizmu nie łatwo coś nowego powiedzieć. Dlatego zapewne tylko w więziennej jedno­aktówce Broszkiewicz mówi rzeczy, które moglibyśmy uważać za odkrywcze.

Bo czwarte: co za wyczucie teatru, wszy­stko widać przez tekst, wszystko w walce, dramatyczne i drapieżne. Po piąte: są wresz­cie pointy, których zazwyczaj brak w naszej dramaturgii. Po szóste: wielopłaszczy­znowe widzenie rzeczy nadaje pracy hory­zonty i bogactwo, mimo że musi nieść ze sobą sceptycyzm. Wreszcie to co najważniej­sze, od czego odzwyczailiśmy się dawno: gdzieś za tym całym skłębionym tłumem postaci, myśli i spraw widać własną twarz pisarza: skupioną, baczną, bez owych urzę­dowych póz. Prawdziwą twarz Broszkiewicza, którą bardziej przeczuwałem niż zna­łem z tego co robił i pisał dotychczas.

3.

"Pierwsze wrażenie" niesie także pierwsze wątpliwości. W Klaudiuszu za dużo gadul­stwa; rzecz nie dość klarowna, powtarza­jąca w kółko te same sprawy; konstrukcja monologu, która powinna stopniować ko­lejne uczucia i argumenty konsula - zawikłana; pointa zbyt raptowna nie dość przygotowana; zdemaskowanie wszystkich racji Klaudiusza przez niego samego i przez wspomnienie głosu Kwintusa - nie dość wyraźne. Dlaczego Broszkiewicz podwójnie uśmiercił Kiwintusa: raz - fizycznie, dla efektu teatralnego, dwa - politycznie, po­zbawiając go argumentów? Pokazał Kwintusa poprzez niepokój Klaudiusza; czy to wystarcza?

Druga jednoaktówka, Filip uderza wybitną teatralnością, jest już pozbawiona publicy­styki Klaudiusza, jest lepsza. Przypomina "Karocę" Merimeego i "Escurial" Ghelderode'a, chociaż ujęcie na wskroś oryginalne i słu­żące innym celom.

Znowu jak Kwintusa Broszkiewicz po­zbawia argumentów Don Juana. W jego dramacie obrońcy prawdziwych wolności i praw ludu tylko są; żywi albo umarli; umieją tylko protestować, cierpieć i prze­grywać - nic więcej. Jeśli wygrywają, to na mocy paradoksu jak Murena. To chyba smutne, prawda? A może już nieprawdziwe? Natomiast przemiana zastraszonego Filipka "Chryste zmiłuj się nad nami" w Filipa Pobożnego, dziedzica imperiom - znako­mita. Iluż takich Filipków wyhodowaliśmy w naszych rodzimych Konopiach!

Ostatnia jednoaktówka tryptyku "Stoczternaście" jest chyba dramaturgicznie bezbłęd­na; piekielny pomysł; znowu o rangę lep­sza; metafora i aluzje wielosieczne; czy wytrzymają egzamin czasu? Oczywiście jest to nie tylko uzależnione od Broszkiewicza, ale także od doświadczeń społecznych, które widz przynosi ze sobą do teatru i konfron­tuje z tym, co widzi i słyszy na scenie.

4.

Całość jest tylko metaforą naszpikowaną aluzjami; zbliża i oddala sens rzeczy. To za­bawa dla bardzo dojrzałego politycznie i estetycznie widza. Czy tryptyk wyraża jedną organizującą myśl, jedną ideę? Nie. Wielość myśli i wielość idei związana jest tylko tematem, którym są problemy władzy, wolności i sprawiedliwości. Każda jedno­aktówka służy właściwie jednej idei pokazywanej z wielu stron: w "Klaudiuszu" - prymat i racje siły mordującej racje wol­ności i demokracji; w "Filipie" - problem dziedziczenia splendorów ale i tragizmu i zbrodni władzy; w "Stoczternaście" - zagad­nienie względności władzy, wolności i spra­wiedliwości.

Broszkiewicz rysuje konflikty śmiało, nawet zuchwale, ale kontury ich zaciera. Metaforę tworzy jak gdyby za mgłą, wszy­stko w niej utkane jest z aluzji, od których jeszcze można uciec. W problem, który wy­tropił w rzeczywistości, uderza zaciekle - ostrzem, ale nim rozlegnie się zgrzyt, skrzywia je, by biło płazem. Atakuje z wie­lu stron naraz, rykoszetem, i patrzy co z tego wyniknie. Wszystko razem - pesy­mistyczne, celne, mądre, sceptyczne i nie­ufne, jak nasza publicystyka, która wie już znakomicie czego nie powinno być. Ale nie wie jeszcze jak powinno być. Broszkiewicz idzie dalej; jego relatywizm jest niepokojący.

5.

Nie dziwię się Lidii Zamkow, że wzięła na warsztat "Imiona władzy". Od dawna już szukała materiału dramatycznego dla reali­zacji swoich poszukiwań artystycznych. W poszukiwaniach tych chodzi jej - tak mi się wydaje - o własne, współczesne wi­dzenie rzeczywistości w sztuce, o własną po­etykę. Lidia Zamkow fermentuje z tempe­ramentem ryzykując nieraz ponad miarę. Tak było w "Romeo i Julii" i spektakl ten - o wielu dobrych scenach i zwichniętej koncepcji - pamięta się długo: jego wa­lory i błędy. Czyżby w tym poszukiwaniu nowoczesności był to wyścig z Ludwikiem Rene? Ta interesująca licytacja między dwojgiem utalentowanych reżyserów, którzy zachowując młodość wchodzą już w okres pełnej dojrzałości artystycznej, dała kilka dobrych inscenizacji. Nawet te chybione były ewenementem w życiu teatralnym.

I właśnie na tej drodze Zamkow w spo­sób logiczny spotkała się z Broszkiewiczem. Fermentujący pisarz i fermentujący reży­ser razem - to już moszcz, z którego może być równie dobre, mocne wino, jak i ocet od siedmiu boleści.

6.

Reżyseria w "Imionach władzy" nosi wszyst­kie cechy zamiłowań i talentu Lidii Zam­kow. Jest w niej rozmach w komponowa­niu całości obrazu, precyzja w detalach, świadoma myśl, organizująca pracę, niepokój formalny, przechodzący czasem w dosyć dziwaczne eksperymenty, które łamią jed­norodność i konsekwencję nie tylko mate­riału literackiego, ale nawet jej własnych za­mierzeń. Trzy jednoaktówki Broszkiewicza realizatorzy spektaklu związali ze sobą bar­dzo ciekawie. Nie dekoracjami, bo każdy akt ma inne rozwiązanie plastyczne (interesująca, niemal graficzna scenografia Andrzeja Sa­dowskiego), ale detalem, który w tej in­scenizacji odgrywa ważną i trafną rolę: są nim czerwone schody, które pełnią tę samą funkcję co ołtarz w świątyniach; są trybu­ną Klaudiusza, Filipa i Hieronima, "Stopiętnaście" i Strażnika: tu się "odprawia władza". Drugim elementem, wiążącym ak­ty, jest motyw muzyczny: w pierwszym akcie nazbyt ilustracyjny, w drugim i trze­cim stanowiący niepokojący kontrast do momentów kulminacyjnych akcji. Motyw ten towarzyszy scenom wielkich przemówień i wielkich przemian, gdy do głosu docho­dzą najwyższe racje władzy. Znalezienie dla myśli pisarza materialnego symbolu, który znakomicie ją wspomagał, jest oczywiście sukcesem reżysera, scenografa i kompozy­tora.

Nie tylko jednak scenografia Sadowskiego i muzyka Bairda zostały wprzęgnięte przez reżysera do wyjaśniania problemów sztu­ki. To co najciekawsze to interpretacja ról aktorskich. I tu Zamkow stanęła przed nie lada dylematem. Broszkiewicz nakreślił role tak wyraziście, że - wydawałoby się - nic prostszego, jak zaufać instynktowi ak­torów i rysować je na przeżyciu, mocną kreską, przy ostrym charakteryzowaniu postaci, jak to się mówi - na pełnych obrotach. Wówczas monolog Klaudiusza, ściganego przez wspomnienia i racje Kwintusa powinien przypominać monologi Ry­szarda III w wykonaniu Oliviera; rola Filipa powinna być wielkim studium psy­chologicznym śmiertelnie chorego despoty, a Don Juan - widomym i wyrazistym sym­bolem więźnia stanu, sponiewieranego za protest i walkę o szczęście ludu. Byłby to bujny obraz ludzi, szarpanych przez namię­tności i racje uczuć i intelektu.

Czy takie ujęcie postaci zabiłoby metafo­rę, aluzję, uogólnienie, wreszcie całą war­stwę intelektualną sztuki? Wydaje się, że nie. Nasyciłoby ją żywą krwią i pasją, by­łoby próbą znalezienia dla postaci widzial­nych odpowiedników w przeżyciu i kształcie zewnętrznym. Przyznam się, że - w moim odczuciu - Klaudiusz składa się cały z wiel­kich pasji w poszukiwaniu argumentów usprawiedliwienia. Być może widzę to zbyt po staroświecku, ale sądzę, że tylko takie widzenie odbierze monologowi Klaudiusza piętno "literackości" - w pojęciu teatral­nym, publicystyki.

Broszkiewicz stworzył wreszcie dla tea­tru role aktorskie, z których kilka jest ma­teriałem jeśli nie na wielkie kreacje (Klau­diusz, Filip itd.) to na role, które się pa­mięta wiele lat. Teatr to może wykorzystać lub nie...

Wymieniona przeze mnie metoda oczywi­ście musiałaby zawieść w nowoczesnej jed­noaktówce "Stoczternaście". I dlatego zapew­ne Lidia Zamkow przyjęła metodę udyskretnienia, tuszowania, ukameralniania gry aktorskiej. Gdyby to zrobiła konsekwentnie w stosunku do wszystkich postaci, mieliby­śmy próbę tzw. nowoczesnego czy intelek­tualnego potraktowania sztuki. Niektórzy nasi krytycy od dawna mącą w głowach lu­dziom teatru terminami takimi jak "teatr intelektualny" i "teatr nowoczesny" (jak gdyby "Tytus Andronikus" Oliviera nie był teatrem intelektualnym ani nowoczesnym, mimo swego tradycjonalizmu).

Jak się wydaje, można zarzucić Lidii Zaimkow, że nie zdecydowała się konsek­wentnie na żadną z tych dwu metod: Klau­diusz tylko z racji słabości aktorskiej jest "intelektualny" i to osłabiając wagę postaci. Świderski - przy całym mistrzostwie swo­jej roboty - został wyraźnie zahamowany, "ukameralniony ".

Najwyraźniejszym nieporozumieniem jest tu Don Juan, którego reżyserka (a nie Broszkiewicz, jak tego chce Jaszcz) zmie­niła w (ulizaną kukłę, co odbiera tej po­staci sens, a aktorowi - możliwość stwo­rzenia postaci na większą miarę (co nie byłoby naturalnie łatwe!). A przecież rów­nocześnie Margit potraktowana została ro­dzajowo (sama zmysłowość), Hieronim - w ostrej grotesce, Filip Pobożny - na prze­życiu. Tylko ostatnia jednoaktówka zosta­ła, moim zdaniem, zrobiona bez zarzutu, konsekwentnie, z jednorodnego materiału. No cóż, renesans i antyk to nie więzienia naszych czasów, które znamy nie z lektury lecz z autopsji.

Rozumiem: trudno było znaleźć wspólną konwencję (wybaczcie to nadużywane sło­wo) dla wystawienia trzech różnych w swej fakturze teatralnej jednoaktówek. Instynkt aktora i rasowego reżysera ciągnęły Zam­kow do wyzyskania wszystkiego dla wyrazistości aktorskiej spektaklu; myśl o konieczności połączenia trzech jednoaktówek jednym nastrojem, jedną formą pasującą do wszystkich - ciągnęła ją w drugą stronę Trudno się dziwić, że całość jest nierówna i niektórzy aktorzy dostali się pod złocony nożyk, który pozbawił Carinelliego niektórych przyjemności (nie tylko intelektualnych, kolego Treugutt!) a nas - oglądania w pełni wyzyskanych możliwości aktorskich. (Nie należy kastrować aktorów, proszę państwa, nawet jeśli tego chce autor, reżyser płci żeńskiej i lekkomyślni krytycy, nie wiedzący dobrze o co im chodzi, którzy przecież nie od dzisiaj leczą swoje rany po okresie, gdy w sztuce i literaturze kastrowano kogo się dało!).

7.

A rezultaty? Na przykład Maciej Maciejewski: nie tylko jest znakomicie zbudo­wany, świetnie upozowany na złe potęgi Oktawiana i Cezara, dobrze nosi pancerz i doskonale czuje gest starożytnych Rzymian, ale także rozumie tekst. Tylko że w uję­ciu reżysera referuje myśli Broszkiewicza a jest tam miejsce na wielki gniew, wiel­kie szyderstwo, wizję niemal obłąkaną. I gdybyśmy ten żywioł opanowali "racja­mi władzy", bylibyśmy w domu. Nie patrzy­libyśmy wtedy na ten akt (który tak spo­dobał się Jaszczowi) z uczuciem niedosy­tu, jak gdybyśmy zamiast Konsula widzie­li sierżanta milicji ludowej, a miast tra­gedii władzy przeżywali wątpliwości radcy finansowego ministra kultury i sztuki (prze­branego za centuriona), który znowu obciął limity na teatr lub stypendia zagraniczne i teraz ma wyrzuty sumienia. Natomiast harmonijnym koncertem gry wydała mi się ostatnia jednoaktówka. To majstersztyk ro­boty reżysera, scenografa, aktorów (Bole­sław Płotnicki, Józef Nowak, Ludwik Pak, Witold Skaruch, Janusz Paluszkiewicz) i kompozytora, i trudno by w nim było znaleźć jakąś rysę.

Satyra filozoficzna Broszkiewicza znala­zła tym razem na swoją miarę realizato­rów. I to pełne porozumienie wszystkich wykonawców sztuki pozwala ufać, że taka mogłaby być cała sztuka, gdyby wątpliwej wartości dyskusje nie dezorientowały ludzi teatru i nie zabijały w reżyserach instyn­ktu teatralnego. Pozostają jeszcze dwie role, które chciałbym omówić oddzielnie.

Oczekiwaliśmy w roli Filipa - bomby; sądziliśmy, że zobaczymy ponownie lwi pa­zur aktora, który nie tak wielu ma kon­kurentów w polskim teatrze. I wydaje się, żeśmy się nie zawiedli, chociaż kreacja ta pozostawiła uczucie niedosytu.

Pozornie Świderski dał nam doskonały portret renesansowego władcy. Jest tam wielka starcza namiętność, opanowana i cy­niczna; pycha i pokora perfidii; filozofia wielkości, odrażająca i budząca lęk, zmu­szająca do szacunku; wyrafinowany despo­tyzm i fanatyczne mocowanie się z losem i chorobą. Ale wszystko to było raczej świetnym szkicem niż skończonym dziełem sztuki; sporo tam rzeczy rwących się lub nie wykraczających poza ramy jednej z pro­pozycji, jak gdyby reżyser radził mu raz jedno, raz drugie - to pełną wyrazistość, to znów dyskretne, "intelektualne" marko­wanie, szkicowanie postaci. Naturalnie na­wet tego rodzaju projekt czy szkic w wy­konaniu dobrego aktora staje się majster­sztykiem. Toteż na dzieło Świderskiego pa­trzy się jak na mistrzowski wysiłek grawera czy złotnika, któremu kazano wyciosać z granitu posąg. I widząc osiągnięcia; myśli się o niewykorzystanych możliwościach, jak gdyby Świderski nie mówił "pełnym gło­sem". Kto jest temu winien? Aktor czy reżyser, czy bałamutne dyskusje na temat "nowoczesności" gry i teatru? A może od­robina zastarzałych nawyków czy manie­ry wkradła się do niekontrolowanej w sposób dostateczny pracy wybitnego aktora, (mamy ich tak niewielu!). Czy może to tzw. "koncepcje" reżyserów lub aktorów, które nieraz proste sprawy lubią "stawiać na głowie" - ograniczyły wyniki pracy?

Byliśmy o krok od wielkiej kreacji Świ­derskiego w roli Filipa, dlaczego zrezygno­wano z tej szansy? Jeśli "koncepcje" i koncepcyjki reżyserów, aktorów czy krytyków nie służą wydobyciu wszystkich możliwości tkwiących w aktorze - do licha z takimi koncepcjami!!! Może się zresztą mylę...

To co zdezorientowało - jak mi się wydaje - Świderskiego, ominęło szczęśliwie Halinę Mikołajską. Jej Margit to wciele­nie zmysłowości: głupie, drażniące stwo­rzenie, które jest jak kotka: snuje się - nie chodzi, wabi - nie patrzy, prowokuje - nie odmawia, łasi się - nie pragnie. I jest równocześnie bez­bronna i niebezpieczna, kalkulująca i bez­myślna - oto epizod doskonałej pantomi­my (rola obywa się prawie bez tekstu), w której Mikołajska pokazała zupełnie coś innego niż to, do czego byliśmy przyzwy­czajeni czy czego mogliśmy się po niej spodziewać. Nie wiem dlaczego ta rola nie spodobała się Jaszczowi. Czyżby już nie reagował na tego rodzaju pokusy (artystycz­ne)? Dlaczego nie szanujemy wybitnych ak­torów, gdy grają role epizodyczne?

8.

Tak więc suma wrażeń z prapremiery "Imion władzy" Broszkiewicza przekroczyła moje oczekiwania, chociaż nie nasyciła w pełni. Mówienie o czasach sobie współcze­snych odległymi metaforami staje się już nieco nużące, ale wiemy ile kłopotów mają ci, co usiłują mówić o nich bardziej do­słownie. "Imiona władzy" mogą rozdraż­nić wielu. Politycy nie lubią, gdy artyści wtrącają się do spraw, które nie bez kozery zawarowali dla siebie.

Cieszmy się, że dramaturgia nasza prze­mówiła wreszcie ludzkim głosem, że pokaza­ła racje więźniów i racje strażników wię­ziennych, racje konsula Klaudiusza i kon­sula Kwintusa, racje króla Filipa i Don Jua­na. Ta dramaturgia, mimo swojej politycz­nej naiwności czy mglistości, jest na usłu­gach przemian, które zachodzą w Polsce: żarliwa, niespokojna, szukająca, nieufna.

Teatr kiedyś udzielił kredytu Broszkiewiczowi wystawiając "Bancroftów"; dziś ten dług jest oddany z nawiązką. Dobrze się stało, że Broszkiewicz wypowiedział się w ma­łych formach; czy sięgnie do dużych? Za jednoaktówkami widać obszary przemy­śleń i przestrzenie, do których jeszcze nie dotarł. Czy uda się na dalsze wyprawy w głąb ledwie odkrytego u nas lądu, jakim jest dramat współczesny, w poszukiwaniu istoty i syntezy rzeczy ludzkich? Kto wie? Ja bym go do tego zachęcał.

Wydaje mi się, że "Piwnica filozofów" Her­berta i "Imiona władzy" Broszkiewicza otwie­rają jakąś nową gałąź naszej dramaturgii, która dotychczas dusiła się w małych for­mach. Jeśli pochlebcy i malkontenci nie skręcą jej karku, powinna się wkrótce odezwać pełniejszym głosem. Zasługuje na pomoc i szacunek.

Czy teatr w pełni wyzyskał te możliwości, jakie otworzył przed nim Broszkiewicz? Chyba nie. Ale pokazał, że może to zrobić i w tym leży duża zasługa realizatorów war­szawskiej premiery. Miło patrzeć, jak od­krywcza i fermentująca młoda nasza dra­maturgia ściera się z młodą i rewolucjo­nizującą stare nawyki myślą naszych inscenizatorów.

Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy otwo­rzył ponownie dyskusję na temat polskiej dramaturgii współczesnej i współczesnych konwencji inscenizacyjnych. Niedługo przy­łączą się do niej inne teatry. Tak więc miał rację Pomianowski, gdy u stóp ko­ścioła, vis a vis "Mincówki", zapowiadał rewelację. Każdy odruch niepodległej myśli w trzech dziedzinach, które wymieniłem w nagłówku tego szkicu, jest u nas ciągle jeszcze rewelacją.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji