Artykuły

Do bufetu nie chodziłem, więc w kolejkach na casting nie stałem

- Dlaczego mam komuś mówić, że reklama to zło, a co innego to raj? - MICHAŁ ŻEBROWSKI, aktor i dyrektor Teatru 6. Piętro w Warszawie, o misji aktora, lobby gejowskim i wolnej Polsce.

Aleksandra Szyłło: Co roku dziesiątki zdolnych, pięknych i młodych kończą wydziały aktorskie i większość nie ma pracy. Co spowodowało, że właśnie Żebrowski odniósł sukces?

Michał Żebrowski: Podobno do dziś w Akademii Teatralnej wspomina się nasz rocznik jako legendarny. Być może dlatego, że jako pierwsi w historii warszawskiej PWST całym rokiem zbuntowaliśmy się przeciw fuksówce, czyli takiej niemalże wojskowej fali, która wtedy trwała przez prawie cały pierwszy semestr.

Najbardziej sfrustrowani studenci ze starszych lat wyżywali się, każąc stać nam na nocnych apelach w pozycji "baczność" czy biegać po wódkę do nocnego. Postawiliśmy się już w październiku, bo szkoda nam było czasu i energii. Chcieliśmy po prostu się uczyć! I to był chyba szok, postawa bez precedensu. Studenci starszych lat mówili nam, że właśnie zgotowaliśmy sobie zawodową śmierć. Że środowisko nas odrzuci, nikt nigdy nie da nam żadnego angażu. Ale na szczęście opiekunami naszego roku byli Anna Seniuk i Mariusz Benoit. Po latach myślę, że po cichu nas wspierali. O naszym buncie napisała nawet ''Wyborcza'', co dodatkowo nas uskrzydliło. Ale najważniejszym skutkiem buntu było to, że bardzo się zjednoczyliśmy. Rozpoczynaliśmy studia w grupie 28 osób, a kończyliśmy już tylko w 12. Wszystkim, którzy nie byli gotowi do harówy, podziękowano.

Kiedy dostałem się do PWST, po raz pierwszy w mojej edukacji poczułem, że nareszcie jestem we właściwym miejscu. To mnie motywowało do pracy. Przez cztery lata studiów ani razu nie zszedłem do bufetu, przysięgam. Nasza grupa została bardzo okrojona, ale była wyjątkowo silna. Na czwartym roku z naszymi dyplomami rozbiliśmy bank na XIII Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi, zdobywając chyba wszystkie możliwe indywidualne i zbiorowe nagrody.

Z dumą i sentymentem wspominam całą naszą dwunastkę, na czele z takimi indywidualnościami jak Agnieszka Krukówna czy Piotr Adamczyk.

Czyli zdolny, pracowity i przebojowy.

- Przebojowo, jeszcze na pierwszym roku, dostałem u Mariusza Benoit dwóję ze scen. Stwierdził, że mówię ''po chińsku'', czyli mam tak złą dykcję, że nie da się mnie na scenie zrozumieć. Następnie Anna Seniuk powtarzała mi przez kilka lat: ''Musisz pokochać samogłoski''. Zbigniew Zapasiewicz, który uczył nas ''mówienia wierszem'', poświęcał nam nawet wolny czas o 8 rano w soboty! I po czterech latach, kiedy dzień po dyplomowym spektaklu ''Miłość i gniew'' Johna Osborne'a w Teatrze Powszechnym szedłem do szkoły na Miodowej, zatrzymał się przy mnie samochód. Wysiadł prof. Zapasiewicz, klepnął w ramię i powiedział: ''No, no... i nawet mówisz!''.

To było niesamowite, bo nasi profesorowie trzymali dystans, nie spoufalali się.

Przypominam sobie, że potem, już jako tzw. gwiazda, grałem gościnnie Ryszarda II w sztuce Szekspira w Teatrze Narodowym. Andrzej Seweryn, który reżyserował to przedstawienie, zasugerował, że wypadałoby nauczyć się całej roli na pamięć już na pierwszą próbę czytaną. Na dwa miesiące przed premierą.

Tak się stało. Pan Krzysztof Kuszczyk, inspicjent tego przedstawienia, kiedy usłyszał wykuty na pamięć tekst, skomentował, że nigdy wcześniej nic takiego nie zdarzyło się w jego wieloletniej pracy w Narodowym. Spragniony docenienia mojego wysiłku podszedłem do reżysera. Andrzej podniósł wzrok znad biurka: "Wybacz, Michale, ale na Zachodzie to standard". Dzisiaj w Teatrze 6. piętro aktorzy mają zapisane w umowach, że muszą znać tekst na pamięć na pierwszej próbie. To zasadniczo zmniejsza ryzyko klapy na premierze.

Przepowiednia starszych studentów o braku angażu nie sprawdziła się.

- Sprawdziła się natomiast stara akademicka zasada: jeżeli student chce się uczyć, należy mu to umożliwić, jeżeli nie chce tego robić, należy również pójść mu na rękę i wyrzucić go z uczelni.

Czy pan kiedyś w ogóle był bez pracy? Czekał, aż telefon zadzwoni? Większość aktorów siedzi w wytwórni na Chełmskiej w kilkusetosobowych kolejkach na casting, żeby dostać jakikolwiek epizod w serialu czy reklamie.

- Nie musiałem siedzieć w kolejkach na Chełmskiej. Zacząłem mieć rozpoznawalne nazwisko już jako student trzeciego roku, gdy zagrałem Kordiana u Jana Englerta. Ale chciałbym zwrócić uwagę, że Kordiana nie otrzymałem w prezencie. Rektor Englert ogłosił, że szuka odtwórcy tej roli i że na casting trzeba nauczyć się monologów Kordiana na pamięć. Byłem jedynym studentem, który się zgłosił. Jedynym. I mnie "wybrał".

Teraz w Teatrze 6. piętro dajemy szansę młodym aktorom. W "Maszynie do liczenia" Elmera Rice'a zagrało u nas 13 laureatów Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi, a nawet student drugiego roku Akademii Teatralnej w Warszawie. Na casting do "Bromby w sieci" Macieja Wojtyszki, przedstawienia dla dzieci, przyjechało do nas trzystu młodych aktorów z całej Polski. Byłem dumny, gdy słyszeliśmy od nich, że jest to najlepiej zorganizowany casting, na jakim byli. Bardzo nam zależało, żeby żaden z nich nie czuł się jak w kolejce na Chełmskiej.

Wiem, że konieczność uczestniczenia w castingu nigdy nie jest przyjemnością, ale trzeba zrozumieć także to, że w sztuce dąży się do osiągnięcia możliwie najwyższej jakości.

Po co był panu prywatny teatr, skoro pana telefon nie przestawał dzwonić?

- W różnych teatrach w Warszawie robiliśmy z Eugeniuszem Korinem przedstawienia gromadzące kolejki widzów. Po zagraniu kilkudziesięciu spektakli pod jakimś adresem musieliśmy szukać nowego miejsca. Kończyło się tym, że mieliśmy gotowe spektakle, ale nie dysponowaliśmy sceną.

Zazdrość?

- To pani powiedziała, nie ja. Każda instytucja ma własne terminy i swoje plany. A my naprawdę potrzebowaliśmy sceny! I jak to zwykle w życiu bywa, kiedy sytuacja wydaje się już beznadziejna, następuje zwrot akcji. Po trzech latach bezowocnych poszukiwań umówiłem się z dyrektorem Pałacu Kultury, żeby negocjować wynajęcie Sali Kongresowej.

Kongresowa okazała się nierealna, była potwornie droga, ale przede wszystkim nie było szans na długofalowe planowanie repertuaru. Natomiast zapytano mnie: "A widział pan salę koncertową?". To miejsce było praktycznie nieużywane przez lata, jakby wszyscy o nim zapomnieli. Scena ma nietypowe wymiary, jest bardzo szeroka, płytka i niska - tylko sześć metrów wysokości. Ale ma fantastyczną akustykę. Tak narodziło się nasze dziecko. Zaryzykowaliśmy dla tego teatru nasze oszczędności.

Teatr istnieje już cztery lata. Potrafi odpowiedzieć pan na pytanie, na co warszawiacy najbardziej lubią chodzić?

- Mamy widzów na wszystkich przedstawieniach, i to nie tylko w Warszawie. Nasze ograniczenia związane są z oświetleniem, wymiarami i zapleczem sceny, natomiast jeśli chodzi o repertuar i obsadę - nie idziemy na kompromisy.

Niewątpliwie największe ryzyko braliśmy na siebie, robiąc pierwsze przedstawienie. Najlepszą reklamą okazała się poczta pantoflowa, dlatego "Zagraj to jeszcze raz, Sam" Woody'ego Allena gramy do dziś.

Tworzymy tzw. teatr środka, dbając, żeby warsztatowo był jak najwyższej próby. Chyba na przedstawienia robione według takich zasad warszawiacy najbardziej lubią chodzić.

Od kiedy Grażyna Szapołowska nie przyszła na własne przedstawienie w Narodowym, bo wybrała lepiej płatną chałturę w telewizji, trwa dyskusja: kim jest dziś aktor. To człowiek z misją czy do wynajęcia?

- Żaden szanujący się artysta nie ocenia poczynań innych artystów. Nie będę pouczał innych, co mają robić. Uważam, że każdy ma prawo do własnych wyborów. Dyrektor teatru wymaga, rzecz jasna, żeby aktor był w pracy.

Natomiast to, co mnie skłoniło wiele lat temu, aby próbować sił w tym fachu, to wyjątkowość i tajemnica profesji. Sztuka teatru i sztuka aktorska jest tajemnicza i tajemnica jej służy. Jeżeli widzów informuje się o prywatnych sporach artystów, to utrudnia się im oglądanie spektaklu. Widzą więcej kulis niż sceny.

Aktor nie musi być dziś celebrytą, żeby mieć pracę?

- Odebrałem klasyczne teatralne wykształcenie. Profesorowie powtarzali nam, że za karierą nie należy się uganiać. Że jeśli będziesz dobry i będziesz ciężko pracował, to ona sama się o ciebie upomni. Ale każdy artysta ma prawo iść własną drogą i realizować siebie. Dlaczego mam komuś mówić, że reklama to zło, a co innego to raj?

Pytanie, dla kogo to klasyczne teatralne wykształcenie ma dziś sens. Studentom zabrania się podczas studiów latania po castingach, bo najpierw mają nauczyć się grać Fredrę i Szekspira. A po studiach większość z nich i tak trafia do kolejki na Chełmską.

- Chyba nikt, kto rozpoczyna studia aktorskie, nie marzy o wystawaniu w kolejkach na castingach do reklam. Dlaczego więc mamy odmawiać studentom prawa do marzeń i walki o klasyczne aktorstwo? A żeby móc to marzenie spełnić, trzeba w szkole przejść przez Sofoklesa, Czechowa, Gogola, Szekspira czy Fredrę.

Im lepszy zdobędziesz warsztat, tym więcej zależy od ciebie. Nie mówiąc już o tym, że taki casting na Chełmskiej to wtedy dla ciebie pikuś.

Joanna Szczepkowska twierdzi, że w polskim teatrze istnieje lobby gejów, którzy promują swoich, przez co inni mają jeszcze trudniej. Jest lobby?

- Proszę pani, podejrzewam, że osoby, z którymi pracowałem, pracuję i będę pracował, posiadają różne orientacje seksualne - ale ten temat mnie w ogóle nie zajmuje. Nas interesuje człowiek i jego propozycja artystyczna, która jest albo celna, albo chybiona. Szczerze mówiąc, nie czułem też nigdy, żeby ktoś zrezygnował z pracy ze mną z uwagi na orientację seksualną niezgodną z jego oczekiwaniami.

A czy odczuwa pan podział w teatrze na PO i PiS? Ewa Dałkowska opowiadała niedawno, że w teatrze Warlikowskiego, gdzie pracuje, ten podział istnieje, choć traktuje się go nieco żartobliwie. Ktoś krzyczy: ''Chowajcie >>Wyborczą<<, bo idzie Ewa''.

- Odpowiem podobnie jak na poprzednie pytanie: nie interesuje mnie, czy i na kogo koledzy głosują. I mam nadzieję, że ludzie teatru, filmu, posiadają wystarczająco dużo kultury osobistej, aby uszanować inność i odrębność.

Jeśli mamy z kimś pracować w Teatrze 6. piętro, to liczą się dla nas artystyczne możliwości twórcy, a nie jego chałupnicze teorie polityczno-religijno-seksualne. Nie wyobrażam sobie, żebym, np. organizując koncert Rafała Blechacza, zastanawiał się, na kogo głosuje ten artysta.

Ale dla pana jako dyrektora teatru nie jest chyba obojętne, kto wygra wybory.

- Nie jest mi to obojętne jako obywatelowi. Dyrektorem teatru jestem dopiero czwarty sezon, a na wybory chodzę regularnie od 24 lat.

Teatr 6. piętro jest teatrem prywatnym. Nasze motto brzmi : "Wyższy poziom teatru". Teatru, a nie seksu, religii czy polityki.

Pragniemy ludzi wzruszać, nie popadając w ckliwość, bawić, nie błaznując, i prowokować do myślenia, nie nudząc. Zaryzykowaliśmy własne oszczędności. Utrzymujemy się samodzielnie, ponieważ ludzie oglądają nasze spektakle. Ale na tym oczywiście sprawa się nie kończy. Zdecydowanie uważam, że kultura zasługuje na szacunek ze strony państwa. Cenię podejście społeczeństw socjaldemokratycznych, które dostrzegły, że inwestycja w kulturę i edukację w dłuższej perspektywie przynosi korzyści.

Ale nie będę wychodzić poza moją rolę dyrektora teatru. I nie będę nikomu mówić, co ma robić. Na kogo głosować albo jak zarządzać państwem.

Wyjdźmy na chwilę z teatru prywatnego. Czy bilety do teatrów dotowanych przez państwo nie są, pana zdaniem, zbyt drogie? Narodowy, Wielki, Filharmonia: wszyscy te instytucje utrzymujemy, ale wielu Polaków nie stać, żeby tam pójść z rodziną.

- Chciałbym wierzyć, że ustawowe obniżenie cen biletów spowodowałoby masowe zainteresowanie Polaków działalnością tych instytucji.

Emeryci, renciści, rodziny wielodzietne... Bilet do Narodowego to ok. 70 zł, Opera czy Filharmonia często ponad stówa od osoby.

- Może się mylę, ale nie sądzę, aby obniżenie cen biletów do 20 złotych na wszystkie spektakle teatrów instytucjonalnych spowodowało szturm na kasy rencistów czy wielodzietnych rodzin. Problem tkwi w czym innym. Zdecydowanie za mało powstaje przedstawień, które publiczność chce oglądać niezależnie od zasobności portfela.

Czy pan należy do elity? Piję do pamiętnej dyskusji z Pawłem Demirskim w TVN.

- Nie czuję się przedstawicielem elity. Natomiast czuję, że teatr powinien służyć, a nie pouczać.

Mając 17 lat, roznosił pan solidarnościowe ulotki. Dziś rozmawiamy z okazji ćwierćwiecza wolności Polski. Czy jest coś, co bardzo chciałby pan w naszej rzeczywistości zmienić?

- Uważam, że jako naród zasłużyliśmy na nagrodę. Nagrodę w postaci globalnej, gigantycznej państwowej inwestycji w szeroko zakrojoną edukację naszych dzieci. Marzy mi się, aby przyszłe pokolenia Polaków dzięki jakości swojego wykształcenia mogły realizować się tak w kraju, jak i na świecie. Wyzbyte kompleksów, uprzedzeń i strachu.

Taki cel wart jest kolejnego narodowego wysiłku.

To wszystko?

- A to mało?

*Michał Żebrowski - ur. w 1972 r., aktor teatralny, filmowy, radiowy i telewizyjny. Masową popularność przyniosły mu rola Skrzetuskiego w ''Ogniem i mieczem'' i w ''Panu Tadeuszu'' (oba 1999). Współtwórca i dyrektor prywatnego teatru 6. piętro

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji