Odmóżdżanie
Scenariusz tego czegoś napisali John Krizanc i Richard Rose. Prapremiera odbyła się w Nececsery Angel w Toronto w 1981 roku. No i teraz przyszła kolej na "Tamarę" w Polsce. Przy współpracy Barrie Wexler, Tamara International Inc. Los Angeles w Kalifornii powstało w warszawskim Centrum Sztuki "Studio"' tak zwane przedstawienie symultaniczne, spektakl filmowy na żywo w reżyserii Macieja Wojtyszki. Ponieważ bilet kosztuje 120 tys. zł, spektakl stał się wydarzeniem w Warszawie.
Rzecz jasna nie tylko cena biletu zdecydowała o tym, iż na "Tamarę" dostać się praktycznie nie sposób. Przedstawienie Wojtyszki jest przede wszystkim sensacją towarzyską i tylko w takich kategoriach należy rozpatrywać ten wieczorek w Pałacu Kultury i Nauki, dawniej imienia Józefa Stalina.
Otóż rzecz cała pomyślana jest tak, iż opowiadając historię mało znanej malarki polskiej, Tamary Łempickiej (nie wymienia jej Encyklopedia PWN), która odwiedza pisarza Gabriela d'Annunzio w jego willi, by przeżyć dekadenckie przygody z samym Benito Mussolinim, zaproponować widzom coś, co od biedy można nazwać happeningiem. Spektakl rozgrywa się w kilku płaszczyznach, to znaczy widz może wybrać sobie artystę i dany watek dramatyczny i spacerować po całym teatrze, by śledzić to, co akurat jemu przypadnie. Jest to oczywiście swego rodzaju nowość, choć nie należy zapominać, że już Jerzy Grzegorzewski ładnych kilkanaście lat temu wstecz realizując w "Ateneum" epizod XV z "Ulissesa" Joyce`a posłużył się podobnym zabiegiem inscenizacyjnym. Ale Joyce był trudny w percepcji, a libretto panów Krizanca i Rose'a jest proste jak drut. Ponadto happening ma to do siebie, że zakłada jedynie sam fakt istnienia wydarzenia teatralnego, natomiast jak ono się potoczy, co zdarzy się w trakcie trwania - jest z zasady nie do przewidzenia. "Tamara" natomiast jest szczegółowo zaplanowana od początku do końca, wyreżyserowana, nawet wspólna kolacja artystów i publiczności - z szampanem - także ma swoje miejsce w tym widowisku. Można napisać kilka stron o żenującej stronie artystycznej "Tamary", o braku jakiegokolwiek pomysłu - poza jednym, by spektakl wystawić - czy myśli organizującej całość. Nie wiadomo doprawdy po co oglądamy to przedstawienie, skoro aktorzy są tak nieposkładani, jak to już dawno w teatrze, nie było dane oglądać. Każdy gra "swój" temat, co jest o tyle uprawomocnione, o ile tworzy nadrzędną jakość. Tu się nic takiego nie dzieje. Marek Walczewski od czasu, gdy w "Królu Learze" w Dramatycznym zagrał "szalonego" Edgara, nie jest w stanie wyzwolić się z okowów gry nadekspresyjnej, lekko dewiacyjnej. Krzysztof Majchrzak w roli d'Annunzia jest z zupełnie innego teatru, a Dorota Kamińska czyli Tamara, zdaje się, nie wie w ogóle co ma grać i nie przypuszczam, by była to jej wina.
Jeśli pomysłem naczelnym było to, iż publiczność ma rozłazić się po teatrze, to pomysł ten przerósł autora, bowiem cała historyjka rozłazi się aż miło patrzeć. Można tak pisać jeszcze długo, ale po co? To w końcu nie jest takie istotne, że w szacownych salach socrealistycznego Pałacu spróbowano pokazać Polakom coś, co jest całkowicie obce polskiej tradycji teatralnej. To zresztą nie byłoby nic złego, bo niby dlaczego nie mamy grać i oglądać tego, co dzieje się na świecie, ale dlaczego na początek odnowy naszego życia teatralnego Wojtyszko zafundował nam takiego knota?
Otóż sądzę, iż spektakl "Tamara" musiał się w Polsce, w Warszawie zdarzyć. Wszystkie okoliczności na to wskazują nieomylnie. Bo przecież jakby nie patrzeć, teatr polski doby obecnej jest martwy. Utrupiony. Gdzieś tam od czasu do czasu coś błyśnie, ale na krótko i niemal niezauważalnie. Tatr nasz przestał już dawno być miejscem spotkań intelektualnych i towarzyskich, a zamienił się w skansen, gdzie paru upartych artystów stara nam się wmówić, że scena to świątynia, ambona i mównica polityczna jednocześnie. W takiej sytuacji każdy pomysł, który wyjdzie poza ramy tradycyjnego teatru jest dobry. Przewidział już to kiedyś Adam Hanuszkiewicz i stąd były jego Hondy w "Balladynie'' i inne chwyty. Niemniej wtedy o coś chodziło.
Innym powodem, jak sądzę, fundującym nam "Tamarę" jest koszmarna pauperyzacja naszego społeczeństwa, a inteligencji szczególnie. Szare komórki nie mają za co żyć. Ale przecież polski inteligent nie od tego jest właśnie polskim inteligentem, by pokazywać swoje ubóstwo. Zrobi więc wszystko, aby kupić całego Sienkiewicza za 150 tys., będzie wykupywał drogie wydawnictwa przed Uniwersytetem, których nie przeczyta, bo każdą chwilę zajmuje mu zarabianie pieniędzy na zakup tychże. I oczywiście będzie się starał o bilet na "Tamarę". Przyjdzie mu to z niejaką trudnością, bowiem wykupili je właściciele warsztatów samochodowych, lakiernicy, producenci dmuchanych nocników, miękkich desek klozetowych z wodotryskiem i inni, tworzący dziś elitę III Rzeczypospolitej. I taka publiczność właśnie sunie na "Tamarę". To dla polskiego Ciemnogrodu, dla odmóżdżonych obywateli, dla naszego domowego kołtuna jest to widowisko. Przeciętny widz, szwendający się w Centrum Sztuki nie wymieni jednego tytułu z twórczości d'Annunzia, ale nie to jest ważne, istotne jest. natomiast, że niczego się też nie dowie, bo i nie chce. "Tamara" wypełnia szczelnie zapotrzebowanie nowej kasty Polaków na życie intelektualne.
Szampan i kolacja "made i n Holiday Inn" zaspokaja nawet te nieodkryte jeszcze potrzeby, gdy można upierścienionym palcem pokazać żywego Strasburgera czy Niemirską, którą się pamięta jako Lidkę z "Czterech pancernych" i stojąc obok nich zjeść sobie sałatkę czy wędlinę jakąś. Jeśli Wojtyszce coś się w "Tamarze" udało, to właśnie to nadwidowisko, to szczególne nadwiślańskie targowisko próżności, przy którym nawet Thackeray to szczeniak. Bo przecież wszyscy są zadowoleni. Bogacze, których na co dzień nie stać nawet na przeczytanie kolejnego Ludluma, bo lepiej zobaczyć na video, są zachwyceni, gdyż wreszcie za śmieszną dla nich sumę otrą się o tak zwany wielki świat. Biedny inteligent, co to wysupłał sto dwadzieścia tysięcy, bo on musi, bo trzeba, bo nie można nie zobaczyć także jest szczęśliwy, gdyż nie wypadł z rytmu, nie odpuścił sobie. I tak stoją obok siebie multimilionerzy i nędzarze udający, że powodzi im się wcale, wcale, skoro są tu, na "Tamarze". I mrugają do siebie: jest w porządku. I ja też stoję i też mrugam. Jest w porządku...