Matka zabitych dzieci
Kilka lat temu, z okazji pobytu Berliner Ensemble w Polsce, przeżyliśmy pierwszą dyskusję o teatrze Brechta, koncentrowała się ona na inscenizacji "Matki Courage". Rozważano sens ideowy sztuki, jej kompozycję, typ gatunkowy. Dyskusja mająca pozory dużego sporu o drogi rozwojowe współczesnego teatru, była w istocie zwykłą fikcją. Zwolennicy "Matki Courage" mocą wyroków wyższych spór przegrali, przeciwnicy Brechtowskiej poetyki wciągnięci zostali do szybko zorganizowanej nagonki, wygrali urzędowo, bez satysfakcji. To bardzo dawna epoka, pomyśleć że poruszenie ogarnęło wierzchołki ministerstwa i instancji partyjnych tylko dlatego, że jakiś dobry teatr zagraniczny przywiózł antywojenną sztukę pisarza komunisty. Co to kogo obchodzi dzisiaj? Nie mamy dyskusji na taką skalę, wielkich fikcji, sztuka przestała być sprawą państwową, Nowatorstwo teatru Brechta wyblakło w ulewach nowoczesności agresywnej, "drapieżnej", takiej naj - , naj - ... nowocześniejszej. Cóż rewelacyjnego w sztuce komunikatywnej, dydaktycznej, w sztuce nie traktującej o bezsensie istnienia?
Tyle wspomnienia historycznego. Bertolt Brecht nie jest już wielkością sporną. Dyskutuje się obecnie jego teorię teatru, granice stosowalności tej teorii, wykłada jej różne sensy. Ale to dyskusje prywatne fachowców, działacze od kultury, jeżeli tacy jeszcze się gdzieś przechowali, wiedzą, że Brecht jest klasykiem, że go grać wolno i należy. Co nie znaczy, że nie ma już problemu Brechta, że sztuki jego przeszły po prostu do zapasu, żelaznego repertuaru, skąd je można w miarę chęci reżysera wyciągnąć, otrzepać z kurzu, wystawić. Jest inaczej. Wydaje się nawet, że wiele z modnych nowoczesności straci zęby, a stosunek do teatru Brechta będzie stale otwarty, teatr ten będzie pociągał zarówno swą humanistyczną patetyką, jak i trudnościami scenicznego wykonania. "Matka Courage" jest i bez wątpienia będzie magnesem dla ambicji wielkich aktorek, dla inscenizatora, dla teatralnej interpretacji. Piękna i trudna sztuka. Wiemy, że o jej wystawieniu myślało się u nas długo i na różne sposoby a przecież na polską premierę czekaliśmy ładnych parę sezonów. Inscenizacja Idy Kamińskiej wszelkie teoretyczne rozmysły o trudnościach rozwiązania scenicznego "Matki Courage" potwierdza.
Imitować Brechta, iść w pracy koleją jego scenicznych rozwiązań? - czy też oderwać się od sugestii, dać wizję własną? Teatr ma prawo za każdym razem rozwiązać dylemat taki po swojemu. Śmieszny byłby i nierealny postulat kopiowania świetnej inscenizacji Berliner Ensemble. Śmieszny byłby postu-lat programowego występowania przeciw doświadczeniom samego Brechta, to byłaby praca przeciw tekstowi. To rzeczywiście nie jest klasyczny "kawałek" repertuarowy, który można jak się chce dopasować do aktorów i możliwości własnej sceny, tekst niesłychanie mocno sugeruje tryb rozwiązań szczegółowych, za tekstem stoi i muzyka Dessaua, i Heleny Weigel, i - rzec by można - jedynie możliwa wizja sceniczna, ta właśnie, którą pamiętamy z teatru Brechta. Ida Kamińska, jak można było przewidywać z góry, w pewnych elementach zgadzała się z Brechtowską inscenizacją, w innych dała wersję własną. Na jej przedstawieniu widać ów kompromis, bez trudu można również dostrzec te węzłowe punkty, w których wybitna artystka po swojemu rozumiała sztukę.
"Matka Courage" u Kamińskiej jest bardziej liryczna, kameralna w warstwie emocjonalnej. Nie ma tu białego, surowego w swej bezosobowości horyzontu Brechtowskiego spektaklu. Scenograf (Zenobiusz Strzelecki) bardzo zręcznie na małej scence teatru na Królewskiej wdobył przestrzeń wojennych dróg Matki, ale zamknął dalekie horyzonty malowidłem celowo nawiązującym do aury pożarów, dymów, zniszczenia. Jest na scenie ten sam wózek markietanki, podobny w typie konwencji charakter fragmentarycznej dekoracji. Ale inny ma charakter wędrówka bohaterki. Straciła wiele z cech symbolicznej ogólności, to nie tyle okrutny przykład losu ludzkiego, ile opowieść w obrazach o losie jednej kobiety, która żyła z wojny, na wojnie straciła dwóch synów i córkę niemowę, cierpi i jest sama.
Muzyka Paula Dessau jest ostra, prowokująca, łączy serią pieśni kolejne obrazy "kroniki wojny trzydziestoletniej", każda taka pieśń spajając kompozycyjnie widowisko odrywa jednocześnie widza od fikcji historycznej, przypomina wiek dwudziesty i dydaktyczne tezy autora. U Kamińskiej nie opada z teatralnego pułapu symboliczny bęben przy każdej pieśni, są one wtopione w kolejne obrazy, ile się da usprawiedliwiane przebiegiem akcji. Toteż ich znaczenie jest mniejsze, są tylko ozdobnikami, nie zawsze konsekwentnymi w logice rozwoju akcji.
O dziwo, nawet Dessau jest łagodniejszy, jego muzyka traci walor komponującego elementu, po prostu i zwyczajnie towarzyszy smutnej balladzie o matce zabitych na wojnie dzieci. Nawet tekst w wersji żydowskiej jakby tracił na ostrości - co jest pewnego rodzaju nonsensem sugestii fonetycznej - przecież język, jakim mówiły bandy międzynarodowej soldateski tamtej wielkiej wojny sprzed trzystu lat przypominał pewnie bardziej język dzisiejszy Żydów polskich, niż współczesną niemczyznę. A jednak, to jakoś bardziej po domowemu wypada, trudno tę sztukę czytać np. po polsku, gdy miałem w ręku przekład francuski, to tekst wydał się całkiem inny. Złudzenie, oczywiście, nie ma literatury nieprzetłumaczalnej, przecież "Mutter Courage" szczególnie związana jest z fonetycznym nawet walorem niemczyzny. Właśnie "Mutter", a nie "matka", "Mutter" z głuchym i krótkim podwójnym "t", z warkotiiwym "r" i z niemiecka intonacją przydomka "Courage". No bo, kiedy się na przykład przeczyta tytuł serbski "Majka Chrabrost", to już po tytule się czuje, że to nie całkiem to samo.
Ta wielka opowieść przykładowa o mechanizmie wojennego niszczenia straciła na scenie Teatru Żydowskiego dużo patosu, sama postać Matki - ma mniej energii, mniej ślepego i losowego pędu do samounicestwienia. Matka w wersji Idy Kamińskiej jest mniej żołnierką, a właśnie bardziej matką, skłopotaną o swój nędzny wędrujący sklepik, na śmierć zamartwioną dziećmi. Do najpiękniejszych należy u Kamińskiej scena nad zwłokami rozstrzelanego syna, którego nie wolno jej poznać. Wstrząsająco proste jest pożegnanie z zabitą córką, kompletne załamanie matki bez dzieci w końcu sztuki. U Brechta koło wojny obraca się nieubłaganie dalej, Matka dalej będzie ciągnęła markietański wózek, aż padnie. Matka Kamińskiej nie ma już po co iść, jest słabsza i bardziej ludzka.
Ogólną tendencję ku realistycznemu ukonkretnieniu sztuki, tę liryczną wersję "Matki Courage" widać nie tylko w roli tytułowej. Żołnierze zabijający Katarzynę sami są zakłopotani swym czynem, to nie mechanicznie funkcjonujące żołdaki. Katarzyna, grana przez Ruth Kamińską. nie ma rysów biologicznych kalectwa, ale smutek istoty skrzywdzonej. Alarmuje mieszkańców miasta Halle i broni ich przed wyrżnięciem z dobroci serca, a nie dlatego, że się w niej coś nagle obudziło, coś, co kazało niememu stworowi ponieść bohaterską śmierć. Gdy syn Courage Eilif - gra go sugestywnie Karol Latowicz - opowiada o udanym fortelu wojennym, to cieszy się z dobrego kawału, nie jest opętany tak kompletnie, jak na scenie Brechta, magią żołnierskiego życia i żołnierską magią wolności gwałtu.
Punkty takiego swoistego ściszenia i ulirycznienia sztuki można prześledzić w każdej scenie tego spektaklu, można za każdym razem podnieść subtelność i precyzję środków aktorskich i reżyserskich. Ida Kamińska przedstawiła bardzo interesujący wariant odczytania "Matki Courage", różny w wielu punktach od tradycji Brechtowskiej, mniej symboliczny i widowiskowy. Teatr Żydowski zaś zadokumentował swą ostatnią premierą, że - nie bacząc na przeżyte straty personalne - jest nadal teatrem wielkich ambicji artystycznych.