Tragedia optymistyczna
PRZED dwoma laty pisałam w "Teatrze" o "Tragedii optymistycznej" jako o sztuce, której tematyka niezbyt nas interesuje, bo obca jest tradycjom naszego ruchu rewolucyjnego, jako o sztuce obarczonej ekspresjonistyczno-naturalistycznymi naleciałościami. Cóż, anarchizm istotnie w owej czystej, ukazanej w tragedii Wiszniewskiego, postaci nie odegrał szczególnej roli
w historii naszego ruchu robotniczego, a owe naleciałości mogły wydawać się rażące w okresie bardzo jednoznacznego i ograniczonego pojęcia, jakie mieliśmy o realizmie socjalistycznym. "Tragedia optymistyczna" bowiem różni się dość zasadniczo od wszystkich najbardziej u nas znanych i grywanych sztuk radzieckiej klasyki rewolucyjnej, takich jak "Człowiek z karabinem", "Lubow Jarowaja", "Zagłada eskadry", "Sztorm" i inne. O ile bowiem
tamte mówią zazwyczaj o konkretnych historycznych wydarzeniach i podporządkowują charakterystykę postaci historycznej prawdzie (przypomnijmy "Rok 1019" tegoż Wiszniewskiego, "Człowieka z karabinem", "Zagładę eskadry" i in.), to "Tragedia optymistyczna" jest raczej wielkim poetyckim uogólnieniem rewolucji i jej doświadczeń, o dużym ładunku treści metaforycznej, dającej się przystosować, jak sądzę, do dziejów naszej walki klasowej i naszej rewolucji ludowej.
Do takiego wniosku doszłam zresztą dopiero przed kilku dniami - na premierze "Tragedii optymistycznej" w Teatrze Domu Wojska Polskiego. I trzeba wyznać, że doszłam nie od razu - do końca bowiem pierwszego aktu podzielałam w znacznej mierze swoje wątpliwości sprzed dwóch lat. Dziwaczne i ponure poczynania anarchistów, pełne krwawych nieporozumień, romantycznie skontrastowane z rewolucyjną postawą Kobiety-komisarza, rozgrywające się na tle patetycznych słów dwóch zapowiadaczy, mówiących o wielkości i sile rewolucji - naprawdę niewiele mają wspólnego z bliskim nam wyobrażeniem o tych czasach. Nawet pokazane w tym akcie ofiary rewolucji: marynarz posądzony o kradzież sakiewki, Staruszka - są ofiarami ślepego i głupiego przypadku. Strzał zaś Kobiety-komisarza wymierzony w brzuch nieszczęśliwego agresora został przez reżysera pokazany nie jako konieczna samoobrona przed atakiem określonego samca, ale jako gest pedagogiczny, skierowany do jednego z wielu dla zastraszającego przykładu.
Za to akt II i III (a zwłaszcza II) zabrzmiały współcześnie i mocno. Konflikt między przedstawicielem partii Kobietą-komisarzem a anarchistami - o osobę Dowódcy (b. carskiego oficera), który jest osią akcji drugiego aktu - pozwala na ukazanie wielu spraw i problemów żywo interesujących naszego widza. Jakie: to sprawy? Pierwszą i główną jest taktyka Komisarza w stosunku do anarchistów, która polega na oderwaniu błądzących od świadomie działających na szkodę radzieckiej władzy. Pierwsi, jak Aleksy, będą przywróceni rewolucji, drudzy, jak Prowodyr, muszą zginąć. Ów podział nie może być jednak mechaniczny, lecz na odwrót - musi wynikać z głębokiej znajomości ludzi - za pomyłki bowiem partia płaci zazwyczaj drogo. W sztuce pomyłką było pozostawienie przy życiu Chrypy, najbliższego kompana Prowodyra - i ów z liberalizmu czy z nieznajomości człowieka wynikły błąd stał się w III akcie przyczyną życiowej (nie ideowej) klęski Komisarza i Wainonena.
Albo też sprawa Dowódcy, którego anarchiści chcą stracić, podobnie jak stracili dwóch niewinnych jeńców-oficerów, a którego Komisarz obronił, zaufał mu jako człowiekowi i Dowódcy i - jak pokazał dalszy bieg akcji - zaufał słusznie.
Wyławiam i przytaczam te sprawy po to, żeby powiedzieć, że widz nasz nie tylko patrzy na nie jako na wydarzenia tamtej, historycznej epoki, ale że widzi w nich konflikty i sprawy naszej rewolucji, naszej walki klasowej. I dlatego przestajemy patrzeć na anarchistów jako na specyfikę rosyjskiej rewolucji, ale traktujemy ich jako znanych nam również z historii naszej rewolucji odszczepieńców od polityki partii, pozornie w imię wolności, szukających własnych dróg, a w rezultacie zdradzających rewolucję jak Chrypa. I dlatego sprawa Dowódcy i dwóch rozstrzelanych z rozkazu Prowodyra oficerów - to nie tylko problem stosunku rewolucji do specjalistów wojskowych, na który zwraca uwagę wypowiedź Lenina na ten temat, cytowana w programie teatralnym. Jest to o wiele szerzej rozumiana prawa stosunku do ludzi ze "złą" biografią, do potomków burżuazji lub takich, którzy kiedyś zgrzeszyli przeciw rewolucji, a teraz chcieliby i mogliby być z nami. O tym, że jest to problem ogromnie dla nas interesujący i ważny, świadczy m. in. fakt, że stanowi on temat dwóch najnowszych sztuk naszych pisarzy: "Ostrego dyżuru" Lutowskiego i "Odwiedzin" Kruczkowskiego.
A poruszone w sztuce problemy moralności, a sprawa wsi ciemnej, ogłupianej przez wieki, ślepo, przywiązanej do prywatnej własności, w której przymierze z rewolucją nie wierzy anarchizujący Aleksy, ale wierzy przedstawiciel bolszewickiej władzy Kobieta-komisarz, i wierzy widz, nauczony trudnym i jeszcze nie zakończonym u nas procesem historycznego doświadczenia.
Patrząc na przedstawienie "Tragedii optymistycznej" w Teatrze Domu Wojska ma się wrażenie, że jego reżyser, Lidia Zamkow zdawała sobie w pełni sprawę z owej żywości i aktualności zawartych w sztuce problemów rewolucji rosyjskiej - w odniesieniu do naszych czasów i przeżyć. I dlatego, być może, nie poszła drogą owego wielkiego romntyczno-rewolucyjnego patosu, którym wsławiło się przedstawienie tej sztuki w moskiewskim teatrze Wachtangowa. Zamkow zależało na czym innym: na maksymalnym wydobyciu intelektualnej treści dramatu, społecznej filozofii okresu rewolucji proletariackiej.
Myślę, że rezultat, jaki osiągnęła jest rezultatem zamierzonym. Przedstawienie nie tyle wzrusza, co fascynuje, pobudza do myślenia, skojarzeń, chwilami niepokoi, urzeka poetyckością, działa plastycznym pięknem obrazów, surową prawdą i poezją ludzkich postaci. Przedstawienie to różni się, jak sądzę, od wielu przedstawień tego typu dramatów, które widzieliśmy na naszych scenach. Tamte były gorące i wzruszające (jak "Człowiek z karabinem" we Wrocławiu, "Zagłada eskadry" w Stalinogrodzie, "Sztorm" w Opolu) lub zimne, choć nie pozbawione patosu i piękna (jak "Pociąg pancerny" i "Człowiek z karabinem" w Warszawie), to zaś działa na umysł i wyobraźnię, zbliżając utwór historyczny, do potrzeb i zainteresowań współczesnego widza.
Wykonawcy poszczególnych ról dzielą się na takich, którzy przekonali widza, choć przedtem wyobrażał ich sobie inaczej, oraz na tych, którzy nie wywołują żadnych dodatkowych skojarzeń i tęsknot. Do pierwszych należy głównie Kobieta-komisarz i Prowodyr, do drugich - Wainonen i Aleksy. Kobieta-komisarz w interpretacji Ryszardy Hanin. jakkolwiek mogłaby być bardziej heroiczna lub jeszcze bardziej subtelna - jest dostatecznie silna, prosta, wdzięczna i kobieca. Prowodyr-Świderski, choć mógłby być mniej demoniczny - jest interesujący, budzący postrach i zgrozę nawet w widzu oddzielonym odeń rampą i paru rzędami krzeseł. Podobnie jak Chrypa budzi na odległość odrazę i chęć zdemaskowania go zanim zdoła zamordować Wainonena. Bardzo szkoda tego uroczego małego Fina, którego rolę autor jakby napisał specjalnie dla Romana Kłosowskiego. Również bardzo udał się w przedstawieniu Aleksy. Bogusz Bilewski ma dużo wrodzonej swobody, zarówno jako anarchista, jak również wtedy, gdy zakochany w pozytywnej bohaterce przechodzi przemianę ideologiczną. Mówiąc o Aleksym nie godzi się pominąć jeszcze jednego ważnego, choć zapomnianego w programie teatru bohatera spektaklu - harmonii Aleksego. Nie przypadkiem pyta o nią Kobieta-komisarz w przedśmiertnym słowie. Harmonia Aleksego jest trochę jak harfa Derwida; zagrzewa walczących, wygrywa wszystkie trudności i wzloty rewolucji, stanowi tło muzyczne akcji bardziej chyba wymowne, bo mocniej związane z człowiekiem i jego przeżyciami niż mocno zresztą i melodyjnie współgrająca z akcją orkiestra J. Olearczyka. I dlatego wydaje mi się, że warto "zdemaskować" harmonistę zakonspirowanego za świetnie i fachowo wymachującym harmonią Aleksym - zwłaszcza że jest nim znakomity harmonista teatru I Armii WP, który ongiś przygrywał nam w marszu do Ojczyzny... Mateusz Malwe.
Dekoracje Andrzeja Sadowskiego wydają mi się mało odkrywcze, ale stwarzające możliwości syntetycznego ujmowania akcji, sensowne. Nie bardzo tylko zrozumiałam sens owej pochyłej, a wspartej na podpórce latarni w II akcie.
I na zakończenie drobne wyjaśnienie: nie wymieniłam wszystkich uczestników spektaklu, a o wymienionych mówiłam zapewne tonem nazbyt lekkomyślnym. Wierzcie - to z zażenowania, że o wielomiesięcznym twórczym trudzie aktora, zasługującym z pewnością na uczciwą analityczną ocenę - trzeba pisać w jednym zdaniu lub w paru słowach, które mądre czy głupie, poważne czy żartobliwe nie przestają jednak być cenzurkami, zawstydzającymi zapewne aktora i... recenzenta.
Będzie dobrze, jeśli wszyscy czytelnicy niniejszej recenzji zobaczą "Tragedię optymistyczną", a jeśli zgodzą się z przedstawioną opinią, i oklaskując spektakl wywołają Kobietę-komisarza, niech nie zapomną również o głównym, choć nie grającym bohaterze - o Kobiecie-reżyserze, Lidii Zamkow.