Artykuły

Wolny strzelec

Maciej Damięcki, aktor w rozmowie z Marią Kamińską

Chciał być dżokejem, ale okazało się, że przy swoich 168 centymetrach wzrostu jest zbyt wysoki. Został aktorem, kontynuując rodzinną tradycję. Jest tytanem pracy i dobrego samopoczucia. Gra jednocześnie w kilku serialach, jeździ po Polsce występując na estradzie, gościnnie w teatrach lub reżyserując sztuki. Odpoczywa, wykańczając swój dom. Ostatnio występował w Kielcach, w sztuce wyreżyserowanej przez Jerzego Bończaka "Łóżko pełne cudzoziemców".

Maria Kamińska: - Przyjechał pan do Kielc pociągiem. Nie wygodniej autem? Nie męczą pana w pociągu fani?

Maciej Damięcki: - Owszem, na szczęście dzisiaj dopiero pod koniec podróży przyfilowało mnie dwóch pijanych młodzieńców. Chcieli autograf, ale uciekłem. Wie pani, z pijanymi to nigdy nic nie wiadomo. Pani to pisze?

- A dlaczego nie? To fajna przygoda.

- Przygodę to ja miałem w Łodzi, kiedy znienacka na ulicy dostałem w twarz od jakiegoś nieznajomego człowieka. Facet strasznie się ucieszył, bo jak twierdził, nie przypier... jeszcze żadnemu artyście. Na przeprosiny zapraszał mnie na wódkę, ale nie skorzystałem.

- To fatalne skutki popularności. Ile to już pokoleń Damięckich bawi publiczność?

- Teraz czwarte. Zaczęło się od babki Aliny, która była aktorką w Wilnie. W jej ślady poszła moja mama Irena Górska, która wyszła za aktora Dobiesława Damięckiego. Z tego związku urodziłem się ja i mój brat Damian. Czwartym pokoleniem aktorskiego klanu Damięckich jest syn Damiana: Grzegorz oraz moje dzieci: Mateusz i Matylda.

- Co zmieniło się za kulisami kina i teatru na przestrzeni tych kilku pokoleń?

- Cóż tu mówić o pokoleniach, skoro ja widzę, ile zmian zaszło w ciągu moich kilkudziesięciu lat pracy. Wiele lat temu człowiek miał zaprzątniętą głowę tylko jednym przedstawieniem. Wyjeżdżało się na plan filmowy na kilka miesięcy, gdzie niespieszna praca była także świetną zabawą i relaksem. Dziś pędzi się z jednego planu filmowego na drugi, w międzyczasie występując na estradzie lub w teatrze. W tym tempie łatwo o pracę "po łebkach". Ale rzetelny aktor, mimo pośpiechu, nie pozwoli sobie na fuszerkę. Prawdą jednak jest, że żeby zarobić, to trzeba się narobić.

- Tyle mówi się na temat "popychania" dzieci aktorów przez ich sławnych rodziców. Czy pomaga pan swoim dzieciom w filmowej karierze?

- Jako dziecko pary aktorskiej wiem, że bycie dzieckiem aktora nie jest łatwe. Nasza matka była jednocześnie aktorką, reżyserem i dyrektorem teatru. Zakazaliśmy z bratem matce oglądania naszych prób. Widziała nas dopiero na premierze. Wynikało to z tego, że nasz sukces mógłby być jej przypisany. Nasza "klapa": również. Co się tyczy młodego pokolenia, prawdą jest, że dziecko dorastające wśród reżyserów, aktorów i fachowców aktorskiego światka ma ułatwiony start w tym zawodzie. Poza tym wiadomo, że reżyser mający do wyboru znanego sobie młodego aktora, i zupełnie obcego, wybierze tego znajomego. Natomiast żaden reżyser nie zdecyduje się na zatrudnienie aktora, który jest kiepski. Każdy aktor musi zaufać wizji reżysera i uwierzyć w nią, nawet jeśli się z nią nie zgadza. Wciąż powtarzam swoim dzieciom, że reżyser jest na planie najważniejszy. I dlatego nie radzę i nie podpowiadam, jak mają grać.

- Imiona pańskich dzieci zaczynają się na literę M, tak jak pańskie. To jakaś tradycja?

- Tak, i to ja jestem jej twórcą. Matylda miała być Mikołajem, zaś imię Mateusz wybraliśmy z żoną niezależnie od siebie. Mam nadzieję, że dzieci będą kontynuować tradycję nadawania imion na M.

- Wróćmy teraz do pana. W Internecie znalazłam informacje, że występuje pan w Teatrze Powszechnym i Dramatycznym w Warszawie. Która informacja jest prawdziwa?

- Żadna. Już od dziewięciu lat jestem wolnym strzelcem. To dla mnie optymalne rozwiązanie, bo teatry bazują głównie na nazwiskach sławnych aktorów, występujących gościnnie. Wtedy stacjonarna załoga teatru jest jakby tłem dla sławnego gościa. A to mi nie odpowiada. Poza tym dyrektorzy teatru niechętnie przystają na pozateatralną działalność aktora, a bez tej ostatniej trudno się utrzymać.

- Co więc pan teraz robi?

- Występuję gościnnie w dwóch warszawskich teatrach: Komedia i Sabat. Ostatnio wyreżyserowałem również sztukę w Gorzowie Wielkopolskim. Poza rym gram w kilku serialach "M jak miłość", "Plebanii", a także w "Stacyjce", która jeszcze nie jest emitowana w telewizji.

- Jak znajduje pan na to wszystko czas?

- Czas to się zawsze znajdzie, żeby tylko robota była.

- A co z działalnością estradową?

- Na estradzie występuję od 40 lat i bardzo to lubię. To specjalny rodzaj sztuki, do którego w ogóle nie przygotowuje szkoła aktorska. Ona wychowuje aktorskie kaleki. Bo estrada to dobry zarobek i szansa na wypłynięcie. Na estradzie trzeba mieć refleks, nie dać zapanować nad sobą publiczności i przede wszystkim mieć repertuar. Trzeba wiedzieć, czego potrzebuje publiczność, czyli po prostu ją rozśmieszać.

- Kiedy i w jaki sposób pan odpoczywa?

- Ostatnio z żoną zrealizowaliśmy marzenie, wreszcie, po 10 latach, kupiliśmy kawałek ziemi i zbudowaliśmy dom. Wciąż jednak brakowało czasu i pieniędzy na jego wykończenie. Zagrałem jednak we włoskim filmie, za który nieźle mi zapłacili. Pospłacaliśmy długi i teraz go wykończam. Odpoczywam pracując fizycznie: wstawiając drzwi, okna, kładąc podłogi i tak dalej. Mam doświadczenie w branży budowlanej, bo kiedyś przez pół roku w Chicago pracowałem jako robotnik budowlany. Już nie mogę się doczekać, aż pojadę do naszego domu i wezmę się do robienia szafek.

- Pana pasją są również konie i wędkarstwo.

- Konie jak najbardziej. O mały włos nie zostałem dżokejem, ale okazało się, że jestem zbyt wysoki (śmiech). Co się tyczy ryb, bardziej interesuje mnie współzawodnictwo, kto złowi większą rybę i kto zrobi to pierwszy. Oczywiście, ryby wypuszczamy później do jeziora. Jeść? Po co? Ryby zawsze można kupić sobie w puszce.

- Podobno spotykają pana najróżniejsze dziwne przygody, łącznie ze złamaniem nogi na scenie.

- Tak, złamana noga to chyba była kara, bo grałem właśnie księdza, który jeździł na rowerze i miał kochankę. Ze złamaną nogą dokończyłem scenę, potem ktoś mnie opatrzył, twierdząc, że to nic poważnego, dokończyłem więc przedstawienie. O tym, że noga jest złamana, dowiedziałem się dopiero w szpitalu. Natomiast kiedyś jeszcze o mały włos nie straciłem życia, jak 100-kilogramowy reflektor spadł dokładnie w to miejsce, z którego odszedłem dosłownie kilka sekund wcześniej. Widać ktoś nade mną czuwał.

- Czy któryś z występów zapamiętał pan szczególnie?

- Tak, kiedyś poproszono mnie, abym wystąpił w więzieniu. Wziąłem zaprzyjaźnionego iluzjonistę i pojechaliśmy. Kolega przygotował się do występu bardzo starannie, przez ponad godzinę upychał sobie w ubraniu różne rekwizyty, które później miał zamiar wyczarowywać na scenie. Kiedy rozpoczął się jego występ, usłyszałem z widowni ryk więziennej publiczności. Ze strażnikami pobiegłem za scenę i co widzę? Mój szanowny kolega, przez przypadek wybrał sobie z widowni do pomocy króla złodziei. A ten, zamiast grzecznie pomagać, na oczach publiki zaczął kraść mu te skrzętnie schowane rekwizyty. Biedny kolega przeżywał na scenie koszmar. Finałem występu iluzjonistycznego miało być wyczarowanie z chustki żywego gołębia. Niestety, król złodziei zdążył wcześniej tego gołębia ukraść. Sztuczka, oczywiście, nie udała się, gołąb latał nad głowami więźniów, a "pomocnik" dolewał jeszcze oliwy do ognia komentarzami: - oooo... co pan zrobił? Bo tu jakieś żywe ptactwo lata....

- Co pan zrobiłby w takiej sytuacji?

- Na pewno nie rozpamiętywałbym tego wydarzenia. Nie walczę za wszelką cenę, tylko akceptuję to, co niesie życie. Przyjmuję wszystko z dobrodziejstwem inwentarza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji