Romeo i Julia w Teatrze Domu Wojska
"Romeo i Julia" Szekspira jest bez wątpienia najgłośniejszym w literaturze dramatycznym poematem o miłości. Już od kilkuset lat wzrusza pięknem uczucia i determinacją pary młodych kochanków, wstrząsa tragicznym patosem ich śmierci, będącej konsekwencją nienawiści dwu patrycjuszowskich rodów weroneńskich. W żadnym ze swoich późniejszych dzieł Szekspir nie apoteozował już tak namiętnie i z tak młodzieńczą bezpośredniością uczucia dwojga ludzi, nigdy z taką wyłącznością nie poświęcał tej sprawie całego dzieła dramatycznego.
Mimo swego "wieku" tragedia Romea i Julii nigdy nie nabrała patyny utworu minionej epoki. Jej młodzieńczy ton - mimo niejednokrotnie powracającej emfazy - zawsze przecież wydaje się aktualny i bliski. Może też w związku z tym odtwórcy tragedii odnajdują i wydobywają przede wszystkim to właśnie, co w danym momencie wydaje się najbardziej żywe i dźwięczne.
Na scenach naszych, i nie tylko chyba naszych, dzieła Szekspira czy nawet przeróbki jego dramatów, zyskały sobie największą sławę i rozgłos dopiero w minionym stuleciu, a więc w epoce romantyzmu i później. Stąd też w tragedii Romea i Julii odnajdywano - zgodnie z romantycznym nastrojem epoki - przede wszystkim wielką poezję miłości; w jej idealnym pięknie i szlachetności dopatrywano się mocy i potęgi. Niejednokrotnie realizatorzy "Romea i Julii" (z epoki romantycznej, czy też nią zasugerowani) starali się łagodzić namiętności i pożądania ukazując je w pastelowych, zamglonych barwach. Zdawali się ich wstydzić, jak gdyby mogły one obniżyć wysoki lot tragedii. Tradycja taka przetrwała na wielu scenach. Wspaniałe zazwyczaj dekoracje i kostiumy, obsada, dbała o piękno i wysoki kunszt przekazywania poetyckiego tekstu nie tylko u bohaterów tytułowych, ale i całego ich otoczenia - wszystko to stawiało tragedię na bardzo wysokim koturnie, do czego przyczyniała się wiele razy i powaga wszystkich odtwórców, wybieranych spośród aktorów przede wszystkim tragedii się poświęcających. Musiało to wpływać na osłabienie żywego nurtu akcji i tej młodzieńczej siły, emanującej z kart utworu Szekspira. Doprowadzało to też niejednokrotnie do pewnej "celebracji" przedstawienia, która - zapewne programowo - odsuwała na plan dalszy "ziemskie" cechy miłości młodocianych kochanków, każąc im przede wszystkim pozostawać w ekstazie uczucia idealnego.
Taki nurt interpretacyjny dzieła daje też Sergiusz Prokofiew w swojej baletowej wersji "Romea i Julii". Kipiące żarem i namiętnością, często bardzo ludzkie a nawet wręcz brutalne słowo szekspirowskie zastąpiła tutaj wstrząsająca, pełna dramatycznej siły i jakże przejmująca muzyka. Wznosi ona całe dzieło na koturn tragizmu, sublimując niewątpliwie postaci do ideału.
Zadanie inscenizatorów "Romea i Julii" w teatrze Domu Wojska Polskiego stało się też tym trudniejsze, że można było łatwo przewidzieć pewne opory ze strony widza, zasugerowanego takim właśnie idealnym ujęciem miłości szekspirowskich kochanków, pokazanym nie tak dawno w pięknej inscenizacji baletu Prokofiewa w Operze Warszawskiej.
Na przedstawieniu w Pałacu Kultury byłem kilkakrotnie, za każdym razem odnajdując w nim coraz to nowe elementy, z których na premierze - wskutek pewnego zaskoczenia - nie zdawałem sobie całkowicie sprawy. Spostrzegłem je później i o słuszności zamysłu inscenizatorki przekonywała mnie widownia słuchająca z zapartym tchem tak właśnie ujętej "historii Romea i Julii". Widownia, która w większości zna z pewnością przedstawienie baletowe, ale ma po raz pierwszy okazję oglądania tragedii Szekspira na scenie dramatycznej.
Lidia Zamkow - twórczyni inscenizacji i reżyserka "Romea i Julii" w warszawskim Teatrze Domu Wojska Polskiego nie zlękła się odejścia od tradycji, od dziesiątków lat związanych z realizacją sceniczną "Romea i Julii" na scenach dramatycznych. Postanowiła wydobyć przede wszystkim te elementy utworu, które najbardziej wydały się jej związane ze współczesnością. Elementy w istocie nienowe, lecz mniej eksponowane w dotychczasowych przedstawieniach. Można chyba nawet powiedzieć, że choć krytyka zarzuciła przedstawieniu Lidii Zamkow zatracenie szekspirowskiego ducha utworu, to właśnie reżyserka wydaje się być w swym ujęciu postaci i wyrażaniu uczuć bliższa samego Szekspira, niż sławne przedstawienia tej tragedii w ubiegłym i naszym stuleciu. (Przez co bynajmniej nie chcę zaprzeczać i obniżać wartości tych ostatnich, a jedynie podkreślić możliwości odmiennego spojrzenia na to samo dzieło w zależności od epoki).
W pojmowaniu miłości Lidia Zamkow znajduje cechy łączące bohaterów "Romea i Julii" z dzisiejszą publicznością. Nie zapomniała, że dzieło Szekspira powstało w epoce pełnej krwi i namiętności, epoce bezkompromisowej i okrutnej, żądnej życia i użycia. W tragedii Szekspira nie widzi też Zamkow wyidealizowanego obrazu poetycznych kochanków, snujących przede wszystkim romantyczną pieśń o miłości. Pamięta, że Romeo i Julia muszą mieć cechy swego środowiska, są więc ludźmi pełnymi żaru i namiętności, którzy nie tylko mówią i marzą o miłości, ale domagają się zarazem jej cielesnego doznania i spełnienia, w nim i dzięki niemu odnajdując całe jej piękno. W tym duchu pomyślana jest - chyba najpiękniejsza w całym przedstawieniu - scena balkonowa, w której Romeo i Julia nie tylko poezją słów, ale jakimś emanującym z nich zmysłowym pożądaniem przekonywają nas o swych uczuciach. Moment takiej bardzo ludzkiej miłości góruje tym razem nad jej pierwiastkami idealnymi.
Taka koncepcja reżyserska może - jak każda rzecz nowa - wywołać dyskusje. Nie ulega jednak wątpliwości, że jest interesująca i gdyby została trafnie zrealizowana, mogłaby się stać prawdziwym triumfem reżysera i teatru. Ale niestety realizacja mniej się od koncepcji udała, wskutek czego otrzymaliśmy Szekspira może bardzo zrozumiałego dla najszerszych rzesz publiczności nawet z okolic Woli, Ochoty czy Targówka, ale Szekspira, który w tym procesie "uterenowienia" zgubił po drodze zbyt wiele poezji i piękna, by pozostać prawdziwym. Spróbuję wskazać przyczyny, które się na to złożyły.
Starając się zbliżyć nam tragedię Szekspira Lidia Zamkow zbyt daleko chyba posunęła się w nawiązywaniu do współczesności. Młodzież płci męskiej - żywa i pełna temperamentu - nosi przecież niepotrzebne cechy rodzimego naszego bikiniarstwa, zarówno w sposobie czesania jak i zachowania się. Wytworność "szlachetnie urodzonego" Parysa, krewnego księcia, żywo przypomina najlepsze wzory amantów z opowiadań pana Piecyka. Nawet bardzo przekonywający aktorsko Mieczysław Stoor (Merkucjo) wydaje się być przynajmniej w tym samym stopniu krwistym przedstawicielem epoki odrodzenia, jak jednym z młodzieńców robiących sztuczny tłok przed kinem "Palladium", czy zaczepiających wieczorem w Alejach samotne "polonistki".
Bardzo dobrym pomysłem jest rozpoczęcie sztuki sonetem Szekspira; sonety te będą przeplatały cały tok akcji, śpiewane (przy akompaniamencie muzyki Tadeusza Bairda, dającej zresztą całości przedstawienia wiele nastroju) przez grupę młodzieży, upozowanej na wzór słynnej płaskorzeźby Andrea della Robbia, przedstawiającej śpiewaków. Ale i tutaj znów pomysł, w zasadzie nowy i bardzo interesujący, został zrealizowany niewłaściwie. Bo ci śpiewacy to niestety znowu grupa łazików z okolic bazaru Różyckiego, a opowieść o Romeo i Julii w ich interpretacji staje się nieledwie balladą podwórzową. Wobec tego zaś, że rozgrywająca się na scenie akcja zdaje się być dalszym ciągiem śpiewanych sonetów, ma się wrażenie, że - zasugerowana takim potraktowaniem śpiewaków - inscenizatorka postanowiła pokazać dzieje Romea i Julii widziane właśnie oczami tej grupy.
Przedstawienie pełne jest życia i młodości; nie ulega żadnej wątpliwości, że młodzież liczy przeważnie około dwudziestu lat, zaś pary rodziców około czterdziestu. Reżyser nadał w ten sposób interesującą barwę przedstawieniu i to zaliczyć trzeba do jego plusów. Minusem jednak będzie, że reżyser i wykonawcy poszli zbyt daleko w uwspółcześnieniu postaci. Rodzice kochanków, a zwłaszcza pan Kapuletti (Leopold Szmaus) niewiele - poza strojami - mają cech, jakich można się spodziewać po szesnastowiecznych reprezentantach bogatych i dumnych rodów. Patrząc na nich nie wierzymy, że dzieli ich rodowa nienawiść przekazywana z pokolenia na pokolenie, lecz jesteśmy raczej skłonni podejrzewać ich o przyczyny niechęci bardziej bezpośrednie i nowe, a za to mniej arystokratyczne. Wszystko to zapewne ma nas zbliżyć do szekspirowskich bohaterów, by następnie potwierdzić - słuszną skądinąd - tezę reżyserki, że w "Romeo i Julii" można odnaleźć wiele aktualności w patrzeniu na sprawy miłości, że uczucie tak potężne i bezkompromisowe jak miłość łącząca Romea i Julię i dzisiaj może emanować mocą uszlachetniającą.
Z drugiej strony jednak takie pomniejszenie roli tego odwiecznego nieledwie zatargu dwóch patrycjuszowskich rodów weroneńskich zasadniczo wypacza główny nurt utworu, utrudniając też ogromnie sytuację odtwórców tytułowych postaci tragedii. Im też chcę osobno poświęcić trochę uwagi.
Lidia Zamkow nie prezentuje nam Romea jako błąkającego się przy księżycu kochanka, wielkiego swą idealną miłością i tragicznym jej końcem. Romeo Bogusza Bilewskiego to młodzieniec pełen temperamentu, i - wbrew temu, co o nim mówią jego przyjaciele - pełen chęci do życia i użycia. Jego miłość do Julii początkowo nie budzi w nas zaufania co do prawdziwości i trwałości tego uczucia - przecież dopiero co tymi samymi słowami wyrażał zachwyt dla piękności Rozaliny. Wbrew oczekiwaniu miłość ta okazuje się czymś więcej, niż jego dotychczasowe kłopoty sercowe; uczy go szlachetności i wierności.
Odsuwając na plan dalszy sprawę zemsty rodowej, której grozy nie wyczuwamy w tym przedstawieniu, Lidia Zamkow utrudniła tym samym bardzo sytuację aktorowi. Dlatego też ten Romeo, chociaż zapłaci życiem za swoją miłość, nie budzi wielkiego współczucia. Jest może za chłodny jako kochanek, a za to zbyt denerwująco niezaradny, lekkomyślny, a nawet niemądry. Mamy do niego żal o niepotrzebną śmierć obydwojga. A przecież nie on powinien odpowiadać za to, że reżyserka tak bardzo zlekceważyła sprawę rodowej wendetty z całą jej społeczną charakterystyką i konsekwencjami, iż - mimo jej woli - winnym większości komplikacji i ostatecznej tragedii w grobowcu Kapulettich wydaje się właśnie ten afektowany głuptas.
Wybierając na odtwórczynię Julii Janinę Traczykównę, artystkę młodziutką i uzdolnioną, Lidia Zamkow chciała zapewne tendencyjnie zerwać z tradycyjnymi warunkami, jakie chcieliśmy odnaleźć w szekspirowskiej bohaterce, a których - zwłaszcza pod względem głosowym - Traczykówna nie posiada. Julia w tym ujęciu nie jest od pierwszego wejścia istotą upoetyzowaną, przeczuwającą swój wielki los heroiny największej i najsławniejszej tragedii miłosnej. Jest po prostu młodą, a nawet banalną dziewczyną, ciekawą życia, świeżą, bez jakichś ideałów, raczej skłonną iść za wolą rodziców. Dopiero zachwyt i budzące się od pierwszego spojrzenia uczucie dla Romea tragicznie komplikuje losy bohaterki, która pozostaje jednak bardzo ludzka i bezpośrednia w słowach i odruchach. Jest to Julia może nie romantyczna, ale nowoczesna, mimo to (co przy specyficznych warunkach głosowych Traczykówny jest sprawą trudniejszą) umiejąca odnaleźć wiele autentycznej poezji, popartej wdziękiem niekłamanej młodości, Julia niezbyt dużego formaty, kochająca, cierpiąca i umierająca w sposób ogromnie naiwny i jak gdyby skromny. Te cechy zdają się dominować w ujęciu postaci przez młodą aktorkę.
Zbyt wiele też jest chyba w tym przedstawieniu rubaszności. Reżyserka nie uroniła żadnego z tłustych dowcipów Merkucja czy Niani, przeciwnie - zdawała się pilnie baczyć, by któryś z nich przypadkiem nie uszedł uwagi publiczności. Jaka szkoda, że przynajmniej tyleż samo pieczołowitości nie okazała poetyckim partiom tekstu, z których wiele skreślono. Dodać tutaj należy, że pod względem wykonania aktorskiego zarówno Janina Porębska (Niania) jak i obaj odtwórcy roli Piotra (Roman Kłosowski i Marek Wojciechowski) stworzyli postacie pełne wyrazu i może najbardziej trafnie łączące ich istotny szekspirowski charakter z unowocześnionym stylem przedstawienia. Przy tak indywidualnym pomyśle inscenizacyjnym należy przypuszczać, że scenograf Andrzej Sadowski całkowicie podporządkował się planom inscenizatorki, korzystającej z wielu możliwości nowoczesnego aparatu scenicznego - i powiedzmy od razu - nadużywającej go. Rezygnuje za to z tak charakterystycznego dla tradycyjnych przedstawień bogactwa inscenizacji plastycznej "Romea i Julii", nawiązując raczej do teatru elżbietańskiego. Nie daje oczywiście napisów - jak w teatrze Szekspira- zamiast dekoracji, ale umieszcza poszczególne obrazy (a przez to kasuje przerwy związane ze zmianą i opuszczeniem kurtyny) na różnych płaszczyznach, sugerując za pomocą pewnych elementów dekoracyjnych teren danego fragmentu akcji. Takie ujęcie reżyserskie i plastyczne nadało przedstawieniu szybkie tempo i zwartość, a dzięki nieprzerwanej niemal (dwa krótkie antrakty) płynności akcji uczyniło cały tekst "Romea i Julii" bardzo przejrzystym.
Niestety, i ten dobry pomysł nie najszczęśliwiej zrealizowano. Pisano już o tym wiele i złośliwie, porównując cały mechanizm sytuacji scenicznych do karuzeli. Trudno odmówić trafności temu porównaniu. Wyjeżdżające z jednej strony postacie, już upozowane do następnej sceny (podczas gdy w drugą stronę jadą ci, którzy dopiero co swoje odegrali), po prostu śmieszą lub złoszczą; przekracza to granice teatralnej umowności, staje się natrętnym i denerwującym popisem możliwości technicznych sceny, psuje nastrój i rozprasza uwagę. Przy tym prostota dekoracji okazuje się pozorna i zmusza aktorów do działań niekiedy wręcz karkołomnych. Pominę raczej milczeniem wysoki pomost bez poręczy, po którym biegają i pojedynkują się młodzi Weroneńczycy (układ pojedynków Sławomira Lindnera zresztą - podobnie jak w Operze - znakomity); gorzej że wiekowy brat Laurenty (grany ze szczerym przekonaniem przez Wiktora Nanowskiego) uprawia swój ogródek wysoko na dachu nie zabezpieczonym najmniejszą balustradą. Zaś Romeo wychodząc z sypialni Julii wdrapuje się na wysokość drugiego piętra po schodach, by następnie zejść po karkołomnej ścianie znów na parter i zmilknąć wreszcie za kulisami, po przejściu normalnego już odcinka sceny. Wówczas, zamiast poddać się jeszcze wzruszeniu minionej tylko co sceny, widz zdaje się uczestniczyć w popisie sprawności Romea, zdającego egzamin na członka ochotniczej straży pożarnej.
Sądzę, że można było jeszcze bardziej uprościć elementy dekoracyjne, co pomogłoby zlikwidować niezręczne sytuacje, no i ograniczyć tę nieszczęsną "karuzelę".