Artykuły

Stoi dwóch aktorów w toalecie...

Pokazane zostaje społeczeństwo już od samego początku zepsute. Dla jakich celów miałoby się tam opłacać walczyć? Ta beznadzieja zmniejsza już i tak ledwie odczuwalny dramatyczny rozmiar upadku postaci, wzmacnia za to obecność tezy i niedramatyczność sztuki, którą filozof i powieściopisarz napisał w 1939 roku - o "Kaliguli" w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w stuttgarskim Staatsschauspiel Nord pisze Nicole Golombek w Stuttgarter Nachrichten.

Stuttgart - Stoi dwóch aktorów w toalecie. Piękna kobieta (Astrid Meyerfeldt jako żeńska wersja Kaliguli) w letniej sukience w kolorze lipy i młody mężczyzna (Paul Schröder jako Helikon) w rozpinanym "dziadkowym" swetrze w stylu lat osiemdziesiątych. Kaligula lekkim tonem opowiada, że szukała księżyca, ale go nie znalazła. Helikon, powstrzymując jakiekolwiek zdziwienie, odpowiada bez namysłu, że to przykre. Ale takie pragnienia niestety rzadko można zaspokoić do końca - tak samo jak Kaliguli pragnienie nieśmiertelności czy szczęścia.

Cięcie. Kamera robi zbliżenie na kobietę, jej oczy są obrysowane czarną kredką, ma na sobie koszulkę z napisem "Public" (Katharina Knap). Zaczyna się dziwaczny rap o kłamstwie i moralności, o tym, czy sztuka mogłaby w tym podłym świecie stanowić jakiekolwiek rozwiązanie (raczej nie) i o przewartościowaniu wszystkich wartości.

Cięcie. Astrid Meyerfeldt i Katharina Knap grają scenę z "Kaliguli" Alberta Camusa, artyści multimedialni (Tobias Dusch, Philip Roscher) filmują i transmitują ją na podwójny ekran. Kaligula Meyerfeldt, argumentując w jakimś rodzaju paranoi, ale i z pewną dozą logiki, insynuuje bunt: Knap jako Mereia rzekomo pije antidotum. A to znaczy, że Mereia albo niesłusznie przypuszcza, że Kaligula ją otruje, albo sprzeciwia się faktycznemu zamiarowi zabójstwa, jaki żywi Kaligula, co z kolei również oznacza bunt. Tak czy inaczej karą będzie inny napój, który naprawdę zabija.

Po jakimś czasie, podczas sobotniego spektaklu w stuttgarskim Staatsschauspiel Nord, widz powoli zaczyna rozumieć, że prawdopodobnie już tak będzie. Deski pozostaną puste. "Kaligula" Alberta Camusa rozgrywa się za plecami publiczności, siedzącej na scenie, i w korytarzach teatru. Nie jest to żadna tania reakcja na wypowiedź Kaliguli o nieufności wobec aktorstwa, ale próba reakcji na dyktatorski obłęd Kaliguli. Dlatego reżyser łączy sytuację antyczną, w której lud zdany jest na łaskę i niełaskę, z dzisiejszą wszechobecną medialną inwigilacją - dlatego w spektaklu widać przechodniów na deptakach, i dlatego kamera czasami skieruje obiektyw również na publiczność.

Czy ten wysiłek się opłaca? Absolutnie tak. Wprawdzie chciałoby się zobaczyć ten wybitny zespół na żywo, ale w tym spektaklu nie ma miejsca na autentyczną grę w fałszywym życiu w terrorze. Władczyni Kaligula po śmierci kochanki Drusilli konfrontuje się z bezlitością albo absencją bogów, z absurdem życia, i reaguje na to, urządzając eksperyment, w którym odrzuca wszelkie kajdany moralności jak i społecznych umów i niczym bóg uprawia śmiertelną w skutkach samowolę. Nikt nie może czuć się bezpiecznie w absurdalnym świecie. Takie wrażenie daje widzom młody polski reżyser Krzyszof Garbaczewski. Każe ukrzyżować postać Jezusa (Johannes May, który w mocnej scenie gra też delikatnego, głoszącego miłość jako cel życia kochanka Kaliguli). Kreuje sceny na sali operacyjnej i krótkie namiętne sceny w konstelacjach matka-córka/kochanki (Sandra Gerling w roli poety Scypiona), pokazuje szalonego, majstrującego przy monitorach (inwigilujących?) przeciwnika Kaliguli (Sebastian Röhrle), który raz jeden przeprowadzi z Caligulą, leżącą na workach ze zwłokami, "prawdziwą", zagraną przed publicznością rozmowę o możliwości "szczerej" dyskusji.

Zimny, fatalistyczny nastrój i labiryntową beznadziejność wytwarza podwójny ekran. Postaci zwielokrotniają się, powstają kalejdoskopowe twory, nieco staromodnie psychodeliczne (wideo: Robert Mleczko). Taki rodzaj odrzucenia autentycznego przeżywania i współodczuwania znany jest od dziesięcioleci w berlińskiej Volksbühne jak również w innych miejscach. Poza teatrem też wszyscy wpatrują się wciąż w ekrany, dostają informacje i obserwują wydarzenia przede wszystkim drogą medialną. Jednak w teatrze to daje ciekawy efekt, wprawdzie widać obrazy, ale jednak słychać też za plecami w kulisach całkowicie realne sapanie, rapowanie, krzyki, strzały.

Niedawno w tym samym miejscu w "Zbombardowanych" Sarah Kane pokazano nieco naiwnie cierpienie, na jakie naraża obłęd życia, tutaj natomiast zdecydowanie przekonuje konsekwentna rezygnacja z tego, co rzekomo autentyczne, włącznie z grą z tożsamością i rolami płci. Potęguje ona jeszcze jedno: letarg. Pokazane zostaje społeczeństwo już od samego początku zepsute. Dla jakich celów miałoby się tam opłacać walczyć? Ta beznadzieja zmniejsza już i tak ledwie odczuwalny dramatyczny rozmiar upadku postaci, wzmacnia za to obecność tezy i niedramatyczność sztuki, którą filozof i powieściopisarz napisał w 1939 roku, a której prapremiera odbyła się w roku 1945.

Odrzucenie autentycznego grania prowadzi do ciekawego uprzestrzennienia platońskiej paraboli jaskini - pokazania tylko medialnych cieni i odbić, z zaprzeczeniem wszelkiej pierwotności. Oryginalność wyczerpuje się dość szybko. Ale koniecznie warto spojrzeć na ten świat cieni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji