Bez Ionesco
O tej premierze mówiło się na długo przed dniem, gdy kurtyna poszła w górę. Publiczność oczekiwała czegoś niezwykłego, choć bardziej wtajemniczeni wiedzieli, że eksperyment może skończyć się klapą. Wiadomo - same nazwiska nie grają. A tym razem o nie głównie chodziło: libretto do opery "Maksymilian Kolbe" napisał najgłośniejszy z żyjących awangardystów, Eugene Ionesco, muzykę świetny młody Francuz, Dominique Probst, a całość wyreżyserował Tadeusz Bradecki, człowiek, który zrobił w mijające dekadzie najbardziej błyskotliwą karierę spośród reżyserów swego pokolenia.
Powstało widowisko nietypowe w teatrach operowych. Oto nagle wyszło na jaw, że opera to nie tylko miejsce, gdzie przychodzi się po to, by wysłuchać gorszych bądź lepszych głosów i towarzyszącej im orkiestry, lecz że można także pokusić się w niej o skonstruowanie spójnej, jednorodnej wizji jakiegoś wycinka świata. Innymi słowy - w tym spektaklu po prostu "o coś chodziło", niósł on ważkie racje moralne, filozoficzne. Co najciekawsze i najważniejsze - na przesłanie tego widowiska złożyła się muzyka, i dramaturgia, i reżyseria, i scenografia Słowem - wszystkie elementy, z których robi się teatr.
Rzecz jasna nie byłoby o czym mówić, gdyby zawiedli muzycy, soliści i chór. Tak się na szczęście nie stało. Dobrze prowadzeni przez Tadeusza Serafina, który objął kierownictwo muzyczne, zaskoczyli wszystkich dyscypliną sceniczną; doprawdy trudno zrozumieć, skąd nagle Adam Kruszewski (Kolbe), Bogdan Kurowski (Komendant Obozu), Piotr Rachocki (Lekarz) czy Marek Ziemniewiez (Więzień) znaleźli w sobie tyle umiejętności czysto, aktorskich. Boję się jednak, by plastyka widowiska tak precyzyjnie łączona z muzyką, nie rozmyła się w trakcie eksploatacji opery Probsta. To widowisko straci wszystkie walory, z takim trudem zebrane, jeśli pozbawi się go dyscypliny tak scenicznej, jak i muzycznej. Tymczasem, podziwiać można siłę głosu Adama Kruszewskiego, którego Kolbe to postać głęboko tragiczna, na wskroś ludzka, przeniknięta jakimiś tajemniczym ciepłym światłem, które w imię miłości pokonuje wszelkie zło.
Szkoda, że nie mógł przybyć zapowiadany Eugene Ionesco.
Opera Probsta jest krótka, stąd zrodziła się konieczność wypełnienia jakimś innym dziełem części wieczoru. Wybór dyrektora Serafina, choć karkołomny okazał się ciekawy. Czworo solistów: Zofia Rogala, Agata Kobierska, Stanisław Meus i Aleksander Teliga, chór mieszany, dziecięcy i orkiestra wykonali po raz drugi w Polsce, a pierwszy w formie scenicznej, "Requiem" Romana Palestra, polskiego emigranta, jednej z najciekawszych postaci ostatniego półwiecza naszej narodowej kultury.
Tym razem reżyser Bradecki, świadomy urody tej muzyki i jej niesceniczności, ograniczył się do poruszania, ożywiania, dynamizowania planów poszczególnych wejść i wyjść protagonistów. Zrobił to tak dyskretnie, że muzyka, łącząca się wewnętrznie z tekstem liturgicznym, łacińskim, zabrzmiała przejmująco i czysto. Duża w tym zasługa wszystkich zespołów Opery Śląskiej, niektóre niebywale się skoncentrowały, wyciskając z siebie to, czego - wydawało się - wycisnąć z nich nie sposób.