Artykuły

W mej biednej głowie teatr pomieszał się z życiem

- Rzeczą, która mnie teraz skłania do myślenia, jest moja starość. Próbuję zasłużyć na te swoje 75 lat. Nie tylko datą, ale i oglądem świata, wzruszeniem i strachem - mówi JAN NOWICKI.

Porozmawiajmy jak Nowicka z Nowickim. Szczerze.

- Nigdy inaczej nie rozmawiam.

To dlaczego nie tak dawno powiedział Pan: "Nie przykładam wagi do tego, co mówię. Jak mnie coś znudzi, to zmieniam optykę, by nie zasnąć". I jeszcze: "Prawda jest smutna jak jasna cholera. Trzeba siebie kreować".

- Każda rozmowa jest rodzajem kreacji. Na Boga, przecież to nie jest konfesjonał, a nawet w konfesjonale ludzie kombinują.

Rzecz nie polega na tym, że kłamię, tylko że zdarza mi się barwnie opowiadać. Jest to zarówno w interesie słuchacza, jak i moim.

Przypomina mi się historia rozmów ze Skrzyneckim, podczas których mieli Panowie zwyczaj zmieniać punkt widzenia.

- System wypracowaliśmy po to, żeby się nie zanudzić na śmierć. Na określony temat mówiliśmy raz tak, raz odwrotnie. To wprowadzało ożywienie. Czasem wygadywaliśmy niesamowite bzdety. Pan Piotr był niebywałym mówcą, starałem się mu dorównać.

Marta Meszaros stwierdziła, że nie mówi Pan prawdy, ponieważ nie lubi ludzi.

- To dość ryzykowna teza. Daleki jestem od tego, żeby skrytykować jej sąd. Przyznaję - bywam bardzo złośliwy, natomiast nie radzę sobie z niechęcią do ludzi i nawet gdy ktoś mnie obrazi, nie potrafię go znienawidzić.

Przyznała także, że w sztuce jest Pan szczery.

- Niesłusznie, ponieważ nigdy taki nie byłem. Wystarczyło być dobrym aktorem. Piotr Skrzynecki zapytany o mnie powiedział, że pan Janek jest jak bez, a bez bardzo lubi. A jaki jest na scenie? Świetny formalnie. Absolutnie się z tym zgadzam. Zgadzam się też z Kazimierzem Kutzem, który z właściwym sobie wdziękiem powiedział: "Pan Jan jest wstydliwy jak piczka". Ten wstyd bierze się z pewnego skrępowania światem. Nie lubię tłumu, nie bywam na premierach, nawet nie oglądam swoich filmów. W zasadzie się wstydzę, że byłem i trochę jestem aktorem.

I tylko dlatego nie porzuca Pan zawodu, że potrzebna jest kasa na zupę dla siebie i owies dla koni?

- Konie rozdałem. Ludzie się tak obrzydliwie targują, że pomyślałem: lepiej oddam w dobre ręce, chyba że ktoś chciałby ze mną wypić wódkę (co musiałoby go za dużo kosztować). Tak więc owsem się nie przejmuję, natomiast muszę się pilnować, żeby nie przekroczyć granicy eleganckiego odcinania kuponów, bo nie mam zamiaru pozostawać w świetnej formie i nikomu niczego udowadniać. Tylko czasami coś zagram. I zapewniam, że nie zamierzam umierać na scenie. Nawet kiedy byłem młody i odbierałem telefon z propozycją głównej roli, traktowałem to jako zamach na mój wolny czas.

Dzięki temu jest co wspominać.

- Nie, proszę pani. Role są lepsze lub gorsze ze względu na ocenę widzów, bo to oni, kupując bilet, nabywają prawa do osądu. I mimo że ten osąd bywa głupi lub niedoskonały, zawsze mają rację i decydują, co się naprawdę liczy. Jeśli o mnie chodzi - głównie w teatrze, bo filmu nigdy serio nie traktowałem. Decydując się na granie, często brałem pod uwagę, że wyjadę za granicę, popływam statkiem, spotkam piękną kobietę...

I ja mam w to uwierzyć?

- Jak to powiedzieć, żeby nie posądziła mnie pani o kokieterię... Całkowitą akceptację tego, co się zrobiło, mogą mieć tylko idioci. Zawód aktora polega na niespełnieniu. Zawsze chciałoby się lepiej. Ważne były role, które rozpoczynały nowe etapy moich poszukiwań. Gdzieś tam na początku rola Artura w "Tangu" w reżyserii Jerzego Jarockiego; w każdym spektaklu się zabijałem i zdarłem sześć garniturów. Musiał minąć czas, żebym zrozumiał, że milczenie, pauza czy spojrzenie są ważniejsze od tekstu, stąd rola Stawrogina.

Potem przyszedł okres, kiedy pojawił się wielki książę Konstanty, kiedy nastąpiły pierwsze nieśmiałe próby aktorstwa charakterystycznego. To były te role, które dzisiaj pozwalają mi przyznać z odsłoniętą przyłbicą, że poświęciłem czas, żeby uprawiać zawód aktora, choć do końca nie jestem przekonany, że powinienem był to robić. Niczego specjalnego od życia nie oczekiwałem, nigdy nie miałem żadnych planów ani marzeń.

Zawsze uważałem, że fala, która mnie niesie, jak na moje oczekiwania za daleko mnie wyniosła. Pochodzę z małej mieściny, z kompletnej biedy, dziwiłem się, że mam rower, a potem pierwszy samochód, wstydziłem się do niego wsiadać. Na tych, którzy szli, padało, a na mnie nie.

Które akty swojego życia uważa Pan za najistotniejsze?

- W mojej biednej głowie teatr pomieszał się z życiem. Kolejne miłości witałem jak odsłony kolejnych aktów. Ze zdziwieniem stwierdzałem, że rodzą mi się dzieci, które natychmiast kochałem i kocham do tej pory. Oczywiście do głowy mi nie przyszło, żeby prać pieluchy.

Ich pojawienie się przeżywałem na swój nieporadny sposób, niemniej bardzo intensywnie. Parę miesięcy po przyjściu na świat syna w skrzynce pocztowej znalazłem list do Łukasza Nowickiego.

Na dobrą sprawę dopiero wtedy zorientowałem się, że pojawił się nowy człowiek. Niesłychanym odkryciem stał się ogląd świata oczami mojej córki, zresztą wszystkim moim kobietom wiele zawdzięczam. Marta mnie nauczyła stosunku do porażek i zwycięstw. Ona, która reżyserię traktowała jak gotowanie zupy, z którą zobaczyłem caluteńki świat, była osobą absolutnie nadzwyczajną. Mądrością, która przede wszystkim bierze się z ziemi.

Także Marta była jednym z istotnych aktów. Teraz aktem dla mnie, kto wie czy nie najbardziej dającym do myślenia, jest moja starość. Nie w aktorstwie, bo na scenie nigdy nie byłem stary. Dopiero próbuję to w sobie wypracować, zasłużyć na te swoje 75 lat nie tylko datą, ale i oglądem świata, wzruszeniem, strachem, wspomnieniem. Stąd też moja ostatnia książka, która pojawi się w maju i nosi tytuł "Białe walce". Wszyscy jej bohaterowie są w ostatnim, puentującym okresie.

Myślę sobie, że skoro Pan Bóg dał mi trochę zdrowia i wciąż mogę palić, napić się i mam zmysł powonienia, powinienem wąchać ten czas i robić wszystko, żeby nie tylko go docenić, ale i przecenić. Przemądrzała starość mnie nie interesuje. W ogóle.

To prawda, że buduje Pan grobowiec?

- Jak się psu stawia budę, nikt się nie dziwi, jak buduje się dom - to samo, ale gdy stawia się grobowiec, wszyscy wpadają w popłoch. Przecież stawiam grobowiec nie tylko dla siebie, to będzie rodzinny hotel z numerami. Nie panteon, nie mauzoleum. Dla mojego ojca, dla braci, którym się zmarło przed moim narodzeniem. Chcę ich wszystkich razem zebrać. Grób zbuduję także dla ludzi, którzy się tam zatrzymają.

Niech mi pani powie, kto to zrobi, jeśli nie ja? Kto posadzi drzewo, jeśli nie posadzę jarzębiny? Kto wybierze kamień? Kiedy mój chrześniak się dowiedział, że rzuciłem pomysł, żeby wybudować grób, od razu się pojawił, myśląc, że umieram, poza tym przysłał faceta, który wręczył mi książkę "Dyrygent smutku". Wie pani, kto to taki? Facet, który przemawia nad grobem. Wszyscy powariowali! Grób trzeba budować, kiedy jest się zdrowym, wesołym i pijącym.

Dobrał Pan sobie sąsiedztwo?

-Pod tym względem jestem otwarty, ale bardzo bym chciał, żeby Basię, matkę Łukasza, która ma swoją urnę w Poznaniu, przenieść do Kowala.

Na Pana pogrzebie dzieci będą nieść poduszeczki z Krzyżami Oficerskim i Komandorskim?

- Nigdy w życiu! Nikogo nie zawiadomię. Nie zamierzam z mojej śmierci robić faktu historycznego.

- Grobowiec długo poczeka. Łukasz Nowicki uważa, że mimo takiej dewastacji organizmu, jaką Pan sobie zafundował, zachował Pan energię trzydziestolatka.

A może to pozory?

***

Jan Nowicki urodził się 5 listopada 1939 w Kowalu koło Włocławka. Polski aktor teatralny, filmowy i telewizyjny, pedagog.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji