Artykuły

Sny są alternatywą

- Nie czuję się dobrze w roli pomniczka. Bo co ja z tego miałbym mieć - mówi ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI w rozmowie z Piotrem Najsztubem.

Piotr Najsztub: Co się stało? Zbigniew Zamachowski: - A o co pan pyta? Dlaczego miał Pan taką dużą przerwę w kinie? Bo najpierw był wzlot, a potem cisza... Teraz dopiero Pan wraca w kilku filmach. - Ale to nie jest pytanie do mnie. Ja siebie sam nie obsadzam. Ale męczyło to Pana, rodziło pytanie: "dlaczego?"? - Oczywiście, że to nie jest komfortowa sytuacja, tylko to nie pierwszy taki moment w moim zawodowym życiu. Wcześniej bardziej mnie to dotykało. A zdarzyło się wtedy, kiedy wydawało mi się, że złapałem Pana Boga za nogi! Po "Białym" i "Zawróconym", kiedy sypnął się deszcz nagród, a ja miałem trzy lata bez filmu, nie wliczając "Pestki" Krystyny Jandy, gdzie zagrałem epizodzik. To wtedy, odbierając nagrodę aktorską, Kaczkę, zażartowałem, że aktor nagrodzony naprawdę nie traci nic z umiejętności.

Zaapelował Pan do reżyserów.

- Tak. Więc ten moment, który w ostatnim czasie mnie spotkał, już tak nie dziwi.

Nie panikował Pan: "I co teraz, czy to już koniec?!".

- Nie jestem panikarzem. Bo żeby sobie lub komuś próbować na to pytanie rzeczowo odpowiedzieć, to myślę sobie, że wszystko ewoluuje, włącznie z nami, też fizycznie. Już nie jestem młodym chłopakiem. Zmieniam się, jestem grubszy, starszy i już młodzieniaszków grać nie będę. A ojców, staruszków pewnie jeszcze nie. Nie wiadomo więc, jak mnie obsadzić. A przystojniaczkiem też nigdy nie byłem...

Mnie zawsze zastanawia w życiu aktorskim ta sinusoida. Jak Wy przeżywacie ten dół krzywej? Więcej alkoholu wtedy?

- Nie... Alkohol na tyle lubię, że te czynniki zewnętrzne nie mają wpływu, czy spożywam go więcej, czy mniej. To raczej zależy od jakości trunków. Ludzie widzą to, co widać, czyli albo widać mnie w kinie, albo nie widać. A ja cały czas pracuję w teatrze, i to niejednym.

Teatr to teatr. My aktora widzimy i on nam błyszczy na ekranie. I w reklamach Pana nie widać...

- Zmierzamy chyba do sytuacji osobistej. Mam nadzieję, że nie będzie ona głównym tematem naszej rozmowy. Dlaczego nie gram w reklamach? Żeby zagrać w reklamie, z tego, co pamiętam, a parę razy mi się udało to zrobić, reklamodawca robi badania, a jest to niezwykle poważne i żmudne. I albo mu wyjdzie, że ów ktoś nadaje się do tego, żeby jego produkt reklamować, albo nie. Dopóki byłem przykładnym mężem i ojcem czwórki dzieci, wszystko się zgadzało. Kiedy moje życie się zmieniło, przestało się zgadzać.

Naprawdę sądzi Pan, że taki jest powód?

- Trudno powiedzieć, jaki ja tak zwany target teraz obsłużyłbym i jakiego produktu.

Pięćdziesięciolatków, którzy chcą zmienić swoje życie na przykład?

- Myśli pan, że taka reklama powstanie?

To grupa, która ma pieniądze i równocześnie dokonuje różnych wyborów wżyciu, więc może...

- No to może dobrze, że o tym mówimy, bo jeśli jakiś producent będzie potrzebował takiego kogoś jak ja dla innych podobnych ludzi, może się zdecyduję.

Mógłby Pan zachęcać do zmian. Brakuje mi takich reklam, które by zachęcały nie 20-latków do zmiany telefonu, ale 50-latków do zmiany życia.

- To już by była trochę brawura...

A brawurą był Pański udział w "Pytaniu na śniadanie" i jurorowanie w show, czy wypadkiem przy pracy?

- Będę się, jak pijany płotu, trzymał tego, że nie było żadnego wypadku przy pracy. Różne rzeczy w życiu się robi. Byłem już organistą w urzędzie stanu cywilnego, byłem klezmerem na zabawach, pogrzebach i weselach, parę jeszcze dziwnych rzeczy w życiu robiłem. Rozumiem, że pytanie bierze się stąd, że może trochę nie przystoi?

Trochę, bo Pan jest już klasykiem aktorskim, szczególnie po rolach w "Zawróconym" Kutza, po Kieślowskim, trochę taki pomniczek.

- To teraz musiałby pan zapytać, czy ktoś chce być pomniczkiem...

Zamachowski chce?

- Jakby chciał, to może paru rzeczy by nie zrobił. A ja nie czuję się dobrze w roli pomniczka. Bo co ja z tego miałbym mieć?

Moglibyśmy Pana bezrefleksyjnie podziwiać.

- No i na co to komu by się przydało?

Więc pomniczek nie... Ale jest Pan w podobnym wieku jak ja, rok starszy. Myśli Pan już o przemijaniu, o drugiej stronie?

- Takie rozmyślania nie były mi obce od dawna. Dość wcześnie odszedł mój ojciec, miałem lat 18 i to była historia, która mocno zaważyła na moim życiu.

W jaki sposób?

- Choćby w taki, że rozmyślania o drugiej stronie nie muszą być domeną ludzi starszych.

Jest Pan, za przeproszeniem, dzieciorobem, ma dużo dzieci...

- To jest cudowne!

Czy dorastające dzieci, prawie już dorosłe, potęgują tę myśl o przemijaniu w mężczyźnie ojcu?

- Wręcz przeciwnie! Na przykład nie przeżyłem tak swojej czterdziestki i pięćdziesiątki, jak osiemnastki mojej córki. Nawet nie jestem w stanie panu o tym rozsądnie opowiedzieć... To był taki moment, kiedy przez chwilę czas mi się zatrzymał. Że oto ja, dorosły, który już dawno nie jest Piotrusiem Panem, ale tego młodego człowieka gdzieś hoduję w sobie po to, żeby fajnie żyć, pracować, bo on jest niezbędny do tej roboty, dochowałem się dorosłego bytu, a kolejny już czeka, bo za rok mój syn będzie miał 18 lat. To byt taki moment, który mnie zadziwił.

Pan często podkreśla, że jest z Brzezin, miasteczka niedaleko Łodzi. Brzeziny Pana stworzyły?

- Jestem skłonny tę tezę poprzeć.

Bo?

- A jak panu powiem, że tam poznałem radość życia, to nie będzie zbyt banalne?

Nie, jak ją Pan opisze...

- Niech pan sobie wyobrazi dzieciństwo spędzone w małym miasteczku, w pałacyku pofabryckim...

Proszę, proszę...

- Oczywiście nie naszym, ale z pięknym ogrodem i sadem. Po drugiej stronie ulicy z pięknym parkiem, rzeką, w dzielnicy, która jest ciągle pełna takich nakładczych domów pożydowskich. Wiele rodzin, dzieci, kotów, psów, wszyscy się znają, komórki obok domów nadają temu taki klimat wiejsko-miejski. I beztroska, którą zapewniają rodzice i cudowna babcia oraz dziadek.

A ten małomiasteczkowy brak anonimowości, nie uciskał?

- Do dziś czuję się dużo lepiej, mieszkając poza Warszawą, i ten brak anonimowości, ale dobrze pojęty, mi odpowiada. Na przykład idę do sklepu i zapomniałem portfela, a pani zapisze na zeszyt.

Miał Pan 18 lat i trafił z Brzezin do szkoły filmowej. Musiał Pan być aktorem czy mógł zostać kimś innym?

- Wygląda na to, że musiałem... Mój pierwszy pomysł na życie był taki, żeby być piosenkarzem, i dużo w tym celu robiłem, po drodze prowadząc kabaret szkolny w liceum ekonomicznym, które okazało się nietrafionym strzałem...

Ekonomiki w tamtych czasach to był koszmar.

- Mój był fajny, miałem 39 koleżanek na nas trzech chłopaków. Ten aspekt był uroczy. Tylko rychło się zorientowałem, że liczby, cyfry, że musi się bilansować, a nigdy mi się nie bilansowało. Więc prowadziłem kabaret szkolny i tam jedna z nauczycielek zasugerowała, żebym pojechał do szkoły teatralnej i zbadał się na okoliczność bycia aktorem. Badanie wypadło bardzo niekorzystnie, mówiąc delikatnie.

Za mały czy za mało zdolny?

- Za bardzo sepleniący. Więc wróciłem na stare tory. Śpiewałem. Po kilku szczeblach eliminacji pojechałem do Opola wystąpić na tak zwanych debiutach. Wystąpiłem i los za mnie zdecydował. Podczas mojego występu telewizor włączyła pani Elżbieta Sikora, żona reżysera Krzysztofa Rogulskiego. Wiedząc, że mąż szuka dwóch chłopaków do głównych ról, zwróciła na mnie jego uwagę. Jeszcze w Opolu dostałem telegram, żebym przyjechał do Wrocławia na próbne zdjęcia.

A ponieważ już miałem podpisane kontrakty ze Zbyszkiem Górnym, z orkiestrą, nagrania, pojechałem na te zdjęcia wyluzowany. Zadziałała zasada, że każdemu to, na czym mu najmniej zależy, i jak burza przeszedłem te próbne zdjęcia.

Czyli tak straciliśmy kolejnego Rynkowski ego...

- No nie wiem... Rynio jest fantastyczny, uwielbiam go i często z nim pracuję. Jest też byłym klezmerem, zna ten chleb od podszewki. Zrobiłem film i dopiero po nim zdecydowałem się zdawać do szkoły aktorskiej, a ta wcześniejsza bolesna próba uświadomiła mi, że mam wadę wymowy, która mnie eliminowała z bycia aktorem. I że nad tym trzeba popracować.

A miał Pan w czasie, kiedy już był aktorem, taki pomysł: "Może dać sobie spokój i śpiewać?".

- Nie, dlatego że od początku dostawałem propozycję za propozycją i płynąłem na fali.

I dlaczego sodowa nie uderzyła?

- Może dlatego, że jestem z Brzezin? Takie miasteczko uczy prawdziwych relacji, szacunku do ludzi najzwyczajniej w świecie.

A jak Pan przeżywał burzę wokół siebie i swojej nowej partnerki? Nigdy Pan nie byt w takim oku cyklonu.

- Nie byłem. Trudne to było i jest, bo nie sądzę, żebym rychło mógł mówić o tym w czasie przeszłym. Natomiast jak już będę chciał lub będę czuł, że muszę, to będę robił swoje, niezależnie od tego, co ktoś będzie o tym pisał, mówił, sądził, nawet jeśli w opinii większości miałby to być jakiś błąd.

A spotkał się Pan wtedy z określeniami, że Pan zwariował? Tak żeby ktoś Panu wprost powiedział: "Co ty, Zbyszek, zwariowałeś?".

- Nie. Dzięki Bogu, nie. Bo myślę, że nie zwariowałem.

Ale pewności nie ma?

- Nigdy nie ma pewności.

Bo Pan mi wygląda na człowieka szalenie odpowiedzialnego.

- Dziękuję, tak też o sobie myślę.

Po co jest ta odpowiedzialność?

- Żeby życie przeżyć godnie, żeby móc sobie, choć wiem, jak to brzmi, spojrzeć w twarz. I nie żałować.

Były momenty, w których Pan nie mógł sobie spojrzeć w twarz?

- Nie. Inaczej bym to ujął. Mam świadomość popełnienia paru rzeczy, które są bolesne i były bolesne nie tylko dla mnie. I są bolesne w dalszym ciągu, i takie już pewnie zostaną. Ale to nie odstręcza mnie od patrzenia na swoją twarz w lustrze. Nie ma ludzi, którzy się nie potykają, nie popełniają błędów, może się zbyt łatwo usprawiedliwiam, ale tak myślę.

Pan łatwo zasypia?

- Tak, nigdy z tym nie miałem problemów. A ta druga strona jawy, sen, interesuje mnie w tym samym stopniu co jawa.

Sny mają dla Pana znaczenie?

- Olbrzymie, ale nie w sensie ich interpretacji. To jest dla mnie zupełnie alternatywny świat.

I co sny robią z Zamachowskim?

- One mi dają alternatywę, ja tam lubię przebywać, lubię zasypiać.

Fruwa Pan?

- Dzieją się takie rzeczy, które nie dzieją się i nie są w stanie zadziać się w rzeczywistości. Czasami mi się śni stan, tak zwana atmosfera. Latać to latam sobie też oczywiście.

Są jakieś sny, po których się budzi Pan z płaczem?

- Aż z płaczem to nie... Nie lubię takich snów, a je miewam, w których nic się nie udaje, każdy kolejny krok w tej nierzeczywistości nie może się udać, bo chciałem się napić soku, ale nie ma szklanki. Idę do kuchni, ale tam już nie ma kuchni itd, itd. To dość dręczące.

Jakby Pan miał wybierać, w którym ze światów zostać - w tym realnym czy tym nierealnym?

- Na pewno czułbym się dobrze w tamtym świecie.

Tam nie ma odpowiedzialności.

- Myślę, że jest... Na przykład jak się panu śni, że pan zabił psa...

I Zamachowskiemu tak się śniło?

- Kiedyś mi się przyśniło. I to poczucie tego czynu, który zrobiłem, jego nieodwracalności, było straszne! I że z tym się będzie, co prawda w nie-realu, żyło już dalej, nie było miłe. Ale fantastycznie jest, że śnią mi się stany, które potem nie wprost, ale mogę wykorzystać w pracy. Jakąś intuicję na temat różnych stanów, których w realu bym sobie nie życzył, a którą pamiętam ze snów. Dzięki temu nie musiałem czynić jakichś studiów szczególnych nad rolami, chyba że opierały się na konkretnych umiejętnościach typu jazda konna, robota szablą, robienie tynków na elewacjach czy bycie fryzjerem, bo tego trzeba się nauczyć. Ale rodzaj, ten najistotniejszy moim zdaniem, takiego behawioru to jest coś, czego się nie wystudiuje i nie nauczy. To można tylko sobie z siebie wygrzebać.

Była rola, której Pan nie podołał?

- Nawet gdybym miał taką intuicję, wolę tak nie myśleć, bo co takie myślenie da? Pewnie zapyta pan o Wołodyjowskiego w "Ogniem i mieczem"... Od początku wiedziałem, że ja tam nie ugram zbyt wiele w tym sensie, że stworzę alternatywę do tego, co zrobił Tadeusz Łomnicki. Nie miałem szansy. Najważniejsze było dla mnie, że jestem w tym projekcie, że Jurek Hoffman zrealizował moje dziecięce marze nie! U mnie w Brzezinach wszyscy po emisjach kolejnych odcinków "Przygód pana Michała" wybierali się na podwórko, łapali kijek i wszyscy byli Wołodyjowskimi.

I "Kończ waść, wstydu oszczędź!".

- A mnie się udało po Łomnickim, więc to jest dar z niebios. I plułbym sobie w brodę, gdybym wtedy podjął decyzję, że jednak nie.

Czytałem, że pewien reżyser zaproponował Panu z racji wieku, że może by się Pan ostrzyknął albo mały botoksik. Są takie pokusy?

- Jak tak pan mnie tu widzi to...

To albo dopiero jest umówiona wizyta, albo jej nie ma i nie będzie.

- Wolę ten drugi wariant, bo jest pytanie: po co?

Żeby grać młodzieniaszków?

- Myśli pan, że botoks równa się więcej grać? Nie sądzę, żeby to się tak przekładało. Owszem, był jakiś tam projekt. Nie doszedł do skutku, robić go miał pewien reżyser. Myślałem, że żartuje, bo powiedział, że może bym coś z tym botoksem. To była ostatnia nasza rozmowa na temat tej roli. Jean-Louis Trintignant, zapytany po "Miłości" Hanekego, jak sądzi, dlaczego to on dostał tę rolę, odparł, że ma wrażenie, że jest jedynym we Francji aktorem, który w jego wieku nie zrobił sobie nic z twarzą. To może się opłaca.

A jakieś kompleksy Pan ma wobec siebie, swojej fizyczności, że uszy za duże, że za gruby?

- Po 52 latach? Za gruby tak, całe życie z tym walczę i źle się z tym czuję, jeżeli o tym mówimy. Bywałem chudszy, bywałem sprawniejszy. .. Walczę z tym, ale bez skutku.

Na siłowni Pan walczy?

- Nie cierpię siłowni, w ogóle nie lubię miejsc, gdzie jest dużo ludzi, chyba że to jest pasterka. Raz w roku to się da znieść. Nie lubię supermarketów, nie lubię siłowni, nie lubię biegania w miejscu, bo już jak biegać, to z punktu A do punktu B. A generalnie co się odchudzę, to i tak potem, jako miłośnik jedzenia, wracam do punktu wyjścia.

Jest Pan więc takim facetem, co to wykąpie się i staje na wagę?

- Mam takie okresy, ale tylko kiedy udaje mi się chudnąć, wtedy z radością staję na wadze. A kiedy ten proces się odwraca, raczej nie.

Pan siebie lubi? To się ociera o miłość Zamachowski ego do Zamachowskiego?

- Nie, nie przesadzajmy! Nie wstaję rano, nie idę do lustra i nie wygładzam coraz rzadszych włosów, myśląc: O kurczę, jaki fajny facet tam stoi! Tak nie jest. I raczej myślę, co jest do poprawienia w moim życiu, a nie w twarzy, co jest dobre i czego by się trzeba trzymać.

Panie aktorze, czy aktor płacze na filmach, jest w stanie?

- Aktor nie płacze, płacze człowiek. Czasem mi się udaje wzruszyć do łez.

Ostatnio na czym?

- Ostatnio z synem poszliśmy na "Kapitana Phillipsa" i nie po amerykańsku ten film się kończy, czyli w momencie happy endu i wyratowania bohatera. To jest cała długa sekwencja, kiedy prowadzą nam bohatera do ambulatorium i próbują go doprowadzić do stanu normalności... To, co robi Tom Hanks, grając człowieka w szoku, będącego w sytuacji trudnej do wyobrażenia. .. Jest tak silny i tak wiarygodny, że mnie naprawdę się łzy w oczach pojawiły i tak chciałem ukryć to przed Tadziem. Zerknąłem na niego i zobaczyłem, że on dokładnie ma to samo. Więc myślę sobie: Nie, jeszcze nie jest ze mną tak źle.

Rozmawiał PIOTR NAJSZTUB

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji